Reklama

Czuję się jak Benjamin Button

redakcja

Autor:redakcja

30 marca 2017, 23:01 • 21 min czytania 16 komentarzy

Kojarzycie niezwykły przypadek Benjamina Buttona? Bohater filmu Davida Finchera zamiast się starzeć wciąż tylko młodniał i młodniał, coś jak Krzysztof Ibisz i… Arkadiusz Głowacki. Poprzednie lata „Głowy” były nieustanną przeplatanką: kontuzja, próba powrotu, kontuzja, próba powrotu, kontuzja… I tak w kółko. Jak sam przyznaje – czasy, gdy można było myśleć o podbijaniu zachodnich lig, przeleżał w gabinetach lekarskich. Dziś gra wszystko od deski do deski, od paru lat wydaje się być gościem nie do zajechania, jego forma nigdy nie była tak stabilna. Czemu sposób na długowieczność jest prostszy niż by się mogło wydawać? Jak wyglądała szatnia Wisły za „rządów” Meresińskiego? Dlaczego warto posłać dziecko do akademii, którą rozkręca Głowacki? O tym wszystkim przeczytacie w wywiadzie z ligowym weteranem. Zapraszam. 

Czuję się jak Benjamin Button

Gdybym miał syna, dlaczego miałbym przyprowadzić go do szkółki Arka Głowackiego?

Córkę też możesz zapisać! Znajdzie się kilka powodów. Chcemy przede wszystkim robić to z pasją. Podkładam do tego projektu swoje nazwisko, więc chcę, by trenerzy naprawdę działali z pasją i ze spójnym systemem szkolenia, nad którym pracujemy razem z Mikołajem Tarczyńskim, dyrektorem akademii. Nasza wizja szkolenia jest podobna. Mikołaj pracuje z najmłodszymi dziećmi od 15 lat – a nasza akademia ma w założeniu szkolenie dzieci od 4 do 11 roku życia – i oparliśmy system na jego wizji. Kluczowe są pasja trenera, jego coaching, sposób bycia. Do każdych zajęć musi być przygotowany, dzieci muszą być zmęczone, ale szczęśliwe. Tak jak z pełną pasją i poświęceniem podchodzę do całej swojej kariery piłkarskiej, w taki sam sposób chcę podejść do akademii.

Mówiąc szczerze – nie powiedziałeś niczego nowego, podobne rzeczy można usłyszeć o każdej akademii.

Wyróżniamy się spośród innych akademii tym, że docieramy na podwórka. Jak pewnie zauważyłeś, większość akademii ma swoją jedną, określoną siedzibę. My chcemy dotrzeć do jak największej liczby miejsc, żeby rodzice nie musieli tracić czasu na dojazdy z dzieckiem.

Reklama

Macie teraz w Krakowie i okolicach siedem lokalizacji, docelowo ma być dwadzieścia.

Takie są plany, ale na razie chcemy, by dzieci wypełniły te siedem. Wizja akademii jest szeroka. Współpracujemy ze szkołami, które posiadają boiska, wynajmujemy je, dyrektorowie szkół nie robią nam z tym większych problemów. Mikołaj pracuje nad konspektem, z którym trenerzy pracują tydzień lub dwa. Po tym czasie powstaje nowy konspekt i trenerzy dostają nowe wytyczne.

Jadąc tu zastanawiałem się, czy za jakiś czas podwórka totalnie nie zostaną zastąpione przez akademie i jedyny kontakt z piłką dzieciaki będą miały tylko na treningach. Odnoszę wrażenie, że przewidzieliście, że tak będzie i zrobiliście coś na kształt podwórka, na które rodzic nie boi się puścić dziecka, bo pilnuje go trener.

Chcemy, żeby rodzic mógł – mówiąc obrazowo – widzieć swoje dziecko z okna. Po ostatnim treningu na boisku szkoły podstawowej nr 88 na Nowej Hucie pomyślałem sobie, że tak faktycznie może być, bo to boisko jest z każdej strony otoczone blokami. Kolejna rzecz, na którą nawet pierwotnie nie liczyliśmy – współpracujemy z małymi klubami, które tego szkolenia wcześniej nie miały jak Zwierzyniecki KS czy Skawinka Skawina. Sami przyszli do nas z tym pomysłem.

Tak jak kiedyś dziecko z podwórka szło do klubu, tak teraz pójdzie tam z akademii, która de facto zastępuje mu podwórko.

Dla mnie to dobra idea, bo – jakkolwiek patrzeć – trochę przywraca się te kluby do życia. Dzieci będą miały wybór – albo odchodzą grać do tych klubów, albo zostają w swoim środowisku. Pomysł stworzenia akademii przewijał się w mojej głowie od dłuższego czasu, ale nie jest łatwo wcielić go w życie, gdy kariera piłkarska jest na pierwszym miejscu, zresztą nic w tej kwestii się nie zmieniło. Po namowach żony i Tomka Magdziarza doszliśmy do prostego wniosku: w czym lepiej się spełniać jeśli nie w tym, w czym tkwi się cały czas od lat? Trzeba było poświęcić sporo czasu i wysiłku przy pracy z papierami, by to wszystko mogło wystartować. Wiele osób – Mikołaj Tarczyński czy Asia Żmijewska – pozwala żyć tej akademii, wykonują wiele pracy, na którą nie miałbym czasu albo zwyczajnie bym jej nie potrafił. Prawda jest taka, że nie wyobrażam sobie życia bez piłki. Praca trenera dorosłej drużyny? Szczerze powiedziawszy, chyba nie chciałbym. Wydaje mi się, że praca z dziećmi, które są wdzięcznym materiałem, to coś idealnego.

Reklama

Dzieciaki może i są wdzięczne, gorzej pewnie z rodzicami.

Widziałem materiał Piasta Gliwice, który bardzo ciekawie obrazuje ten problem. Cóż, taka jest prawda. Rodzice wytwarzają często największą presję na swoich dzieciach nie zdając sobie sprawy z tego, jak wiele złych emocji są w stanie wygenerować częstymi „podpowiedziami”. Trenerzy wiedzą, że rodziców trzeba od pewnego momentu trochę izolować. To trener jest na zajęciach najważniejszy, rodzice mogą oczywiście obserwować z boku, ale nie powinni się udzielać. U nas też tak jest.

No tak – u was treningi ogląda się przecież z okna!

Nie zawsze dziecko uda się tylko wypuścić z klatki schodowej, czasem trzeba będzie dowieźć pięćdziesiąt metrów (śmiech).

A tak serio – planujecie wyciszać jakoś nadpobudliwych rodziców? Edukować ich?

Założenie jest takie, że rodzica ma nie być blisko dzieci. Albo stoi z boku, albo siedzi na trybunach, albo idzie na kawę. Nie zabronimy im oglądania treningów, ale nie chcemy narażać dzieci na niepotrzebny stres.

Gdy dziecko wychodzi z treningu, de facto tracicie już kontrolę nad rodzicem. I tu kolejne pytanie – będziecie ich uczyć obcowania z dzieckiem?

Akcje, filmy, edukacja… Fajnie, że to jest, ale powiedzmy sobie szczerze – nie dociera to do wszystkich rodziców. Wydaje mi się, że wielu z nich twierdzi, iż ich dzieciak będzie najlepszy na świecie albo przynajmniej w regionie. No cóż – może nie być. Wtedy pojawia się problem. Zdrowe podejście do rozwoju dziecka to podstawa. Dziecko ma być przede wszystkim sprawne, a jeśli zostanie sportowcem – to fantastycznie. Nie można jednak tego z góry zakładać.

W którym momencie ty zacząłeś być najlepszy w swoim roczniku, regionie czy drużynie?

Nigdy.

Wielu zawodowych piłkarzy do 17-18 roku życia w ogóle nie było wyróżniającymi się postaciami i to dobra przestroga dla rodziców.

Kiedyś wydawało mi się, że piłkarze mają talent i największe szanse na przebicie się do dorosłej piłki mają ci, którzy są najlepsi w drużynie juniorów czy trampkarzy. Dziś uważam, że większe szanse mają ci, którzy są przygotowani na poświęcenie i systematyczność, dążą do swoich celów. Talent nie jest najważniejszy. Tak jak mówiłem – nigdy nie miałem poczucia, że jestem najlepszy. Zawsze wytyczałem sobie jakieś cele i często musiałem podnosić się po porażkach czy kontuzjach. Zawsze miałem przed oczami jedno – wstać i iść dalej. Udawało mi się, dlatego mam dziś 38 lat i nadal gram w piłkę.

WARSZAWA 12.03.2017 MECZ 25. KOLEJKA LOTTO EKSTRAKLASA SEZON 2016/17: LEGIA WARSZAWA - WISLA KRAKOW 1:0 --- POLISH FOOTBALL TOP LEAGUE MATCH: LEGIA WARSAW - WISLA CRACOW 1:0 PAWEL GIL MIROSLAV RADOVIC ARKADIUSZ GLOWACKI FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Kojarzysz na czym polega przypadek Benjamina Buttona? Wiesz, do czego…

Wiem. Czuję się jak on, jak Benjamin Button. Właśnie jestem w swoim najlepszym wieku.

Wcześniej co chwilę borykałeś się z kontuzjami, gdy już jesteś doświadczonym zawodnikiem – broń Boże nie chcę wypominać ci wieku – wydajesz się być nie do zajechania.

Akurat zanim przyjechałeś to rozmawialiśmy z Mikołajem, że wszystko mnie dziś boli i nie mogę chodzić. Nie najlepszy dzień wybrałeś na to pytanie. Ale cóż, skoro trzeba, to się odniosę. Uważam, że nie ma czegoś takiego jak podatność na kontuzje. Zawodnik podatny na urazy – jak zwykło się o mnie mówić – nie istnieje. Istnieje natomiast taki, który źle się prowadzi, źle odżywia, źle trenuje, źle odpoczywa. To są przyczyny kontuzji. Do trzydziestki musiałem mocno „eksperymentować”, bo z jednej kontuzji wchodziłem w drugą. Wydawało mi się, że wszystko robię tak jak należy – przychodziłem na zajęcia i robiłem swoje – ale po każdej kontuzji nie byłem przygotowany do wejścia w normalny trening czy mecz. Można dbać o zdrowie każdego dnia, wystarczy trochę więcej nad sobą popracować, trochę więcej odpoczywać i trochę lepiej się odżywiać. Wielkiej filozofii tu nie ma, ale dowiedziałem się tego dopiero po latach. Nie jest to jakaś wielka tajemnica długowieczności.

Kiedy zacząłeś prowadzić się tak, jak powinieneś? Był jakiś jeden kluczowy moment?

Nie chodziło nawet o prowadzenie się, bo pod tym kątem – mówimy o odżywianiu czy, że tak się wyrażę, wysypianiu się – było w porządku. Zawodziły treningi. Nie było indywidualnego podejścia do kontuzjowanych zawodników. Za wcześnie zaczynałem trenować, trochę to wynikało z ambicji, a trochę też z tego, że w klubie nie było komórki, która zajmowałaby się wprowadzeniem zawodnika po kontuzjach. Jest zdrowy? To może trenować. A ja byłem zdrowy – owszem – ale niegotowy do podjęcia poważnego wysiłku. Sam wyrządzałem sobie krzywdę – ani nie miałem formy sportowej, a tylko łapałem kolejne kontuzje. Po którejś kontuzji – chyba było to zerwanie mięśnia czworogłowego – trafiłem znowu po wielu latach do śp. doktora Wielkoszyńskiego i wtedy zaczęła się mocna praca, żeby wydostać się z tego dużego dołka. Gdy później przytrafiła mi się jakaś kontuzja, wiedziałem już, co robić, jak robić, ile czasu na to poświęcić. Stało się to trochę późno, bo po 30 roku życia, ale lepiej późno niż wcale. Jak już dochodziło do kontuzji, nigdy nie miałem z tym problemów. Wiedziałem, że muszę wrócić i nie ma innej drogi. Umiałem ułożyć sobie to w głowie, nie miewałem złych myśli. Problemem było jednak to, że po kontuzji nigdy nie prezentowałem się tak, jakbym chciał. Byłem słaby. To największa porażka dla zawodnika, gdy wraca i nie daje rady. Ktoś wystawia go w pierwszej jedenastce, bo liczy na to, że będzie grał jak sprzed urazu. Nie umiałem się z tym pogodzić. Ostatnio nawet powiedziałem sobie, że wolę być kontuzjowany niż słaby.

Napastnik ma chyba łatwiejszy powrót. Wraca na ogony, ogrywa się.

Stoper jak już gra, to gra od początku do końca. Zgodzę się z tym. Jak obrońca gra i gra słabo, to przeważnie zostaje mimo wszystko na boisku do końca. Kiedyś trener Skorża, gdy wracałem po kontuzji, zdjął mnie w przerwie. No, taki byłem mocny.

Samemu zacząłeś poszukiwać odpowiedzi, skąd te urazy?

Tak, samemu. Przyszedł mi do głowy właśnie doktor Wielkoszyński, który pracował wcześniej w Wiśle i miał swoje określone metody treningowe. Szczerze? Bardzo przypadły mi one wtedy do gustu. Pomyślałem sobie „no cóż, ostatnia deska ratunku”. Przez miesiąc jeździłem codziennie do doktora i udało się postawić mnie po dziewięciu miesiącach na nogi. Dostałem wtedy powołanie na reprezentację. Pamiętam, że doktor mówił: „nie jedź, nie jesteś jeszcze gotowy”. Ale jak tu tak powiedzieć, gdy się dostaje powołanie? Przegraliśmy z Finlandią 1:3, spowodowałem karnego, dostałem czerwoną kartkę. Kolejny nieszczęśliwy mecz, jak wiele w reprezentacji zresztą. Doktor miał rację.

Swoją drogą piłkarze często nie zgadzali się z metodami Wielkoszyńskiego i Lenczyka.

A ja je uwielbiam! Najważniejsze dla piłkarza to by czuł się po treningu dobrze. Często zarzuca się piłkarzom, że za mało trenują, ale jeśli piłkarz miałby być lepszy trenując 10 czy 12 godzin dziennie, to on by to robił. Nie w tym rzecz. Trener Lenczyk i doktor Wielkoszyński mieli inne podejście do – w cudzysłowie – ładowania akumulatorów. Nie wyznawali popularnego robienia wytrzymałości, biegania po górach. Wszystko opierało się na sile, mocy, dynamice, sprawności ogólnej. Wytrzymałość robiono podczas gier i meczów. Dobrze się w tym odnajdywałem. Większość piłkarzy lubi trenować z piłką, a trener Lenczyk często hamował te zapędy, więc rozumiem, że piłkarze mogli mieć obiekcje. Gdy trener tylko mógł, na przykład gdy pogoda robiła się niezbyt dobra i boisko stawało się grząskie – a mieliśmy wtedy tylko jedno takie małe poletko, nie było ono nawet pełnowymiarowe – nie wypuszczał nas na nie. Szliśmy na przykład na judo. Postać trenera Lenczyka często się demonizuje. Nie mam pojęcia, dlaczego.

Lenczyk nie ładował akumulatorów w klasyczny sposób – dokładnie tak, jak Kiko Ramirez, co podobno przypadło ci do gustu.

Czasy, gdy biegało się po górach albo tylko biegało mijają. Rzeczywiście, u trenera Kiko Ramireza było trochę inaczej, nie było podbudowy, tlenówki. Od razu z grubej rury weszliśmy w mocny trening. Krótko, z interwałami, intensywnie. Nie ma w klubie zawodnika, który narzekałby na te treningi. Ramirez jest przygotowany do zawodu pod względem piłkarskim, taktycznym, wszystko gra.

CV jak na Ekstraklasę i Wisłę ma jednak katastrofalne i ciekawi mnie, jak zbudował sobie w drużynie autorytet. Musiał najpierw coś udowodnić, by zyskać zaufanie?

Oczywiście, że pojawiły się u nas wątpliwości, czy to będzie odpowiedni trener. Nasza piłka i Hiszpania – trochę się to różni. Mieliśmy obawy, czy nasze mentalności się zgrają.

A o to, czy to dobry trener?

Ja już mam inne obawy. „Boże, przewrócę się na treningu, będzie za mocno, nie dam rady”. Było mocno, czasami miałem ochotę powiedzieć trenerowi, że dziś jeden trening a nie dwa, ale się powstrzymywałem. I dobrze.

Podrążę – gdy dowiedziałeś się, że będzie was trenował gość z czwartej ligi hiszpańskiej, nie miałeś obaw czy to dobry trener? Teraz już możesz powiedzieć.

To nie były obawy, a duży znak zapytania. Nie znamy człowieka, nie znamy warsztatu, mamy zupełnie inną mentalność. Jak uda się to poukładać? Od samego początku można było wyczuć u trenera dużą pewność siebie. A jeśli grupa ma zaakceptować szkoleniowca, musi wiedzieć, że ten jest pewny swego. Od razu wiedzieliśmy, że mamy za sterem szefa. Dla nas, starszych zawodników, to było bardzo ważne, że bierze odpowiedzialność.

WARSZAWA 09.08.2015 MECZ 4. KOLEJKA EKSTRAKLASA SEZON 2015/16: LEGIA WARSZAWA - WISLA KRAKOW --- POLISH FOOTBALL TOP LEAGUE MATCH: LEGIA WARSAW - WISLA CRACOW ARKADIUSZ GLOWACKI GUILHERME FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Spotkałem się z opinią człowieka z klubu, że zmiana trenera była konieczna, bo Radosław Sobolewski miał w Wiśle za dużo kolegów. W innym klubie by wszystkich poustawiał, u was relacja była specyficzna.

A może nie? A może byłby inny?

Nie wiadomo.

To są opinie, ludzie mają do tego prawo. Radek jest moim kolegą i to się nie zmieniło nawet jak był pierwszym trenerem. To rzeczywiście nie jest komfortowa sytuacja, pewnie Radkowi byłoby łatwiej, gdyby nas – kolegów – nie było. Ale myślę, że stanął na wysokości zadania. My jako starsza grupa staraliśmy się mu pomagać, wczuliśmy się w jego rolę, bo chcieliśmy, by mu się udało. Na zajęciach było „panie trenerze” i koniec. Poza boiskiem wymienialiśmy uwagi, najczęściej mieliśmy ten sam pogląd na wiele spraw. Trzeba jednak jasno zaznaczyć – to trener Sobolewski i trener Kmiecik podejmowali decyzje, nikt nie śmiałby im czegokolwiek sugerować. Trenerom nie było łatwo, bo sytuacja w klubie była jaka była – bardzo trudna albo trudna. Teraz jest bardziej przejrzyście, wtedy było ciężko.

A propos trudnej sytuacji…

…oho, aż się napiję.

Próbujesz sobie jakoś wytłumaczyć, jakim cudem Cupiał oddał klub ot tak w ręce przypadkowej osoby, nawet jej nie weryfikując?

Próbuję. Dochodzę do wniosku, że prezes Cupiał musiał oddać klub. Gdyby nie musiał, nie zrobiłby tego.

Dlaczego musiał?

To już pytanie nie do mnie. Mówi się o tym w kuluarach, ale to nie ja powinienem się o tym wypowiadać. Powiem tak: to, że stało się to na rzecz pana Meresińskiego, jest przykre dla nas wszystkich. Również dla prezesa Cupiała. Do tej pory prezes jest kibicem, pojawia się na meczach, dopytuje, co dzieje się w drużynie. Nie mnie, ale ludzi, którzy są bliżej niego. Płomień cały czas się tli.

Jak wyglądała szatnia po wejściu do klubu Meresińskiego?

Pojawiło się widmo czwartej ligi i było ono przez pewien czas mocno realne. Rekordowe siedem porażek to wypadkowa tego, co działo się w klubie.

Wiedziałeś jako lider jak zareagować czy nawet ciebie – doświadczonego piłkarza – przytłoczyła ta sytuacja?

Oczywiście, że ta sytuacja mnie zaskoczyła. Do dzisiaj o niej rozmawiamy i mówimy, że w szatni było tak gęsto, że można było siekierę wieszać. Koledzy powiedzieli mi, że byłem w tamtym czasie okropny. Cóż, na pewno mają racje, nie byłem najmilszym człowiekiem pod słońcem, przyznaję się do tego. Przegrać siedem meczów, znosić to, co dzieje się w klubie i opowiadać dokoła historie, że wszystko jest dobrze i tak będzie… Nie będę wskazywał siebie jako postaci, która jest niezłomna i służy za drogowskaz. Nie radziłem sobie z tym. Po meczu ze Śląskiem powiedziałem, by lepiej żeby zamiast mnie grali młodzi, bo ja już nie daję rady. Nie da się ukryć – była to oznaka słabości. Minęło trochę czasu i udało się podnieść, trzeba być z tego dumnym.

Teraz przekaz jest inny – młodzi, tak łatwo składu nie oddam.

Oj nie. Nie zejdę już! Śmialiśmy się, że skończę grać, gdy Wisła zdobędzie mistrzostwo. Koledzy zażartowali, że w takim razie kiedyś na boisko wwiozą mnie na wózku (śmiech). To dla nas wszystkich był trudny czas. Dopiero gdy TS przejął Wisłę wiedzieliśmy czego mniej więcej się spodziewać. Przyszedł przełomowy mecz z Piastem, w którym Patryk Małecki strzelił bramkę w ostatniej minucie… Wtedy poczuliśmy się normalnie. Pojawiła się nadzieja, że jednak nie przegramy wszystkiego do końca.

Meresiński stał się przez tę Wisłę już postacią legendarną. Pamiętasz co sobie pomyślałeś jak go pierwszy raz spotkałeś?

Nie chciałbym mówić, co sobie pomyślałem. Wtedy wypowiadałem się zupełnie inaczej, bo nie było wyjścia, ale jako drużyna wiedzieliśmy doskonale, co się może wydarzyć. Nawet zapewnienia właściciela Jakuba Meresińskiego traktowaliśmy z przymrużeniem oka.

To był temat do żartów w szatni?

(wybuch śmiechu) Tak! Po czasie szatnia zamieniła się w jeden wielki przykry żart. Za każdym razem gdy już trochę ucichło i wydawało się, że będzie OK, wychodziło coś nowego. I zawsze w okolicach piątku, kiedy szykowaliśmy się do meczu. Zamiast skupić się na spotkaniu, całymi dniami rozmawialiśmy o tym, co znowu przytrafiło się naszemu właścicielowi. Ale nie będę opowiadał konkretnych żartów. Powiedzmy, że już ich nie pamiętam.

To zdrowe podejście w jakimś sensie wam pomogło?

Nasza szatnia generalnie jest mocno specyficzna, mocno żartujemy z siebie, szyderka jest na porządku dziennym. Niewiele się w sumie zmieniło, po prostu pojawił się inny obiekt żartów. Nauczyliśmy się przyjmować kolejne doniesienia z humorem. Jeśli za sterami jest taki człowiek, ciężko myśleć o przyszłości swojej i klubu. Każdy dzień wyglądał tak samo. Po prostu zaczynało się od tego, że ktoś coś przeczytał nowego i każda rozmowa schodziła na ten temat. Zamiast skupiać się na treningu – wierz mi, że ciężko to wyrzucić z głowy – rozmyślaliśmy. Naprawdę mówiliśmy o tym, że za chwilę będziemy grać w czwartej lidze.

KRAKOW 24.07.2015 MECZ 2. KOLEJKA EKSTRAKLASA SEZON 2015/16 --- POLISH FOOTBALL TOP LEAGUE MATCH IN CRACOW: CRACOVIA - WISLA KRAKOW 1:1 ARKADIUSZ GLOWACKI FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Z innej beczki – wspominałeś o tym, że zabrakło ci świadomości, co robić i jak robić. Dziś dla młodych piłkarzy to oczywistość?

Dużo zmieniło się na lepsze. Oczywiście, są jednostki takie i takie, ale to odosobnione przypadki. Młodzież generalnie ma świadomość, że piłka może być jedyną szansą na ułożenie życia i to powoduje, że ich odżywianie, przygotowanie, sen są na dużo wyższym poziomie. Dużo więcej osób jest im to w stanie wyjaśnić. Trenerzy mentalni, psycholog, trener przygotowania fizycznego, dietetyk. Uważam, że jeśli młody zawodnik podpisuje pierwszy profesjonalny kontrakt, powinien przeznaczyć te środki na inwestycję w siebie. Klub nie zapewni mu indywidualnych treningów – no to niech zapewni sobie sam. Jeśli ktoś to rozumie, coś może z niego być.

Często młodzi wpadają jednak w syndrom pierwszej wypłaty i wolą myśleć o tym, jakie auto wybrać.

Jeśli ma tym autem dojechać do trenera mentalnego i na indywidualny trening, to nie widzę problemu.

Ale nie musi tam dojeżdżać Panamerą.

Może to być VW Polo. Ja za pierwsze wypłaty kupiłem tacie Daewoo Lanosa. Wolę myśleć, że jest więcej młodych, którzy chcą przeznaczyć swoją wypłatę na to, by się rozwijać. W swojej karierze rozmawiałem z psychologami, bo było wiele trudnych momentów, ale bardziej inwestowałem w przygotowanie fizyczne, dietę, suplementację. Uznawałem, że na tym nie ma co oszczędzać. Namawiam młodzież, by część swoich środków na to przeznaczyć, bo ja zdałem sobie z tego sprawę zbyt późno. W tamtych czasach nikt nam nie mówił, co mamy robić. Po prostu graliśmy. Przyjeżdżaliśmy na trening, jechaliśmy do domu, albo nie do domu, różnie bywało. Tak wyglądało życie.

Starasz się być dla piłkarzy kimś takim, kogo ty nie miałeś?

Zdarza mi się coś podpowiedzieć, ale nie wolno tego nadużywać, nie każdy chce słyszeć, co ma robić. Niektórzy mają swój pomysł na realizację celów i trzeba to uszanować. Zawsze jestem chętny do rozmowy, mam swoje poglądy jeśli chodzi o przygotowanie czy odżywianie, ale młodzież dziś chyba wie, co robi.

Ciebie w ogóle dopadła kiedykolwiek sodówka?

Chyba nie. Może są tacy, co powiedzą inaczej? Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie. Zawsze miałem mniemanie, że jestem słabszy od innych. Muszę robić więcej, bo nie należy mi sie miejsce w składzie. To też nie jest dobre.

Z drugiej strony – motywuje do pracy.

Żyło by się łatwiej w przekonaniu, że jednak nie jest się słabszym. Pojawiały się wątpliwości, pewność siebie nie była na odpowiednim poziomie, a piłkarz musi być pewny swoich umiejętności, bo wtedy łatwiej je sprzedać. Jest niepewność – grasz zachowawczo.

Zgodzisz się z tym, że młodzież jest teraz bardziej bezczelna? Zatarły się granice między młodymi a starszyzną.

Kiedy w Lechu zaproponowano mi treningi w pierwszej drużynie, szatnia była podzielona na dwie. Starsi przebierali się w normalnej szatni, młodzi w osobnej na górze. Do teraz jak się widzę z Jarkiem Araszkiewiczem śmieje się:

– Ty jedyny mówiłeś do mnie „dzień dobry”. A teraz młodzi przychodzą i „cześć Araś!”.

Rzeczywiście – przechodziłem, „dzień dobry panie Jarku”, nigdy nie miałem problemu ze starszymi. Jarek Araszkiewicz powtarzał, że wiecznie żył nie będzie i pokazywał, jak uderzał lewą i prawą nogą. „Wy tak nie umiecie!”. Pomagał nam też bardzo Damian Łukasik. Co do pytania – nie, nie odczuwam, by młodzież była bardziej bezczelna, ale każda szatnia jest inna. Może po prostu u nas są takie zasady, że tego nie czuć.

Trzy razy pracowałeś ze Smudą. On się w ogóle jakoś zmieniał na przestrzeni lat?

Ma pewne cechy, które się nigdy nie zmienią. Wydaje mi się, że z czasem stał się spokojniejszy. My też byliśmy starsi, więc w swoim trzecim pobycie w Wiśle chciał nas chyba traktować inaczej. Wcześniej nie było szans na rozmowę z trenerem Smudą. To, co kazał zrobić – trzeba było zrobić. Z czasem stał się bardziej otwarty na jakieś sugestie. Być może sytuacja w klubie była nieco inna i wymagała innego podejścia do zawodników. Natomiast cały czas miał swój specyficzny model pracy z drużyną.

Na oko.

Na oko, ale to najczęściej się sprawdza. Drużyna dostaje mocno w kość, zostaje pogoniona, ma grać wysoko pressingiem, intensywnie i grać w piłkę. Tego wymaga. U trenera Smudy kolejne przygotowania wyglądają podobnie. Jeśli dochodzą zawodnicy, jest rotacja – może to funkcjonować dalej. Ale gdy skład się nie zmienia, pomysł się wypala.

Przy dzisiejszej generacji piłkarzy taki trener-prawdziwek/naturszczyk ma jeszcze rację bytu? Piłkarze wolą analityka z laptopem.

Prawdę powiedziawszy – tak, wolę trenera, który jest przygotowany na danego przeciwnika, wie o nim wszystko, potrafi przekazać nowy pomysł na grę przeciwko danej drużynie.

Smuda ostatnio się chwalił, że nie musi tego robić.

Ale nie przeszkadzało mi to – robi to od lat, odniósł wiele sukcesów. Czas podchodzenia do zawodu w taki sposób chyba powoli przemija. Przyszłość należy do trenerów z analitycznym podejściem do zawodu. Takich, którzy zwracają uwagę na małe rzeczy, potrafią zmieniać grę pod danego przeciwnika.

Największe sukcesy odnosiliście z Kasperczakiem.

Trener Kasperczak uczył nas ataku pozycyjnego. Mieliśmy grać w piłkę, dominować. Dał dużo swobody zawodnikom ofensywnym. Szczerze? Odnosiliśmy sukcesy, ale to było najgorsze co mogło być dla obrońców. Zawsze narzekało się, że – doskonale to pamiętam – ta Wisła tak super gra, ale obrona nie za bardzo. Tak naprawdę często broniło nas czterech-pięciu i to był problem. Gra defensywna całej drużyny nie funkcjonowała jak należy, a obrywali obrońcy. Różnicę dawała nam ofensywa. Taki był nasz styl i to się sprawdzało. Bardzo podobny styl miał swoją drogą Trabzonspor.

KRAKOW 24.07.2015 MECZ 2. KOLEJKA EKSTRAKLASA SEZON 2015/16 --- POLISH FOOTBALL TOP LEAGUE MATCH IN CRACOW: CRACOVIA - WISLA KRAKOW MATEUSZ CETNARSKI ARKADIUSZ GLOWACKI FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Swoją drogą nie wyrzucasz sobie, że poza Turcją nigdy nie spróbowałeś w poważnej lidze?

Nie. Kiedy był na to czas, leżałem w gabinetach lekarskich. Straciłem swój moment przez kontuzje i użeranie się ze sobą. Mając 25 lat i świadomość 35 latka, być może potoczyłoby się to inaczej. Nie myślę w tych kategoriach, bardziej jestem zadowolony z tego, że udało się rozegrać ponad 330 ekstraklasowych meczów w barwach Wisły…

(Arek pokazuje na wiszącą w siedzibie akademii pamiątkową koszulkę z numerem 330)

Naprawdę jestem z tego dumny i na każdym kroku będę to podkreślał. Tak musiało być. Jakkolwiek patrzeć, w barwach Trabzonsporu udało mi się zagrać sześć meczów w Lidze Mistrzów. Z tego też bardzo się cieszę.

Nie ukrywasz jednak, po co tam pojechałeś.

Aspekt finansowy odegrał pewną rolę. Dużą rolę. Gdyby nie to, nie ruszałbym się z Wisły. Ale to nie było jedynym powodem – graliśmy o mistrzostwo Turcji, w Lidze Mistrzów. Nie wiem, czy mogę się czuć mistrzem, bo Fenerbahce zostało ukarane za korupcję, a Trabzonsporowi nikt nigdy mistrzostwa nie przyznał, a mieliśmy tyle punktów, co oni. Aspekt sportowy był na dobrym poziomie.

Jak ty tam w ogóle spędzałeś całe dnie? Stereotyp o Trabzonie jest straszny, Mirosław Szymkowiak poprawiał sobie humor schodząc parę razy dziennie do bankomatu.

W Trabzonie ma się naprawdę warunki na to, by się poświęcić tylko piłce. Innych rozrywek nie było. Problemem było to, że byłem tam bez rodziny. Byli bracia Brożkowie i Adrian Mierzejewski, więc czas spędzaliśmy go najczęściej ze sobą, ale przez dwa lata każdy dzień był identyczny. Nie było dobrego połączenia z Polską. Praktycznie nigdy nie było momentu, że dostaliśmy 2-3 dni wolnego i mogliśmy odetchnąć, odwiedzić rodzinę.

Piłka daje ci taką samą radość jak 15 lat temu?

Myślę, że nawet większą. Zawsze dawała wielką, ale gdy ugruntowałem pozycję w zespole i pozbyłem się problemów zdrowotnych, każdy trening, codzienna praca, schemat dnia – to wszystko sprawia niesamowitą radość. Chciałbym jeszcze jak najdłużej go powielać.

Przeraża cię nieuchronny koniec kariery?

Chyba zależy to od dnia i wyników. Po meczu ze Śląskiem czy Legią chce się kończyć. Po meczu z Płockiem chce się żyć. Czy przeraża mnie ta wizja? Chyba nie. Mam plan na przyszłe działanie i dzięki temu jest łatwiej. Wcześniej długo zastanawiałem się, w czym się odnajdę. Nie odcinam kuponów, ciągle idę do przodu. Tak naprawdę każdego dnia możesz nauczyć się czegoś nowego, każdego dnia możesz stać się lepszym. Nauczyć się wolnych czy karnych – czemu nie?

Szykujesz coś specjalnego?

Gol przewrotką (śmiech). Szykuję, ale nie powiem co. Zrobię, to powiem.

Po rozmowie wnioskuję, że o końcu kariery w najbliższej przyszłości nie myślisz.

Może za trzy lata.

Oczywiście żartujesz.

Ja już sam nie wiem, kiedy żartuję. Tyle razy miałem już kończyć… I co? Nigdy mi się to nie udaje.

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Cały na biało

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

16 komentarzy

Loading...