Reklama

Trenują u mnie dzieci ludzi, którym dawałem kiedyś w nos

redakcja

Autor:redakcja

11 lutego 2017, 09:18 • 24 min czytania 13 komentarzy

Facet po przejściach. Dawniej czarna owca Kalisza, dziś wielu jedynie dzięki jego działalności jest w stanie wskazać to miasto na mapie. Nie wstydzi się patologicznego pochodzenia. Młodzieńcze tereny wciąż nie są mu obce, chodzi po okolicznych bramach i wyciąga z nich dzieci. Jak Michelle Pfeiffer młodych gniewnych, jak Samuel L. Jackson nędzników z Richmond. Promotor, zawodnik, pedagog. Twórca polskiej szkoły muay thai. Dobroczyńca z mroczną przeszłością, dla którego nie obawia się walczyć detektyw Rutkowski. Bajki czyta z nim Bogdan Łazuka, a w Pałacu Prezydenckim gościł go Bronisław Komorowski. Arkadiusz Wełna – człowiek, którego życia nie da się spiąć nawet najgrubszą klamrą.

Trenują u mnie dzieci ludzi, którym dawałem kiedyś w nos

*** 

Skruszony gangster – da się polubić takie określenie?

Nie. Skruszony gangster to człowiek układający się z policją. Zdradził środowisko, w którym się wychował. Ja jestem emerytowanym gangsterem. Nigdy w życiu nie współpracowałem z policją. Wywodzę się z półświatka przestępczego i choć zakończyłem swoją gangsterską działalność, nie mam zamiaru zdradzać tajemnic poprzedniego życia.

Porównanie do „Masy” panu uwłacza?

Reklama

Bardzo proszę, żeby takich porównań nie czynić. Masa to nie człowiek, to zwykły frajer. Zdradził przyjaciół, a to najpodlejsza rzecz, jaką można zrobić.

Mariusz Pudzianowski zapytany dlaczego grypsował, mówi: „Więzienie dzieli się na frajerów i ludzi grypsujących”.

Zgadza się. Był kiedyś taki polityk, nazywa się Frasyniuk. I on też grypsował. Stwierdził, że zawsze i wszędzie trzeba być człowiekiem. I ja tym człowiekiem byłem i jestem. Trzymam się pewnych zasad. Nawet gdybym dzisiaj trafił do zakładu karnego, należałbym do grypsery. Choć w tej chwili staram się nie robić nikomu krzywdy.

Dorastałem w półświatku przestępczym. Moi rodzice, wujowie – ludzie, którzy mnie wychowali to ludzie grypsujący. Bardzo mi to imponowało.

Wychował się pan w kaliskim Trójkącie Bermudzkim. Ulice Lipowa i Obozowa to było siedlisko zła?

Naoglądałem się tam rzeczy, o których ciężko opowiadać.

Reklama

Gwałty? Wyjątkowo ohydne deptanie ludzkiej godności?

Użył pan bardzo łagodnych określeń. Noże, kałuże krwi, dużo ludzkiej krzywdy. Bardzo brutalne obchodzenie się z drugim człowiekiem, również z kobietami. Nie zdążyłem jeszcze pójść do szkoły, a już miałem w pamięci wiele drastycznych zdarzeń. Z narażeniem ludzkiego życia włącznie.

Co pana najbardziej uderzyło?

Najgorsza była bezradność, gdy ojciec bił matkę. Tylko dlatego, że była słabsza. On przychodził pijany i chciał w ten sposób pokazać swoją wyższość. Szpanował przed kolegami. Był elementem świata przestępczego. Ostatni raz widziałem go w wieku 6 lat.

Dostał dożywocie?

Nie, 15 lat. Za kratami popełnił samobójstwo.

Mój ojciec był złodziejem. Okradali głównie kioski, sklepy. Kiedyś nie było np. papierosów. Brali wszystko co szło sprzedać. A za państwówkę były w komunie wysokie wyroki. Najbardziej przykre jest to, że nie przynosił nic do domu. Niczego mi nie wytłumaczył. Traktował dom jak lokal, matka i brat chodzili zastraszeni.

Tego dnia ojciec okradł ogromną hurtownię opon. Wzięli go w środku nocy. Pożegnał się ze mną, popłakał. Jakby wiedział, że nigdy się nie zobaczymy. To był 81 rok. W 89 przyjęto amnestię, objęłaby również ojca. Nie wziął tego pod uwagę, wykonał „złoty strzał”. Siedząc w Łodzi wstrzyknął sobie ślinę w ścięgno Achillesa. Matka go nie żałowała. Ja do dziś go kocham, ale co z tego…

Niedługo po zatrzymaniu ojca ściągnął pan swój pierwszy haracz.

Miałem niecałe 7 lat.

Wcześnie.

To była zabawna sytuacja. Lubiłem chodzić blokami, wszędzie wchodziłem dachem. Docierałem m.in. do kamienicy, której właścicielem był niejaki pan Szmyt – miał tam składowisko materiałów budowlanych. Podszedł i martwiąc się o moje zdrowie zapytał, dlaczego latam po tych rurach. Odtąd płacił mi stówę miesięcznie, żebym pilnował jego przybytku przed innymi dziećmi. Nie chciał, aby komukolwiek stała się tam krzywda, tylko o to chodziło. Wiadomo, że mały dzieciak nie był w stanie wynieść i zniszczyć ważącej parę ton betonowej płyty. Ale ja to odebrałem inaczej. Byłem królem tego terenu, a to był mój dochód. Mogłem dumnie zostawić w domu ten banknot z Waryńskim.

Tych nie mieliście za wiele, mimo że pana matka harowała na wasze utrzymanie. Pracowała ciężko przez całe życie i niczego się nie dorobiła.

Pochodzi z bardzo biednej, wielodzietnej rodziny. Pracować na chleb zaczęła wyjątkowo wcześnie. Była to praca fizyczna, służyła bogatym ludziom jako sprzątaczka. Wykorzystywali ją. Trzydziestostopniowy mróz, a ona wstaje o piątej, idzie przez całe miasto, żeby o szóstej pewna pani miała świeże bułeczki i wyprowadzonego pieska. Wracała do nas koło 19-tej. Wypłaty nie rekompensowały tego poświęcenia. Czasami były to po prostu fanty – choćby jedzenie, bo jego zawsze brakowało. Z czasem postanowiłem, że moje dzieci nie będą chodzić spać głodne.

I wtedy pojawiła się „bramka”.

Odkąd pamiętam biłem się dobrze i dużo. Na 99 walk przegrałem tylko jedną. Później przestałem liczyć, straciłem rachubę. Któregoś dnia trafiłem pod klub „Futurysta”. Ludzie chcący się sprawdzić spotykali się pod tylnym wejściem – typowe uliczne solówki. Właściciel klubu był ich fanem. Nie przeszkadzał mu fakt, że bardzo często przyjeżdżała tam policja. Stał sobie spokojnie z boku i obserwował. W ten sposób mnie wyłowił.

I od razu został pan szefem ochrony?

To było później. Na początku pracowałem za dwieście złotych i ciepły posiłek. Cieszyłem się z tego, że mogę sobie wybrać nową bluzę. Byłem najmniejszym z bramkarzy, a wychodziło na to, że to ja toczyłem zdecydowaną większość pojedynków. Tych klocków się bali, ja musiałem robić za nich robotę.

Jakbym słyszał Mameda Khalidova.

Pracowałem na tej bramce do remontu klubu, mniej więcej rok. Wtedy znalazłem sobie inną fuchę – na kąpielisku jako ratownik. Właściciele „Futurysty” byli mi jednak winni parę złotych, odwiedziłem ich w któryś weekend. Autentycznie się ucieszyli: „Panie Arku, my pana szukamy po całym Kaliszu!”. I tak zostałem szefem ochrony, byłem odpowiedzialny za cały obiekt. Miałem 18 lat, ważyłem 80 kilo i dyrygowałem trzydziestoparolatkami po dwa metry i 60 w łapie.

I matka nie musiała już pracować po 14 godzin, bo chleb do domu przynosił pan?

W wieku 11 lat przeprowadziłem się z ciężkiej patologii do blokowiska. Byłem chłopakiem z bloku i zacząłem zatrudniać ludzi z podwórka. Przypomniałem sobie też o chłopakach, z którymi lataliśmy po dachach – czułem, że moim obowiązkiem jest, aby się nimi zaopiekować. Jednego wcisnąłem do ochrony, drugiego na szatnię. Chodziłem za nimi i pilnowałem, żeby nic im się nie stało. Cieszyłem się jednocześnie widząc co to oznacza dla nich mieć parę złotych.

Tak formułował się gang Wełny?

Ludzie z miasta życzyli sobie, aby również w ich lokalach był spokój. Pewnego dnia przyszła do mnie pani i pyta, ile zarabiam. Mówię: „tysiąc”. „To ja dam panu 4”. Tak zmieniłem miejsce pracy, zarabiałem na całą rodzinę. Stać mnie było już nie tylko na chleb i opłaty, ale miałem też pieniądze na randki, zacząłem ładnie się ubierać. Wie pan, taki młody gangster. Oficjalnie zarabiałem na dzisiejsze z 5 tys. Poza bramką były jednak propozycje typowo z ulicy. Burdele, mieszkaniówki.

Propozycji przybywało, a tu nagle upomniało się o pana wojsko.

Zawsze chciałem iść do wojsk powietrzno-desantowych. Byłem okazem zdrowia i prosiłem, żeby załatwili mi taką jednostkę. Przychodzę do naszego WKU i słyszę, że nie ma na to szans, ponieważ mam kontakt z półświatkiem przestępczym. Nic nie zmieniły moje tłumaczenia, że nie zaliczyłem nawet poprawczaka. Wysłali mnie do lotnictwa morskiego w Siemirowicach. Pan komandor uznał, że jestem ponadprzeciętnym żołnierzem i jeżeli nie chcę się zmarnować, powinienem iść do zwiadu. Ostatecznie przyszedł rozkaz z mojej brygady w Gdyni i z racji uprawień ratowniczych przenieśli mnie do jednostki w Darłowie – uczyłem dzieci pływać. W międzyczasie zacząłem trenować oyama karate. Jeden z moich przełożonych był wicemistrzem świata w tej formule. Ja pokazałem mu boks, on mnie kopnięcia. Któregoś razu złamałem mu nos. Na obozie karate – na który mnie zaprosił – było kilka kolejnych złamań. Po piątym przyszedł do mnie shihan – najważniejszy człowiek na obozie z piątym danem na koncie, w stopniu oficera – i zaproponował przejście do jednostki powietrzno-desantowej w Krakowie. „Podszkolę cię, a później otworzysz własną szkółkę w Kaliszu” – oznajmił. Do końca służby zostały mi dwa miesiące. Ta oferta spadła mi jak z nieba.

Dlaczego zatem został pan po ciemnej stronie?

Kilka dni przed zmianą jednostki okazało się, że matka zachorowała na raka. Stanąłem przed wyborem. Mogłem jechać do Krakowa i zadbać tylko o siebie albo wrócić i zaopiekować się rodziną – rok i czternaście lat młodszymi braćmi. Nie wiedziałem, jak zaawansowana jest choroba. Zdałem sobie sprawę, że w jednej chwili z syna i brata będę musiał stać się ojcem. Wróciłem do Kalisza.

Odnowił pan kontakty?

Uświadomiłem sobie, że potrzebne są pieniądze. Mama pracowała trochę mniej, brat chciał iść na studia. Wróciłem do gangsterki z podwójnym rozmachem. Byłem lepiej wyszkolony i bardziej brutalny. To sprawiło, że możliwości były większe.

Wymuszaliście haracze na właścicielach lokali gastronomicznych. Terrorowi ulegli także m.in. sprzedawcy na giełdach płyt.

Nigdy nie bawiłem się w narkotyki, nie łapałem się mokrych robót. Ciężko powiedzieć nawet, że byłem typowym chuliganem. Byłem haraczownikiem, zajmowałem się zbieraniem długów. Wtedy nie było agencji ochroniarskich. To my ochranialiśmy burdele i połowę dyskotek. Dostałem za to śmieszny wyrok – 3,5 roku. Gdyby policji udało się nam przybić to co zamierzała, ja bym z więzienia nigdy nie wyszedł.

W sądzie biła od pana pewność siebie: „Jeżeli mam być skazany, to tylko za to, że ktoś mógł się wystraszyć, kiedy odwiedzał lokale w poszukiwaniu pracy”.

Po takim czasie możemy rozmawiać szczerze. Było tak. Wchodziliśmy do człowieka, który otworzył pub. Mówimy mu: „Weź tego swojego gucia wygnaj z bramki. Ile mu płacisz? Tysiąc? To nam będziesz płacił 500. Ale my nie będziemy tu stać. Wszyscy będą wiedzieli, że to nasz lokal i będziesz miał spokój”. Było kilka takich miejsc. Podporządkowaliśmy sobie okoliczne miasteczka.

W końcu taki układ zaczął uwierać właścicieli.

Bo zwyczajnie się przestraszyli. Myśleli, że na początku jest 500, a potem będzie więcej. Część właścicieli lokalów była na usługach policjantów. Ci nie mogli nas złapać, więc chcieli podkręcić cały proceder. Mieliśmy fury za 100 tys., a oni gonili nas polonezami. Bolały ich kwoty, którymi obracaliśmy. Ja – prosty Arek z Kalisza – miałem kilo złota na szyi, brylant za 10 tys. dolarów, podczas gdy taki policjant zastanawiał się czy kupić szynkę, czy biały ser. W tym czasie my rozbijaliśmy się po knajpach i zostawialiśmy na jednym posiedzeniu po 2-3 tys.

Dotarłem do pochodzącej z 2000 roku odmowy wydania pozwolenia na broń . O tę starał się zastraszany hotelarz, który nie chciał przyjmować gości bez zameldowania. Grożono mu za to porwaniem i żądano haraczu. Uzasadniający odmowę zastępca komendanta wojewódzkiego policji pisze: „Takie fakty jak groźby karalne czy próby wymuszenia haraczu należą obecnie do zjawisk powszechnych i mogą dotyczyć większości obywateli, którzy na własną rękę prowadzą jakąś działalność gospodarczą przynoszącą znaczące dochody”. Tak wyglądał tamten świat?

Przełom komuny i kapitalizmu to były zupełnie inne czasy. Ludzie wyjeżdżali na Zachód, zarabiali tam pieniądze i wracali do kraju. W Polsce było dużo nowobogackich, państwo chętnie udzielało kredytów. Nagle okazało się, ze wszyscy mają pieniądze. W każdym z naszych pięciu burdeli pracowało po 15 dziewczyn i zarabiały naprawdę dobrze. Taka koniunktura była dla nas wodą na młyn. Kalisz to bardzo bogate miasto, w którym nie brakuje przedsiębiorców i handlarzy. W dodatku ma dobre położenie. Do Wrocławia daleko, do Łodzi daleko, do Warszawy kawał. Radziliśmy sobie doskonale sami, nikogo nie wpuszczaliśmy. Tych, którzy teoretycznie mogli nam zagrozić znaliśmy albo z zakładów karnych, albo przez sport. Mieliśmy wszystko poukładane.

Powszechność przestępstw była jedynym powodem odmów wydania pozwoleń na broń? Brzmi absurdalnie.

Komendanci nie zawsze chcieli, żeby dany przedsiębiorca posiadał spluwę. On miał się bać, bo dzięki temu mógł im coś wyśpiewać. „Po co mu dawać? Jeszcze chłop się uniesie emocjami i ich powystrzela. A tak przyjdzie do nas, przyskrzynimy sprawców, będziemy fajni i dostaniemy po 20 zł podwyżki” – taka logika. Oczywiście zdarzało się też, że jakiś gangster miał długie ręce i powiedział gdzie trzeba: „Nie dawaj mu”.

www

Znany był pan w Wielkopolsce z rozdawania części zarobionych nielegalnie pieniędzy biednym.

Tak, ale nie nazywałbym siebie Robin Hoodem. Biedni to byliśmy my. (śmiech)

Kiedyś zawsze po zejściu z „bramek” spotykaliśmy się na dworcu PKP – po 30, 40-stu chłopa. Wcinaliśmy pierogi. Poznałem tam jednego bezdomnego, wołaliśmy na niego „Nauczyciel”. Uczył w szkole, niestety zaczął pić, rozwiódł się z żoną i go eksmitowano. „Jakie ty masz marzenia?” – pytam. „Rumsztyk i Goldeny dwudziestki piątki”. Zgodnie wybuchliśmy śmiechem. Postawiłem mu obiad i wziąłem do siebie na wigilię. Miałem trzypokojowe mieszkanie, w którym żyłem sam. Zjedliśmy, porozmawialiśmy. Na dworze ziąb, nie miałem sumienia go wypuszczać. Wykąpałem gościa, dałem mu swoje ciuchy i pozwoliłem zatrzymać się u mnie na dłużej. Rzucił te Goldeny, zaczął nawet biegać. Jego twarz nabrała innego koloru.

Stanął na nogi?

Tak mi się wydawało. Mówił, że godzi się z żoną. Było mi to na rękę, ponieważ minął rok i moja sytuacja nieco się zmieniła. Zaliczyłem wpadkę z koleżanką, późniejszą małżonką. Wiedziałem, że będę miał rodzinę i to z nią zamieszkam. „Pobędę miesiąc-dwa u kolegi i wszystko ogarnę” – „Nauczyciel” tryskał optymizmem. Odwożę go do tego kolegi, patrzę w lusterko, a tam z policzków spływają łzy. Upłynął tydzień i wrócił do picia. Tak naprawdę nie miał dokąd iść, z żoną zaś zwyczajnie mnie okłamał. Było mi go strasznie żal. Traktowałem chłopa jak ojca, którego bardzo wcześnie straciłem. Wartościowy człowiek. Żeby było śmiesznie, szwagier ówczesnego prezydenta naszego miasta. Ten nie chciał mieć z nim nic wspólnego.

Po nakarmieniu bezdomnego rybą zaproponował pan wędkę?

Dałem mu pracę. Miał pilnować jednego z obstawianych przez nas komisów. Wpadł w cug, nie przyszedł do pracy jeden, drugi, trzeci dzień. Nie byłem w stanie mu pomóc. Znalazł sobie jakaś metę i biedował.

Doskonale zapamiętałem nasze ostatnie spotkanie. Brałem akurat ślub. Zebrał polne kwiaty, przeszedł do mnie i powiedział tylko: „Pamiętaj, kiedyś będziesz wielkim człowiekiem. Już się nie zobaczymy”. Parę dni później zmarł.

A pana skazano finalnie za usiłowanie.

Nie obawiałem się wyroku, jak na skalę naszych przestępstw, był bardzo niski. Dlaczego? Bo policjanci się pomylili, dokładniej: pospieszyli się. Mogli nagrać jak bierzemy pieniądze i mieliby wszystko czarno na białym. A tak musieli się siłować, żeby ktoś się przyznał.

Dwa tygodnie po pana zatrzymaniu do Kalisza zjechali ludzie z różnych stron Polski. Chcieli wymusić na restauratorach zmianę zeznań.

Zostaliśmy aresztowani w czwórkę, nikt nie zamierzał się przyznać. Dla prokuratury sytuacja była patowa, bo kompletnie nic na nas nie mieli. Odsiedzielibyśmy trzy miesiące i wyszli na wolność.

Mój brat popełnił błąd. Stał na „bramkach”, lecz trzymałem go z dala od gangsterki. Nie był karany, studiował – prawy człowiek. Niestety chciał się dowiedzieć o co dokładnie chodzi i skrzyknął moich kolegów. A na dwieście osób trafi się i kret. Jakaś parówa poinformowała o zjeździe organy ścigania i dokonano aresztowań. To były bardzo ostre zatrzymania. Może nikt nie strzelał do policji, ale to była wojna. Policjanci mieli połamane nosy. Ci, których zatrzymali byli zbici, sini. Na 200 osób 164 zdołało uciec. Reszta wylądowała w więziennym szpitalu. Chłopaki nie chcieli poddać się bez walki, być słabszym od jakiegoś tam psa.

Zaczęli sypać?

2-3 zdecydowało się na współpracę. Oni nie wiedzieli wiele o naszej działalności. Przewijały się bardziej tematy sieradzkie, konińskie. No i stąd wyszła wielka afera, pisanie o gangu.  Po nitce do Wełny.

Tak złą prasę miał pan później tylko raz. Gdy rozpisywano się o brutalnej walce dzieci w klatce. Rzecznik Praw Dziecka niezwłocznie zgłosił sprawę do prokuratury. 

Sytuacja była następująca. Organizowałem galę w Rawiczu. Przed rozpoczęciem imprezy przyszło do mnie dwóch kolegów-trenerów.

Słuchaj Arek, mamy zawodników, którzy chcieliby ze sobą zawalczyć.

– Dobrze, ale bez werdyktu i w kaskach.

Właśnie o to chodzi, że im bardzo zależy, żeby było bez kasków.

– Nie ma takiej opcji, tu chodzi o bezpieczeństwo.

Wtedy przyszli rodzice tych dzieci: „Robimy typowe kyokushin, tyle że w klatce. Chłopcy marzą by w niej wystąpić. Nie będzie kopnięć w głowę” – zapewnili. Niepotrzebnie uległem presji. Zaufałem rodzicom, za co później zresztą przepraszałem.

Było kopnięcie w głowę.

Jeden chłopiec był chudy i wysoki, drugi nieszczęśliwie się zniżył, dostał kopa i upadł. Za chwilę wstał, podali sobie ręce i poszli na lody. Tego już jednak nie widać na filmie. Za materiał odpowiada telewizja Elka. Nagrywał go człowiek, który jest bardzo dobrym przyjacielem jednego z delegatów Polskiego Związku Kickboxingu.

Co to ma do rzeczy?

To była gala MMA, specjalizujemy się w twardych formułach. Przez to, że nie jestem w Polskim Związku Kickboxingu, stanowię dla niego wielką konkurencją. Bo organizuję bardzo dużo wydarzeń nie odprowadzając tam opłat.

Pamięta pan, kto poza Strongmanem Pudzianowskim i judoką Nastulą był naczelnym krytykiem tego zdarzenia?

Iwona Guzowska. Grzmiała: „Jak mogli pozwolić, żeby dzieci walczyły w formule fullkontaktowej, gdzie ciosy zadawane są z pełną siłą?! Czy chłopcu, który przegrał przez nokaut, zrobiono badanie EEG? Czy dzieci, które tam walczyły, były ubezpieczone? Czy były ważone przed walką? Bo różnica wzrostu i wagi była przecież widoczna gołym okiem”.

Właśnie, była pani poseł Guzowska – człowiek Polskiego Związku Kickboxingu, który jest przeciwny twardym formułom. Nie dość, że część ekspertów miała interes, żeby przedstawiać mnie w niekorzystnym świetle, to wszyscy byli niekompetentni. Weźmy pana Nastulę. Fajnie, pięknie się tarzać. Ale jak już wszedł w formuły twarde, został trzykrotnie znokautowany i przerwał karierę. Wszyscy byli na nie. Że zamknąć, że kryminalista.

Na gali był obecny lekarz?

Było całe zaplecze medyczne, a chłopców dzieliła w rzeczywistości różnica trzech kilogramów. Swoją klatkę przywiozłem ze Stanów, jest certyfikowana. W telewizji natomiast wypowiadali się ludzie, którzy mają tzw. samoróby.

Byłem i w prokuraturze, i na policji. Szybko wyszło na jaw, że prowadzący śledztwo policjant był na gali. Na wejściu mówi mi: „Proszę pana, jestem policjantem, więc muszę spisać to, co pan powie. Ale doskonale wiem jak było”. Sprawę umorzono.

Co na to RPD?

Doradziłem temu panu, żeby zmienił doradców.

Na początku był przekonany, że Wełna to jedno wielkie zło. Mówił na antenie, że nie ma Polskiego Związku Muaythai. „Właśnie wczoraj zawodnik, który ma 10 lat zdobył mistrzostwo świata w tej formule. I pana kolega – minister sportu, dał na to pieniądze” – skontrowałem. Wreszcie przyznał mi rację. „Gdyby przesłano do mnie cały film, zadzwoniłbym do was, pogroziłbym palcem i wszyscy poszliby do domów” – pokajał się. Powiedział, że jutro przyjeżdża do niego delegacja RPD z Litwy, Łotwy i Estonii. „Proszę zapytać się, czy są u nich formuły twarde” – zachęciłem.

Mocno dali się panu we znaki dziennikarze?

Budzę się w swoje urodziny i czytam na żółtym pasku, że dzieci walczą klatce. Nagle rozdzwoniły się telefony i zaczęły odwiedzać mnie całe delegacje. „Ze wszystkimi rozmawiaj. Jeżeli odmówisz, napiszą co zechcą” – doradził mi znajomy prawnik. Spałem więc po trzy godziny, nie miałem czasu jeść i trzy razy dziennie ładowałem telefon. O 16 była u mnie „Uwaga”, ledwo przebrałem koszulę i jazda do Warszawy. Do TVP Info wpadłem w ostatniej chwili. Dowiedziałem się o emisji materiału i zadzwoniłem do redakcji. „Świetnie, że się pan do nas odzywa. Ciągle miał pan zajęte”. (śmiech)

Najbardziej uciążliwy był klient z „Newsweeka”, chciał zdobyć konkretny materiał. Wisieliśmy na słuchawce dobre 40 minut. Tłumaczę mu tysiąc razy, że flagi obecne na wstążkach medali to flagi obcych państw. Że w innych krajach prawo dopuszcza dzieci do walk w formułach twardych i właśnie dlatego moje dzieci walczą za granicą. A on uparcie swoje, próbuje mnie na czymś złapać. „Słuchaj człowieku, ty chcesz zrobić materiał negatywny czy obiektywny” – zirytowałem się w końcu.

Te artykuły to nie była dobra reklama.

Wprost przeciwnie! Media zrobiły mi najlepszą reklamę, jaką mogłem sobie wyobrazić. Teraz wszyscy chcą, żebym załatwiał dzieciom walki. Wie pan, średnio na początku sezonu przychodzi do mojego klubu po sto osób. Jeden – ponieważ na sali jest fajnie, kolorowo; drugi – bo podoba mu się koleżanka z klasy; trzeci chce się nauczyć bić. Z tej setki tylko jednostka przejdzie pełny tryb treningowy i sięgnie po trofea. Dwójka moich podopiecznych przyleciała niedawno z Tajlandii ze srebrnymi medalami. Tak na marginesie, jeden z chłopców walczących w tym głośnym pojedynku w klatce jest dziś czynnym sportowcem. A do pani Guzowskiej nic nie mam. Ostatnio sędziowałem w Hiltonie jej konfrontację charytatywną z Ewą Kasprzyk.

W całej tej sprawie najbardziej zawiodłem się na sportowych przyjaciołach. Masowo zaczęli się ode mnie odwracać, przestali odbierać telefony. Te znów rozdzwoniły się, gdy wyszło, że jestem niewinny. „Arek, kiedy robimy turnieje dla dzieci” – pytali. „Teraz nie mam czasu, oddzwonię później”.

Ze swoimi dziećmi przychodzą też dawni bywalcy dyskotek, które pan obstawiał?

Oczywiście, mam bardzo dużo takich przypadków. Mają w domu 10-letniego urwisa, którego trzeba ujarzmić i przypominają sobie, że jest taki pan Wełna, który robi coś dobrego. Ma swoją szkółkę, jego dzieciaki zdobywają medale, daje w kość niepokornym. Czasami to rodzice, którzy kiedyś dostali ode mnie w nos. Tak też się zdarza. (śmiech)

Droga tych dzieciaków do sukcesu często nie jest usłana różami.

O niektórych trzeba było troszeczkę powalczyć. Miałem w klubie taką dziewczynę. Wychodziła przez pół roku na trening i nie trafiała na salę. Spotkałem przypadkiem na ulicy jej matkę. Pytała dlaczego córka – jako jedyna z całego klubu – nie dostała nowego dresu. „Ale proszę pani, ja jej przez pół roku nie widziałem na oczy”. Zamiast na trening trafiała do piwiarni. Chodziła po klubach, trochę ćpała. Usiadłem sobie z nią i mówię wprost: „Słuchaj gówniaro pierdolona, nie mam zamiaru użerać się z twoją matką. Przychodzi i wydziera na mnie mordę, że nie przychodzisz na trening. Albo bierzemy się do roboty – a potencjał masz spory, albo się żegnamy.” Po czasie wyznała mi, że to był punkt zwrotny w jej życiu. Wtedy się po prostu mnie wystraszyła.

Doszła do czegoś w sporcie?

Zdobyła m.in. mistrzostwo świata w K-1, dwa pasy w boksie i zawodowe mistrzostwo Europy WKF. Już nie trenuje, miała problemy zdrowotne. Ale wyszła na ludzi, ma dobrą pracę. Jak wielu innych naszych podopiecznych, którzy pozakładali rodziny. Jeżeli człowiek zda sobie sprawę, że nie musi płynąć, może normalnie żyć – zmierza w tym kierunku.

To był pana najcięższy przypadek?

Więcej gagatków ginęło w akcji. Odwiedzałem ich w domach, rozmawiałem z rodzicami i przyprowadzałem za uszy. Nie zawsze się udawało. Jest taki chłopak, nazywa się Adrian Kupaj. Jego wujek poprosił mnie, żeby się nim zaopiekować. Daliśmy mu szatnię, walki amatorskie i zawodowe. Niestety popełnił błąd. Podczas awantury w dyskotece uszkodził komuś jakimś narzędziem nerkę. Przebywa w zakładzie karnym. Staramy się, aby wyszedł możliwie jak najszybciej. Jeśli znów znajdzie się na wolności, podamy mu rękę. Każdemu należy się druga szansa.

Pan nie miał człowieka, który w chwili słabości wyszarpałby pana za uszy?

Kiedy byłem w szóstej klasie podstawówki, dwóch kolegów namówiło mnie na karate shotokan. Pożyczyłem skądś kimono i poszedłem na trening. Na wejściu instruktor zapytał, czy mam pieniądze na składkę. Nie miałem, więc wygnał mnie z hali. Szkoda. Mógł chociaż zaproponować, żebym w ramach tej opłaty posprzątał salę.

Zabrakło osoby, która zatrzymałby pana przy sporcie?

Podróżowałem dostępnymi ścieżkami. Takimi, które były dookoła. A w piłkę np. grałem naprawdę dobrze. Byłem królem strzelców trampkarzy, moim idolem był Maradona. Kopałem w Włókniarzu Kalisz, moja podstawówka była zapleczem tego klubu. Chodziłem zimą w korkotrampkach – tak się cieszyłem, że je mam.

Jako nastolatek boksowałem w „Prośnie”. Miałem za mały dres, różnokolorowe buty i rękawice z końskim włosiem, w których boksował chyba jeszcze Obała. Taka pozostałość z lat 60-tych, gdy Kalisz rywalizował w pierwszej lidze. Na turniejach byliśmy wyśmiewani. Nie mogliśmy finansowo równać Legii czy WAR-MED-owi Dzierżoniów. Pamiętam jak na mistrzostwa strefy zachodniej dostałem 60 złotych diety. Pojechaliśmy na fajną wycieczkę, a do tego moja mama miała na jedzenie.

Waszym trenerem był śp. Tadeusz Kołodziejski.

On i Wojciech Lipke to dwie bardzo ważne dla mnie osoby. Mocno zmieniły moje myślenie. Lipke to był typowy społecznik, nigdy nie wziął za nic złotówki. Chodził po biednych dzielnicach, zbierał dzieci i organizował im zawody. Poubierał nas w dziurawe, za duże ciuchy – traktowaliśmy jak mundur. Działał w ramach Towarzystwa Krzewienia Kultury Fizycznej „Ogród”. Organizował dla nas festyny, wigilie. A sam ledwo wiązał koniec z końcem, nie stać go było nawet na proszek. Każdy z nas brał więc po kilka koszulek i praliśmy je w swoich domach. Wiązał młodzież. Młodzież, dla której szczytem marzeń był łyk oranżady.

Kołodziejski był człowiekiem wiekowym, przeżył wojnę. Kształtował nas w duchu walki, starał się, żebyśmy nie skończyli w kryminałach. Przychodziliśmy na jego urodziny, zawsze z szampanem. Czasami nie zaprosił na nie swoich wnuków, a my byliśmy. Opowiadał nam jak łamał szczęki, mówił o alkoholu – był dla nas autentyczny. Pewnego razu mam solówkę pod dyskoteką i nagle słyszę znajomy głos: „Teraz, lewy-prawy!”. Skończyłem pacjenta, odwracam się, a tam „Kołek”. „Czemu trwało to tak długo?” – przywitał mnie.

– Co pan tu robi trenerze?

–  A siedziałem w domu, nie miałem co ze sobą zrobić, to przyszedłem zobaczyć jak pracujecie.

I tak wszedł w tej swojej beretce na dyskotekę. „Za głośno, idę do domu” – szybko zrezygnował z zabawy.

Mieliście później kontakt?

Wysłał list do zakładu karnego. Przeprosiłem go, pocałowałem w rękę. Zmarł, gdy wróciłem dokończyć wyrok. Zadedykowałem mu I Kaliską Galę Boksu Zawodowego. 3 tys. osób wstało z miejsc.

Ponownie za kratki trafił pan w 2009 roku.

Na 21 miesięcy. Odraczaliśmy się, wreszcie wyrok się uprawomocnił.

Już wcześniej organizowałem gale. Zacząłem od sponsorowania kariery Filipa Rządka – w tym momencie kilkukrotny zawodowy mistrz Europy i świata. Latał przy nas jako dzieciak. Działaliśmy prężnie i można powiedzieć, że wytworzył się wokół nas swoisty fan club. Filip był świetnym kickboxerem, chciał jednak uprawiać twardsze sztuki walki. Ja po wojsku zacząłem kopać low kick i tak żeśmy jakoś się zgadali. Jeździliśmy na Białoruś, do Tajlandii – szkolić się i startować. „Skoro u nas na starej hali muszę mu opłacać jednego, drugiego trenera – to lepiej otworzyć klub” – postanowiłem. „Rozpowszechnimy muay thai”.

Wybraliśmy miejsce, zrobiliśmy gruntowny remont i tak powstała „Arkadia”. Od mojego imienia – pomysł zawodników i trenerów. Dla mnie na początku brzmiało to trochę damsko. Co zabawne, klucze do obiektu odebrałem właśnie w Arkadiusza. Niedługo potem Filip sięgnął w Bangkoku po MŚ.

Skąd miał pan na to wszystko pieniądze? Wymiar sprawiedliwości nie zainteresował się nielegalnie zdobytym majątkiem?

Proszę pana… A który mądry bandzior da sobie ukraść pieniądze?

Właśnie, bandzior. Na wsparcie sponsorów i miasta nie mógł pan pewnie liczyć.

Do którego urzędu nie wszedłem, każdy patrzył na mnie jak na gangstera. Nie chcieli w ogóle rozmawiać.

Nic dziwnego. Lawirował pan pomiędzy wolnością a więzienną pryczą.

Bali się, że zaraz w grę wejdzie korupcja.

Jedynym, który mi pomógł był dyrektor MOSiR-u. Zapłaciłem za salę 3 tys. złotych, jak zwykły klient. To były tzw. „Turnieje pierwszych walk”. Debiutancka impreza, a tu zabrakło wolnych miejsc. Musiałem zamknąć drzwi, takie było zainteresowanie. Widział to dyrektor, który zechciał być współorganizatorem wydarzeń. Od tej pory płaciłem mu tysiąc. Pierwszy, drugi, piąty rok współpracy – władze miasta dalej bojkotują projekt. Nie miało znaczenia, że zanim wróciłem do zakładu karnego byłem promotorem trzech federacji, który ma pod sobą kilka zrzeszonych klubów.

Dzisiaj niektórzy potrafią wskazać na mapie Kalisz tylko dlatego, że to osada muay thai.

I dowiadują się przy okazji, że to najstarsze miasto w Polsce. Nasza działalność jest bardzo korzystna dla polityków.

Przełomowy okazał się jeden z meczów międzypaństwowych. Wyszedłem z więzienia i zorganizowałem starcie Polska-Irlandia. Stawiła się na nim pani konsul wraz z sześcioma bardzo ładnymi współpracownicami. Prezydent nadal nie chciał ze mną rozmawiać, odezwałem się do jego zastępcy. Nie do końca wierzył w tę ambasadę. Ostatecznie jednak przyszedł, a z nim urzędnicy i radni. Przeskakiwali krzesła, żeby usiąść jak najbliżej ringu. Wiceprezydent kiwał z uznaniem głową: „Nie miałem zielonego pojęcia, że organizuje pan imprezy tak wysokiej rangi”. Dzisiaj miasto pomaga moim zawodnikom, jesteśmy w stałym kontakcie.

Arkadiusz Wełna sędzia ft.

Wyrok podziałał na pana trzeźwiąco?

Wie pan, za kratami jest bardzo dużo chwil na refleksje. Czasy się zmieniły – mnóstwo informatorów, policja. Ciężej byłoby działać. Przede wszystkim pojawiła się szansa na normalne życie, miałem oszczędności. Jestem na emeryturze, co nie oznacza, że nie odwiedzam znajomych. Jeżdżę do zakładu karnego, wysyłam paczki. To wciąż moi koledzy, nie wyrzekam się ich. Czy siedzą za morderstwo, czy za kradzież kury.

Największą ceną, jaką zapłacił pan za gangsterkę była utrata kontaktów z córką?

(Wełna głęboko wzdycha) Co ja mogę panu powiedzieć? Julia skończyła w styczniu 18 lat, jest w okresie dojrzewania. Nie wiem jak zareaguje, jak ją spotkam. Nie jest do końca tak jak postrzega pewne sprawy. Trudne sprawy. Mam nadzieję, że gdy będzie dojrzalszą kobietą będziemy mogli o nich porozmawiać. Na razie nie chcę wywracać jej świata do góry nogami.

Od roku ma pan drugą córeczkę.

I jestem bardzo szczęśliwym ojcem! Wszystko czego nie mogłem dać Julii, staram się teraz dać małej Wełence – moje oczko w głowie. Mam ją, mam jej piękną mamę Ewę. Chciałbym, żeby poznała kiedyś swoją siostrę. I żebyśmy usiedli sobie beztrosko w trójkę, razem.

Ostatnią walkę stoczył pan w muay boren. Pierwotnym celem tej odmiany było, aby wojownik przetrwał na polu bitwy, mimo iż w zamieszaniu bitewnym stracił swą broń. Pan przetrwał?

Życie to wojna, a ja jestem wojownikiem. Zostałem poraniony, ale tak – przetrwałem. Żyję. Żyję i walczę.

ROZMAWIAŁ HUBERT KĘSKA

Fot. Marta Grzelczak Fotografia, archiwum Arkadiusza Wełny

Najnowsze

Komentarze

13 komentarzy

Loading...