Reklama

Atalanta w pucharach? Skromna, ale szalona historia

redakcja

Autor:redakcja

29 grudnia 2019, 10:26 • 14 min czytania 0 komentarzy

Jest 9 października 1963 roku. Atalanta Bergamo właśnie rozgrywa drugi w historii mecz w europejskich pucharach. Niedawno La Dea sięgnęła po Puchar Włoch dzięki hattrickowi Alberto Domenghiniego. Teraz Królowa Prowincji, która dotychczas mogła tylko patrzeć i podziwiać bogatszych rywali z Mediolanu, stoi przed szansą na kolejny wielki sukces. W pierwszym spotkaniu ekipa z Bergamo ograła 2:0 Sporting Lizbona, niedawnego mistrza Portugalii. Teraz jest 1:1, więc wszystko idzie po myśli Włochów. Zapowiada się sensacja, ogromne święto, ale rosnącą ekscytację przerywa kontuzja Pierluigiego Pizzaballi.

Atalanta w pucharach? Skromna, ale szalona historia

Pech, ogromny pech. Co innego można powiedzieć? W tamtych czasach kontuzja była dramatem, nawet jeśli chodziło o teoretycznie niezbyt groźne wybicie palca u ręki. Powód był prosty – grano bez zmian. Stało się oczywiste, że kiedy bramkarz Atalanty musiał zejść z boiska, jego koledzy zostali zmuszeni do gry w dziesiątkę. Pizzaballę, skądinąd świetnego fachowca, między słupkami zastąpił napastnik Salvador Calvanese. Miesiąc temu to on otworzył wynik pierwszego meczu ze Sportingiem, strzelając pierwszą bramkę w historii pucharowych występów Atalanty. Teraz miał znacznie trudniejsze zadanie i nie ma się co dziwić, że mu nie podołał. Portugalczycy wbili dwa gole, co oznaczało, że konieczny będzie trzeci pojedynek.

Królowa Prowincji to przydomek, który Atalanta zyskała jako drużyna spoza wielkiego miasta, która najdłużej utrzymuje się na poziomie Serie A. Dla „małomiasteczkowej” kliki wydarzeniem była sama obecność w Europie, a teraz jeszcze okazało się, że klub noszący imię bogini zagości na słynnym Camp Nou. Dodatkowe spotkanie było bowiem rozgrywane na neutralnym terenie i traf chciał, że Włosi trafili akurat do Barcelony. Znacznie lepiej niż choćby Zagłębie Sosnowiec, które w tej samej edycji rozgrywek trzecią potyczkę z Olimpiakosem Pireus stoczyło w Wiedniu. Tyle że efekt był taki sam, jak w przypadku sosnowiczan. Atalanta co prawda szybko objęła prowadzenie, jednak Sporting wyrównał. 90 minut bitwy nie przyniosło rezultatu, a w dogrywce Włosi pękli. Przeklęty Mascarenhas pakował La Dei trzeciego gola w ich rywalizacji i ustalił wynik meczu na 3:1. To było szybkie arrivederci Europo.

Fani klubu z Bergamo mogli się jeszcze na chwilę uśmiechnąć, kiedy widzieli, jak ich pogromcy radzą sobie w kolejnych rundach: 16:1 z APOEL-em Nikozja i awans po porażce 1:4 w pierwszym meczu z Manchesterem United potwierdzały, że kopciuszek z Lombardii nie miał czego szukać w konfrontacji ze Sportingiem, który nie do zatrzymania był również w finale Pucharu Zdobywców Pucharów.

Odpadnięcie ze Sportingiem musiało szczególnie zaboleć Pizzaballę. Golkiper o charakterystycznym nazwisku urodził się w Bergamo, wprowadził Atalantę do Serie A i sięgnął z nią po Puchar Włoch – do dziś jest to jedyne trofeum La Dei w ponad 110-letniej historii klubu. Gigi Pizzaballa dzięki grze dla zespołu z rodzinnego miasta zadebiutował najpierw w młodzieżowej, a potem w seniorskiej kadrze Włoch. W końcu opuścił rodzinny dom, ale do pierwszej drużyny wrócił po 20 latach. Na podobny sukces nie mógł już jednak liczyć, bo Atalanta balansowała na granicy Serie A i Serie B.

Reklama

Nie mógł się jeszcze spodziewać, że kilka lat później włoski kopciuszek zapisze się w historii europejskich pucharów.

DRUGOLIGOWCY NA PODBÓJ EUROPY

W Atalancie nie doszło do żadnej rewolucji. Nadal była klubem, który co awansował do najwyższej ligi, to z niej spadał. Nie inaczej było w sezonie 1986/1987, kiedy zespół z Bergamo z hukiem zleciał do Serie B. Gorsze w ligowej stawce było tylko Udinese, ale jedynie za sprawą ujemnych punktów. La Dea była fatalna, ale jakimś cudem dotarła do finału Pucharu Włoch. Drużyna Nedo Sonettiego miała olbrzymie szczęście. W fazie grupowej pucharowych zmagań ominęła mocarzy i wydostała się z niej, wygrywając tylko dwa z pięciu meczów. W kolejnych rundach klub z Bergamo trafił na trzecioligowca i dwóch drugoligowców. Nawet tacy goście, jak oni nie byli w stanie tego spieprzyć. I nie spieprzyli, choć do finału w zasadzie się doczołgali. Tam już litości nie było: czwóreczka od Napoli z Maradoną w składzie. Powtórka sprzed ćwierć wieku po prostu nie miała prawa się wydarzyć.

Tyle że dla Atalanty nie miało to już znaczenia. Dwa tygodnie wcześniej neapolitańczycy po raz pierwszy zdobyli Scudetto. Oznaczało to, że bez względu na wynik finałowego dwumeczu, puchary znów zagoszczą w Bergamo.

W Bergamo, które w momencie awansu do finału wiedziało już, że w nowym sezonie zagra zarówno w PZP, jak i w Serie B.

Szok był spory, ale początkowo jeszcze nie ogromny. Puchar Zdobywców Pucharów miał to do siebie, że zapraszał drużyny z niższych klas rozgrywkowych na salony. Często były to kluby z wysp brytyjskich, które na co dzień grały w lokalnych ligach angielskich, a do Europy wchodziły poprzez krajowe rozgrywki w Walii czy Szkocji. Dzięki temu częstym bywalcem PZP było Cardiff City, które dwukrotnie dotarło do ćwierćfinału, a raz nawet do półfinału zmagań. Ale to już pojedyncze przypadki. Tylko dziewięć razy kluby z niższych lig zachodziły tak daleko. Tylko w dwóch przypadkach były to zespoły spoza wysp: Randers Freja z Danii oraz Atalanta Bergamo.

Reklama

La Dea, która jako jedyna ekipa obok walijskiej szajki z Cardiff, była o krok od finału pucharowej rywalizacji.

Szalona przygoda klubu z Lombardii rozpoczęła się dość specyficznie, bo od pojedynku z totalnymi amatorami. Atalanta nie mogła sobie wymarzyć lepszego startu: w pierwszej rundzie trafiła na walijski Merthyr Tydfil, klub grający na co dzień w siódmej lidze angielskiej. Też czujecie już, co w tak wymarzonej sytuacji mogło się nie udać? Tak, Królowa Prowincji przetarła szlaki eurowpierdoli i na wstępie amatorzy z Walii ograli ją 2:1. Wstyd podopieczni Emiliano Mondonico zmazali w rewanżu, wygrywając 2:0, jednak wkrótce scenariusz się powtórzył. Ok, OFI Kreta to już klub z greckiej ekstraklasy, ale szanujmy się – komplikacje i w tym przypadku nie były konieczne.

Nagroda za jesienne blamaże przyszła w marcu. Po pierwsze Atalanta okazała się jedynym klubem z Italii, który wciąż gra w Europie, po drugie wylosowała… Sporting z Lizbony. Włosi podtrzymali dobrą passę domowych spotkań, pokonując u siebie Portugalczyków 2:0. Tyle że akurat w tym przypadku zamiast radości z wygranej, odżyły demony sprzed lat. Wtedy rywale skorzystali z kontuzji bramkarza i odrobili straty po identycznej porażce w Bergamo. Teraz na Półwysep Iberyjski La Dea udała się osłabiona brakiem Oliviero Garliniego i Glenna Stromberga. Obaj byli kluczowymi postaciami układanki Mondonico, ale tym razem były powody do optymizmu: jak źle by nie było, trener mógł chociaż skorzystać z rezerwowych.

Scenariusz meczu nikogo nie zaskoczył. Atalanta do przerwy miała w zasadzie jedną groźną szansę, której nie wykorzystała. Ottorino Piotti miał znacznie więcej roboty, ale jakoś ratował kolegów z opresji. Nie był to zresztą byle kto: jego kariera może i nie potoczyła się tak, jak powinna, ale całkiem niedawno typowano go na numer trzy włoskiej bramki na mundial 86′.

Po zmianie stron lizbońskie lwy, napędzane dopingiem ponad 50 000 kibiców, naciskały jednak coraz bardziej. Aż w końcu, w 66. minucie spotkania, mur runął. Sporting strzelił gola na 1:0, a wkrótce podwyższył wynik. Włochów uratował sędzia, który anulował bramkę, dopatrując się wcześniejszego faulu na Piottim. Portugalczycy się wściekli. Na bramkę Atalanty sunął atak za atakiem, kiedy nagle, zupełnie niespodziewanie goście skontrowali. Kibice oniemieli: Aldo Cantarutti wyprzedził ostatniego obrońcę, przed polem karnym ograł bramkarza i huknął z lewej nogi. – Ten kontratak zdawał się nigdy nie kończyć, był najdłuższy w moim życiu. Satysfakcja? Nie do opisania – wspominał po latach autor wyrównującego gola.

Cantarutti zrobił to, co niegdyś udało się Mascarenhasowi, bo Włoch również w pierwszym spotkaniu zadał Sportingowi cios w końcowych minutach. Końcówka poniższego filmu zawiera pomeczową opinię trenera lizbończyków. Nie wnikamy w szczegóły, bo bierzemy za pewnik, że jest to portugalska wersja „zasłużenie, zasłużenie…”

Na trybunach stadionu w Lizbone szalało ok. 500 wiernych kibiców La Dei. Piłkarze rzucili się sobie w ramiona, mimo że do końca meczu pozostało jeszcze osiem minut. Na placu w Bergamo eksplozja radości w wykonaniu 5000 tifosich była nie do opisania. Tłum zablokował ulice, bawiąc się do drugiej w nocy. Pomniki zyskiwały czarno-niebieskie barwy, ludzie nurkowali w fontannach, a tych, którzy jakimś cudem jeszcze spali, obudził przeraźliwy dźwięk setek klaksonów. Te same samochody, które w środku nocy budziły mieszkańców Bergamo, wkrótce zatamowały ruch w okolicy lotniska, przy okazji zajmując wszystkie miejsca parkingowe. Atalanta przejęła każdy zakątek miasta. 25 lat to kawał czasu, ale dla takiej zemsty warto było czekać ćwierć wieku.

Piłka nożna karze zuchwałych. Będziecie opowiadali o cudzie z udziałem Atalanty. Pisano o wstydzie, kiedy przegraliśmy w Walii. Po porażce w Grecji sugerowano nam rezygnację z pucharów. Ta krytyka napędziła nas do tego, żeby pokonać Sporting – mówił trener Mondonico.

Jego ekipa wciąż nie była pewna powrotu do Serie A, jednak udział w półfinale europejskich pucharów dodawał im skrzydeł. Podobnie jak burmistrz Bergamo, który obiecał, że wpuści na stadion 40 000 kibiców, niemal podwajając jego pojemność. Na prośby prezydenta klubu, który nieśmiało sugerował rozszerzenie pojemności do 110 000 osób i ściągnięcie na obiekt całego miasta, z niewiadomych powodów nie odpowiedział. Ale i 40 000 to sporo. Ile drużyn z Serie B przyciąga taką publikę? Tyle samo, ile włoskich klubów wciąż reprezentowało kraj w Europie. Nic dziwnego, że na trybunach popularność zyskała przyśpiewka, której tłumaczyć nie trzeba: Solo noi, solo noi, in Europa solo noi.

Pierwszy, wyjazdowy mecz z belgijskim Mechelem Atalanta przegrała 1:2. Not great, not terrible – jednobramkowa wygrana w domu dawała awans, bo wprowadzono już zasadę goli strzelonych na obcym terenie. La Dea zdominowała rywala, a w końcu z rzutu karnego trafił Garlini. Potem była jeszcze poprzeczka i… plan posypał się w kontrowersyjnych okolicznościach. O ile w Lizbonie sędzia dał Włochom nadzieję, tak w Bergamo ją odebrał. Drugi z nieobecnych starcia w Portugalii, Glenn Stromberg, runął w polu karnym, jednak arbiter nie dopatrzył się przewinienia. Chwilę później kapitalny wolej Graeme Rutjesa dał Belgom remis. – Oglądałem mecz przeciwko Mechelen tylko raz, żeby zobaczyć, czy sędzia się nie pomylił. Dla mnie faul był oczywisty. Gdybyśmy wtedy otrzymali rzut karny, to my zagralibyśmy z Ajaksem – wspominał po latach szwedzki pomocnik.

W końcówce spotkania Mechelen zdobyło gola na 2:1, awansowało do finału i ostatecznie sięgnęło po trofeum – znów małe pocieszenie dla Atalanty. Co ciekawe porażka z belgijskim klubem była pierwszą poniesioną przez La Deę w europejskich pucharach przed własną publicznością. Drugoligowiec odpadł ze zmagań, ale zapisał się na kartach historii. Tak PZP, jak i Bergamo. – Już podczas podróży z hotelu na stadion wiedzieliśmy, że jesteśmy świadkami czegoś wyjątkowego. Każdy balkon miał czarno-niebieskie flagi i szaliki. Nie udało się awansować, ale przecież przez jakiś czas tego meczu byliśmy w finale – opowiadał Constanzio Barcella.

Całe miasto było Atalantą, Bergamo było tego dnia w naszych barwach. Wyglądało to magicznie, wydawać się mogło, że wszyscy mają gęsią skórkę na myśl o tym meczu. Wtedy cieszyłem się, że jestem częścią tej drużyny i mogę to przeżywać – wtórował mu Ivano Bonetti.

WŁOSKI PUCHAR UEFA

Mondonico wprowadził Atalantę do ekstraklasy, a pod jego wodzą zespół dwukrotnie awansował do europejskich pucharów. Pierwsza przygoda była bardzo krótka – dwa mecze i do domu, Spartak Moskwa okazał się za mocny. Druga wyprawa na podbój Starego Kontynentu była już znacznie bardziej udana, choć bez zasłużonego dla klubu trenera na pokładzie. W sezonie 1990/1991 La Dea  na starcie wyrzuciła za burtę Dinamo Zagrzeb ze Zvonimirem Bobanem i Davorem Sukerem w składzie. Tak, jak Włosi odegrali się po latach na Sportingu, tak Chorwaci 30 lat później wezmą odwet na klubie z Lombardii, rozjeżdżając go 4:0 w debiucie w Lidze Mistrzów.

Teraz jednak to Atalanta rozjeżdża. Fenerbahce prowadzone przez Guusa Hiddinka w dwumeczu doszło do głosu dopiero w 90. minucie rewanżu, kiedy rywale prowadzili już 4:0. Można sobie wyobrazić, co podczas tego meczu przeżywał dwukrotny wicemistrz świata, Harald Schumacher, który łącznie pięciokrotnie wyciągał piłkę z siatki, a swoje też uratował. We Włoszech gospodarze mogli pokusić się nawet o dwucyfrówkę. Honor ratowano jak się da – nawet wybijając futbolówkę z linii bramkowej. Turcy przyjęli takie baty, że nie można się dziwić niemieckiemu golkiperowi, który po sezonie wrócił do ojczyzny.

 Ekipa z Bergamo postanowiła jednak raz jeszcze wbić kolec w serce Schumachera, tym razem odprawiając z kwitkiem jego ukochane FC Koeln. Tym samym Atalanta zameldowała się w ćwierćfinale wyjątkowego Pucharu UEFA. Wśród ośmiu drużyn, które zostały w grze o trofeum, cztery reprezentowały Italię. Obok faworyzowanych Interu i Romy, niespodziankę sprawili bohaterowie tekstu oraz Bologna. La Dea trafiła najgorzej jak mogła – na Nerazzurrich, którzy rok wcześniej roznieśli ją 7:2 na Stadio Giuseppe Meazza.

Małe derby Lombardii w tamtych latach miały jednak jedną zależność. O ile w Mediolanie Inter gromił mniejszego sąsiada, tak w Bergamo gospodarzom udawało się zwykle wyszarpać chociaż remis. Tak było i tym razem, a Atalanta przez blisko godzinę rewanżowego pojedynku w stolicy mody nie dawała za wygraną. Kopciuszka udało się jednak zatopić w trzy minuty, dzięki stałym fragmentom gry. Najpierw Aldo Serena zgubił krycie i mocnym strzałem głową otworzył wynik spotkania, a 180 sekund później Lothar Mattheus skorzystał z trąconej po rzucie wolnym piłki, którą atomowym uderzeniem skierował w okienko bramki. Marzenia Królowej Prowincji znów prysły.

Na pocieszenie, tradycyjnie już, pozostał późniejszy triumf Interu we włoskim finale z AS Romą. To już trzecia drużyna, która po ograniu Atalanty sięgnęła po trofeum.

– W tamtych latach byliśmy dobrym zespołem, dla rywali mecze w Bergamo nie były łatwe. Naszym problemem była krótka ławka, co było widocznie zwłaszcza wiosną. Czasami brakowało nam też odrobiny szczęścia, żeby osiągnąć coś wielkiego – wspomina tamten zespół kluczowa postać na boisku, Claudio Caniggia.

Podobnego zdania jest wielki nieobecny tego dwumeczu, Eligio Nicolini. – Po meczu z Kolonią posypał nam się skład. Sam opuściłem półfinały przez kontuzję. Gdybym mógł cofnąć czas, dziś zagrałbym je nawet na jednej nodze. Mimo wszystko odpadliśmy z podniesionymi głowami. Dlaczego tak dobrze szło nam w pucharach? Mieliśmy lekkość, nie czuliśmy presji. W lidze staraliśmy się nie tracić goli, w Europie chcieliśmy je strzelać.

NOWA ERA – PUCHARY W XXI WIEKU

Atalanta znów zniknęła – i z Europy i z Serie A. Powrót do międzynarodowych rozgrywek ponownie zajął ćwierć wieku. „Małomiasteczkowi” ponownie okazali się rewelacją: w fazie grupowej rozgrywek Ligi Europy nie zanotowali żadnej porażki, a ich wygrana 5:1 nad Evertonem w Liverpoolu przeszła do historii. Dotychczas włoskie ekipy na angielskiej ziemi wygrały zaledwie 19 z 116 spotkań. Banda z Bergamo dołożyła do tego cegiełkę, a ich triumf to najwyższa w historii klubowa porażka Anglików z Włochami. Łącznie w dwóch meczach La Dea wbiła Evertonowi osiem goli. Potem był jeszcze zacięty bój z Borussią Dortmund, ale tym razem happy endu nie było. Niemcy okazali się lepsi, głównie dzięki bramce zdobytej w doliczonym czasie gry w pierwszym meczu.

Rok później drużyna Gian Piero Gasperiego podtrzymała opinię, że z Atalantą na Starym Kontynencie nudy nie ma. Rozbicie FK Sarajewo 8:0 to najwyższy rezultat ekipy z Bergamo w pucharowych rozgrywkach. Szkoda tylko, że formy strzeleckiej klub z Lombardii nie podtrzymał w decydującym dwumeczu z FC Kopenhagą. We Włoszech gospodarze oddali aż 27 strzałów przy zaledwie dwóch próbach rywali, ale do siatki nic nie wpadło. W rewanżu mimo kolejnych 21 prób konto nadal wskazywało zero. Idealnym wręcz zakończeniem scenariusza tego dwumeczu była w tym przypadku porażka po rzutach karnych. I tak też się stało.

Równie idealnie do dalszych pucharowych losów zespołu z Bergamo pasuje… pierwszy w historii awans do Ligi Mistrzów. Kopciuszek spod Mediolanu wdarł się do niej bezpośrednio i w szalonym stylu. La Dea najpierw „ukradła” stadion Milanowi, który wcześniej wyprzedziła niemal na ostatniej prostej. Powód był prosty: ich własny obiekt nie spełniał wymogów, a poza tym był w remoncie. Po tak zuchwałym czynie Włosi przegrali z kretesem trzy pierwsze mecze. Już przywitanie było bolesne: 0:4 w plombę od Dinama Zagrzeb, no nie był to powód do dumy.

A jak było potem – wszyscy wiemy. Królowa Prowincji podgryzanie rywali zaczęła od sensacyjnego remisu z Manchesterem City, a dwa ostatnie spotkania wygrała do zera, co dało jej awans do fazy pucharowej. Warto jednak wspomnieć o historycznej ciekawostce: pierwszego gola w Lidze Mistrzów, podobnie jak pierwszą w historii bramkę dla Atalanty w europejskich rozgrywkach, zdobyli piłkarze z Ameryki Południowej. W 1963 roku był to Argentyńczyk Calvanese, a minionej jesieni Kolumbijczyk Duvan Zapata.

Zresztą La Dea słynie z obcokrajowców. Bramki dla klubu z Bergamo w pucharach strzelało dotychczas 31 zawodników, z czego 18 pochodziło spoza Italii. W gronie najlepszych snajperów znajdziemy tylko jednego Włocha: Eligio Nicoliniego.

Przedstawiciele Lombardii wiosną będą mieli szansę napisać kolejny rozdział tej pełnej niespodzianek historii. W starciu z Valencią klub z Bergamo nie stoi na straconej pozycji, zwłaszcza że dotychczas mają całkiem niezły bilans starć z czołowymi ligami w Europie: odejmując wewnętrzne mecze, Atalanta przegrała tylko dwa spotkania z zespołami z Anglii, Niemiec i Francji.

Przed premierową konfrontacją z hiszpańską ekipą Włosi mają jeszcze jeden atut – na 20 meczów tylko dwukrotnie przegrali na własnym terenie. A przecież właśnie tam odbędzie się pierwsza odsłona konfrontacji jednej z najciekawszych par 1/8 finału Ligi Mistrzów. Czy kopciuszek z Bergamo sprawi kolejną sensację? Jeśli tak, to w ćwierćfinale będzie „łakomym kąskiem” podczas losowania. Nie tylko dlatego, że będzie teoretycznie najsłabszym zespołem w stawce. Dotychczas połowę pucharowych przygód La Dei kończyli późniejsi triumfatorzy rozgrywek, a na taką „klątwę” chętnych nigdy nie brakuje.

SZYMON JANCZYK

fot. NewsPix

Najnowsze

Ekstraklasa

Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Michał Trela
1
Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?
EURO 2024

Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu

Antoni Figlewicz
2
Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu

Weszło

Komentarze

0 komentarzy

Loading...