Reklama

Plaga kontuzji nas wzmocniła, wyrzucenie czterech piłkarzy również

redakcja

Autor:redakcja

15 grudnia 2019, 08:10 • 26 min czytania 0 komentarzy

Rafał Górak w 2013 roku odchodził z GKS-u Katowice z poczuciem olbrzymiego niedosytu. Miał przekonanie, że zostało wiele niezapisanych kartek w tej historii i kiedyś jeszcze na Bukową wróci. Stało się to tego lata, po sensacyjnym spadku klubu do II ligi. Górak z beniaminkiem Elaną Toruń omal na zaplecze Ekstraklasy nie awansował, jego pozycja była tam mocna, ale gdy zadzwonili z Katowic, w zasadzie od razu był zdecydowany. Początki sezonu okazały się bardzo trudne, trzeba było mierzyć się nie tylko ze sprawami czysto piłkarskimi, ale gdy wreszcie przełamano trwającą ponad rok niemoc w domowych meczach, drużyna nabrała rozpędu i zatrzymała się na trzecim miejscu w tabeli. 

Plaga kontuzji nas wzmocniła, wyrzucenie czterech piłkarzy również

Dlaczego letnia plaga kontuzji i konieczność wyrzucenia z dnia na dzień czterech zawodników okazały się czynnikami spajającymi szatnię i relacje na linii trener-klub? Jakich zasad muszą przestrzegać piłkarze? Który zawodnik zyskał w tej rundzie drugie życie? Z jakiego powodu GieKSa nie jest dziś dobrym miejscem dla weteranów? Dlaczego obóz w ciepłych krajach jest przerostem formy nad treścią? Co sprawiło, że Górak od zawsze czuł wielką sympatię do GKS-u Katowice, mimo że w żaden sposób nie był z nim związany zawodowo? Zapraszamy.

***

Trzecie miejsce po jesieni wziąłby pan w ciemno?

Trzeba sobie szczerze powiedzieć, że to wynik, o którym latem może nie tyle, że mogliśmy marzyć, ale który na pewno w przedsezonowych założeniach by nas satysfakcjonował. Uznalibyśmy, że to fajna perspektywa. Ale nadal mówimy o początku drogi, w zasadzie jeszcze nic się nie wydarzyło.

Reklama

Obecna sytuacja w tabeli cokolwiek zmienia jeżeli chodzi o cele i deklaracje? Przed startem rozgrywek często powtarzał pan, że nie będzie rozmów o awansie, a gdyby ktoś w klubie tak postawił sprawę, nie byłoby wam po drodze. 

Przed podpisaniem kontraktu długo rozmawialiśmy jak to wszystko miałoby funkcjonować. Właściciele od początku wskazywali nam kierunek, by było cierpliwiej i spokojniej, bardziej merytorycznie i metodycznie. Z takim zamysłem zaczęliśmy pracować. Dziś odczuwamy wielką satysfakcję nie tylko z samego wyniku, ale przede wszystkim z faktu, że wiele meczów rozegraliśmy tak, jak życzylibyśmy sobie jeszcze przed podjęciem tego wyzwania. Zakładaliśmy, że taka gra może nastąpić później.

Pytanie, czy oczekiwania wobec drużyny pozostaną takie same? Wiadomo, jak to jest z rosnącymi apetytami, łatwo zapomina się o punkcie wyjścia. 

Trzeba uważać, można wpaść w błędne koło rozmyślając dziś już nawet o tym, kiedy klub wróci wreszcie do Ekstraklasy. Musimy pamiętać, w jakich okolicznościach zaczynaliśmy. Dla mnie najważniejsze słowo to „cierpliwość”, będę się go trzymał na każdym kroku. Nie stanę się niecierpliwy, bo będąc trzeci chcę być zaraz drugi, tylko będę systematycznie pracował, żeby drużyna grała lepiej i wiosną 14 razy była gotowa na wygranie najbliższego meczu. Takie są nasze cele.

Czyli trudno zakładać, żeby komuś z klubu jednoznacznie wymsknęło się, że wiosną walczycie o awans?

Byłoby to niepotrzebne wyrywanie się do przodu. Po co o tym mówić? Każdy zaczynając rywalizację ma prawo ją wygrać. Każda reprezentacja startując na mundialu czy EURO może skończyć na pierwszym miejscu. To oczywiste. Naszym celem jest tworzenie zespołu w racjonalny sposób, nie wyłączając kwestii budżetowych. Dotyczy to również poszukiwań nowych zawodników. Nawet na etapie testowania muszą odpowiadać na przykład naszym założeniom motorycznym. Takich piłkarzy szuka się dłużej, ci z automatu spełniający wymogi kosztują już tyle, że dziś w Katowicach grać po prostu nie chcą. Mamy bardzo ciekawy projekt, wiemy, co chcemy zrobić, ale nie możemy deklarować, że gramy już wyłącznie o awans. A że zdajemy sobie sprawę, że jest szansa powalczyć? Bylibyśmy niepoważni, gdybyśmy mówili, że tego nie widzimy. Co jednak nie znaczy, że cokolwiek zmienimy w naszych planach i założeniach, one są takie same jak w lipcu.

Reklama

Czego spodziewa się pan po zimowym oknie transferowym? Jeżeli wszyscy są zdrowi, dysponujecie szeroką kadrą.

Zdrowie chłopaków to kluczowy warunek. Odczuwamy dużą radość, bo ludzie, na których postawiliśmy w zdecydowanej większości zdali egzamin. A wiadomo, że selekcjonowaliśmy z różnych miejsc i nie wiedzieliśmy, kiedy dokładnie jeden czy drugi zaczną się rozwijać. Skoro się sprawdzili, dostaną kolejne szanse w drugiej rundzie, dlatego nasze cele transferowe na zimę są bardzo precyzyjnie określone, dokładnie wiemy, czego szukamy. Nie zawsze chodzi o transfer mający być z założenia numerem jeden na danej pozycji. Czasami potrzeba uzupełnienia składu, chłopaka do rywalizacji.

To czego szukacie na zimę?

We wszystkich klubach powoli zapadają decyzje odnośnie kształtu wiosennych kadr, nasze rozmowy są na zaawansowanym etapie, dlatego w tym momencie wolę nie rozwijać wątku. Jak mawiają mądrzejsi, transfery lubią ciszę.

Kibice bardziej powinni spodziewać się 1-2 transferów czy 4-5?

Wydaje mi się, że bliższa prawdy będzie pierwsza wersja.

Pilka nozna. Sparing. Gornik Zabrze - GKS Katowice. 22.06.2019

Początek sezonu nie wskazywał na rozmowę w tak przyjemnych okolicznościach. Pierwsze kolejki były bardzo przeciętne, a wcześniej zespół prezentował niemoc w sparingach.

Chcieliśmy tę drużynę nauczyć grania według określonych zasad, których jest dość dużo i później je egzekwować. Nieraz jakiś zespół nie wie, dlaczego wygrał i nie wie, dlaczego przegrał. Po prostu się stało i wtedy mówimy, że piłka jest tak piękna, że każdy może wygrać z każdym. I w pewnym sensie to prawda, ale granie bez świadomości, do czego tak naprawdę zmierzamy jest krótkowzroczne. Drużyny bardziej świadome lepiej mogą zdiagnozować swoje problemy. Z tego względu byliśmy przygotowani na to, że sparingi mogą być drogą przez mękę. W wielu aspektach zaczynaliśmy od zera. Niektórzy zawodnicy musieli się całkowicie przestawić w porównaniu do dotychczasowych doświadczeń. Pierwsze sparingi przeważnie więc przegrywaliśmy.

A pan mówił, że od tego co chcecie grać dzielą was jeszcze lata świetlne.

Tak było, chciałem zobaczyć, że zespół przynajmniej próbuje grać według nakreślonych zasad. I z każdym meczem serce rosło, zaczęliśmy widzieć pierwsze efekty, analizy stawały się coraz bardziej budujące. Początkowo wyniki w lidze w ogóle tego nie pokazywały, co było spowodowane innymi rzeczami, ale nawet po domowych porażkach ze Zniczem Pruszków i Bytovią dostrzegaliśmy wiele pozytywów, łatwiej było je przetrawić.

To jakimi rzeczami były spowodowane te przegrane?

Plan naszej gry nie został jeszcze idealnie doprecyzowany, poza tym popełnialiśmy wiele kardynalnych błędów w defensywie. Szczególnie mam na myśli mecz ze Zniczem. Po trzydziestu minutach powinniśmy wysoko prowadzić, zamiast tego do przerwy przegrywaliśmy 0:3. Chłopaki jeszcze uczyli się rzeczy, które na starcie proste nie są, ale jak się już je załapie, nagle przychodzą znacznie łatwiej. No i nie zapominajmy, że pod koniec letniego okienka nawiedziła nas plaga kontuzji, w pewnym momencie leczyło się ośmiu zawodników, byliśmy zdziesiątkowani.

Najkrócej jak się da: o jakich zasadach gry pan mówi?

To bardzo złożony temat. Ostatnio po raz pierwszy prowadziłem wykład podczas kursu UEFA A i przez półtorej godziny omówiliśmy jedynie część założeń dotyczących prowadzenia ataku pozycyjnego. Pokazałem, co z czego wynika i czym się inspirowaliśmy – bo nie wszystko sami wymyślamy. Nie chciałem, żeby nasze spotkanie sprowadziło się do poprowadzenia treningu, wielu mogłoby z niego nic nie wyciągnąć, nie miałoby punktu odniesienia. To pułapka niektórych wyjazdów na staże. Z nikim nie porozmawiasz, jedynie poobserwujesz zajęcia i już ci się wydaje, że za chwilę twoja drużyna będzie grała tak samo. A szczegóły są gdzie indziej i nigdy się o nich nie dowiesz. Mówiąc więc krótko: jest tych zasad wiele, począwszy od otwarcia gry przez bramkarza, aż po samą finalizację akcji.

Generalnie chodzi o utrzymywanie się przy piłce i dominowanie?

Uwielbiam, gdy moja drużyna utrzymuje się przy piłce. Oczywiście do tego powinno dochodzić stwarzanie wielu sytuacji i strzelanie wielu goli, z czym niekiedy jest trudniej (śmiech). Mam jednak satysfakcję, że w Radzionkowie, Toruniu czy teraz w Katowicach idziemy w kierunku ataku pozycyjnego, który uważa się za tak nieprzystępny i trudny dla polskich drużyn. Na przekór temu poglądowi, w taki sposób staramy się grać i wygrywać.

Mówił pan, żeby drużyna wiedziała, czemu wygrała i czemu przegrała. Przydarzyły się jesienią porażki, po których musiał się pan mocniej głowić podczas analizy?

Najtrudniejszy mecz rozegraliśmy w Łęcznej. Z powodu problemów kadrowych trudno było o egzekwowanie wspomnianych zasad, młodzi zawodnicy nie mieli jeszcze z nimi pełnego otrzaskania. Później już na szczęście nie przegrywaliśmy, ta passa trwała 11 kolejek, aż do spotkania w Pruszkowie. Zasady były, prowadziliśmy grę, mieliśmy ją pod kontrolą, ale popełnialiśmy takie błędy, że rywal w ciągu paru minut strzelił dwa gole. Nie mieliśmy już jednak meczu, w którym nie wiedzielibyśmy, dlaczego uzyskaliśmy taki a nie inny wynik.

Największym zagrożeniem przy prowadzeniu gry jest stworzenie sztuki dla sztuki, posiadania dla posiadania. Podawanie do tyłu czy w poprzek nic jeszcze nie znaczy, chodzi o zdobywanie przestrzeni i stwarzanie sytuacji.

Dlatego jednym z naszych założeń jest to, żeby jak najbardziej przenosić grę do przodu. Jeżeli już nawet mamy robić tę sztukę dla sztuki, róbmy ją w pobliżu pola karnego przeciwnika. Inaczej faktycznie można wpaść w coś takiego, że gramy głównie przed swoim polem karnym, wymieniamy mnóstwo bezproduktywnych podań, a na koniec i tak posyłamy lagę, bo nie ma pomysłu na ciąg dalszy. Najbardziej dobitną reakcją są wtedy gwizdy z trybun. U nas bramkarz i obrońcy mają za zadanie szukać podaniem graczy ofensywnych, a gdy już oni dostaną piłkę, nie trzeba ich namawiać do atakowania. W przekroju całej rundy potrafiliśmy uniknąć zagrożeń, o których mówimy. Jeśli gdzieś były widoczne, to właśnie podczas porażki w Pruszkowie. Tam niekiedy aż za długo przygotowywaliśmy akcje, chcieliśmy być za dokładni i zbyt pieczołowici, zabrakło elementu przyspieszenia i podań do zawodników wbiegających za linię obrony. W ofensywie odrobina szaleństwa musi być.

Pilka nozna. II liga. GKS Katowice - Elana Torun. 12.10.2019

Wspominał pan o pladze kontuzji pod koniec lata. Mimo to nie sprowadziliście już nikogo nowego. 

Ściany, które nas otaczają słyszały każdą rozmowę na ten temat. Z prezesem i dyrektorem sportowym musieliśmy się dobrze zastanowić, co należy zrobić. Było to o tyle fajne, że w pewnym momencie wszyscy staliśmy się zgodni, że nie chcemy kolejnych transferów, że trzeba wytrzymać ciśnienie. Szczerze mówiąc, chodziło również o zagrywkę psychologiczną względem szatni, w której przeważają młodzi zawodnicy. Pokazaliśmy, że w nich wierzymy i wywiązujemy się ze słów, które padały w chwili podpisywania kontraktów. Sam grałem w piłkę – przez rok w dzisiejszej Ekstraklasie, przez lata w I lidze – i pamiętam, że zawsze coś się działo. Wystarczyły 2-3 słabsze mecze do nerwowych ruchów, co w każdym przypadku wprowadzało niesmak w zespole, nigdy nie było dobrze przyjmowane. Łatwo powiedzieć, że w kogoś się wierzy, trudniej pozostać przy tym, gdy nadchodzi próba. Gdybyśmy za chłopaka wypadającego na trzy tygodnie ściągnęli kogoś nowego, kto zajmuje jego miejsce w szatni, byłby to dla niego mentalny cios.

Co warte podkreślenia, znajdowaliście się wówczas w punkcie, w którym wcale nie było oczywiste, że zaraz zaczniecie wygrywać. 

Zajmowaliśmy czternaste miejsce po meczu w Łęcznej, mieliśmy ostatnią szansę na ewentualne wzmocnienia. Łatwo byłoby się skusić. To był punkt krytyczny, który potem okazał się naszym zwycięstwem. Wydaje mi się, że tamtą postawą zdobyliśmy zaufanie zespołu, a jednocześnie szliśmy do przodu sportowo. Problemy kadrowe z tygodnia na tydzień się zmniejszały, coraz więcej rzeczy nam wychodziło i zdobywaliśmy coraz więcej punktów.

W dzienniku „Sport” przyznał pan, że jeszcze z pięć lat temu nie byłby przekonany, że właśnie tak należałoby postąpić wobec serii kontuzji.

Wcześniej podchodziłem do wszystkiego bardziej emocjonalnie. Dziś mam znacznie więcej opanowania w trudnych sytuacjach. Pamiętam, jak kiedyś reagowałem, gdy wszystko mnie wkurzało, jaki byłem przy linii bocznej w trakcie meczów, jak impulsywny potrafiłem być w szatni. Nieustannie jednak zdobywałem doświadczenie – czy to w BKS-ie Bielsko, czy w Elanie Toruń. Mam satysfakcję z tego, że nigdy nie wypadłem z trenerskiego obiegu. Wiadomo, niższe ligi, ale zawsze czułem się doceniony faktem, że pracuję w tych klubach. To było dla mnie najważniejsze. Dziś jestem mądrzejszy o wiele rzeczy. 5-7 lat temu chyba nie byłoby mnie stać na zachowanie takiego spokoju i nakłaniałbym działaczy, żeby jeszcze kogoś zakontraktowali.

BKS najmocniej pana zahartował? Cztery lata w III lidze, musiał pan poznać od podszewki realia niższych szczebli.

Dokładnie. Tam musiało się być alfą i omegą, znać się na wszystkim.

A był pan już przecież po pierwszoligowych doświadczeniach w Radzionkowie i Katowicach. Takie zejście dla wielu mogłoby być nie do przyjęcia i oznaczałoby obrażenie się na świat.

Rynek fatalnie mnie zweryfikował (śmiech). Pierwsze dni po rozstaniu z GieKSą kosztowały wiele nerwów i zdrowia psychicznego. Odchodząc z Katowic czułem się totalnie niespełniony, klub dopiero co pozyskał obecnego właściciela i stanął na nogi. Przez większość czasu pracowałem jeszcze w innym układzie właścicielskim. Dlatego gdy pojawiła się oferta z BKS-u, poszedłem tam na złość wszystkim. Chciałem też zyskać trochę spokoju w pracy i go dostałem. Jestem bardzo wdzięczny temu klubowi, czasu nie straciłem. Przeszliśmy przez reorganizację rozgrywek, musieliśmy być na czołowych miejscach, żeby nie spaść i to zrealizowaliśmy. Walkę o awans przegrywaliśmy z idącą wtedy do góry Polonią Bytom i dzisiejszymi pierwszoligowcami – Odrą Opole i GKS-em Jastrzębiem. Nam ciągle nieco do tych klubów brakowało, zajmowaliśmy drugie lub trzecie miejsce.

Rafał Górak jeszcze jako trener Elany Toruń.

Podczas pierwszego pobytu przy Bukowej musiał pan godzić ogień z wodą. To był jeszcze czas dużych zaległości w wypłatach i strajków piłkarzy, ale oczekiwania wobec drużyny były już podobne jak w późniejszych latach.

W tamtym momencie ludzie zostali sprowokowani do wymyślenia słynnego już hasła „Ekstraklasa albo śmierć”. A przecież pieniędzy praktycznie w ogóle nie było. Przez pierwszych dwanaście miesięcy dostałem bodajże cztery pensje. Chcę jednak podkreślić, że drużyna ani razu wtedy nie strajkowała. Pojawiały się takie myśli, ale nigdy nie zdarzyło się, żeby piłkarze nie wyszli na trening. Przez dwa lata pracy w karkołomnych warunkach utrzymywaliśmy GieKSę w I lidze i to bez wielkiego stresu. Odbierano to jednak jako wyniki poniżej oczekiwań, bo GKS powinien bić się o awans. Trudno było wymyślić większą bzdurę. W klubie panowała organizacyjna tragedia. Zespół i sztab kapitalnie się trzymał, dzięki czemu unikano spadków. Normalność nastąpiła dopiero wiosną 2013 i za ten okres bylibyśmy na piątym miejscu w tabeli. Wydawało się, że wreszcie możemy pójść do góry. Niestety w trzecim sezonie nie dane mi było kontynuować dzieła, po czterech kolejkach zostałem zwolniony. Ale to już historia.

Pana wypowiedzi z tamtego okresu są jednoznaczne: „w Katowicach zalecam zejście na ziemię”, „moje oczekiwania zaczęły się rozmijać z oczekiwaniami w klubie”. 

Bywało naprawdę trudno. Chwilami wydawało mi się, że ktoś steruje emocjami sporej grupy ludzi i świetnie się przy tym bawi. Mieliśmy na utrzymaniu rodziny i inne zobowiązania, a jednocześnie obowiązywała narracja, że GKS to GKS i musi walczyć o najwyższe cele. Ze wszystkich sił staraliśmy się to posklejać i jakoś się udawało, ale nie na tyle, żeby spełniać oczekiwania osób, które przecież na co dzień w klubie nie były.

Początki w Katowicach musiały boleć tym bardziej, że jeszcze świeżo w pamięci miał pan zawirowania w Radzionkowie.

Już po pójściu do BKS-u wyczytałem w jakiejś wróżbie, że skończyło się dla mnie osiem słabych lat. Wziąłem to za dobrą monetę i może coś w tym jest. W Radzionkowie już w II lidze zaczęły się problemy. Prezes Baran był wspaniałym człowiekiem, ale firma zaczęła mu się sypać i nie dał rady tego ciągnąć. A później w Katowicach przeżyłem powtórkę z rozrywki, sportowo jednak zawsze będę dobrze wspominał ten czas.

Odchodząc z GieKSy czuł pan, że ma tu jeszcze coś do zrobienia, że nie wszystkie karty zostały zapisane?

Dokładnie. Byłem bardzo rozczarowany, że tak to się potoczyło. Tydzień później GKS grał z Miedzią Legnica. Nie byłem na tyle mocny, żeby pojawić się na stadionie, oglądałem w domu. Kibice wywiesili transparent „Rafał Górak, dziękujemy”. Oni mnie wtedy uspokoili, ciśnienie zeszło. Nie wiedziałem, w jakiej roli, ale byłem przekonany, że do klubu wrócę. No i stało się.

Wsparcie trybun ma pan ewidentne. Piotr Koszecki, prezes SK1964, pytany przez nas, kogo kibice wspominają najmilej w ostatnich kilkunastu latach, w pierwszej kolejności wskazał pana, a dopiero potem na Alana Czerwińskiego.

Chyba nic mocniej nie mobilizuje do pracy w sporcie jak zaufanie kibiców i dobry odzew z ich strony. To jest koło napędowe do działania, czuje się jeszcze większą odpowiedzialność i tym bardziej nie chce zawieść. Czytałem tamten wywiad i przyznaję, że miło się poczułem.

Nigdy nie ukrywał pan, że zawsze odczuwał szczególną sympatię do GKS-u Katowice. Pytanie, z jakiego powodu, skoro jest pan z Bytomia, grał pan w Polonii, Szombierkach czy Szczakowiance Jaworzno, a z GieKSą przed pracą trenerską nie miał nic wspólnego.

Nie wiem, nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. Może chodzi o ten zwycięski dwumecz z Bordeaux w Pucharze UEFA z sezonu 1994/95. Przy Bukowej GKS wygrał 1:0, a w składzie gości Zidane, Lizarazu czy Dugarry, późniejsi mistrzowie świata i Europy. Już w tamtym czasie te nazwiska robiły wrażenie. Obejrzałem przez lata niezliczoną ilość meczów, ale ten do dziś ma wyjątkowe miejsce w mojej pamięci. To był ostatni znaczący sukces śląskiego klubu w europejskich pucharach.

Czyli chodzi o sentyment jaki ja mam na przykład do Wisły Kraków Henryka Kasperczaka za mecze z Parmą, Schalke czy Lazio?

Przy tej okazji pochwalę się, że rozgrywając swój jedyny sezon w Ekstraklasie, dwukrotnie w barwach Szczakowianki mierzyłem się z Wisłą Kasperczaka i dwa razy udało nam się zremisować – 1:1 u siebie, 2:2 w Krakowie. Dwa cuda, kosmos totalny (śmiech). Wracając do głównego wątku, chyba właśnie wtedy powstał taki sentyment do GieKSy, w późniejszych latach zawsze interesowałem się jej losami, chętnie czytałem o niej w dzienniku „Sport”. Do dziś zresztą bardzo lubię czytać gazety. Po odejściu także byłem ze wszystkim na bieżąco i to nie dlatego, że pracowałem w tym klubie, tylko dlatego, że to GKS Katowice.

Gala Złotych Buków, kibice powrót Rafała Góraka uznali za najważniejsze wydarzenie 2019 roku w GKS-ie Katowice.

Był pan zaskoczony, gdy latem odezwano się z Bukowej? W momencie spadku klubu przeszło od razu przez myśl, że to mogą być dobre okoliczności dla pana powrotu?

Nie zakładałem takiego scenariusza. Skończyliśmy z Elaną Toruń sezon w II lidze i praktycznie miałem już wszystko przygotowane pod kątem letniego obozu. Nawet jadąc do domu tydzień po ostatnim meczu byłem przekonany, że po urlopie wracam do Torunia. W życiu nie spodziewałbym się, że sprawy tak szybko się potoczą. Po spadku GieKSy wydawało mi się, że dopiero teraz zrobi się w niej bałagan, bo często tak się dzieje w takich sytuacjach. A tu nagle jeden, drugi, trzeci telefon i błyskawicznie okazało się, że jesteśmy blisko porozumienia. Pozostawała kwestia mojego odejścia z Elany, która mogła stanowić zaporę. Obowiązywał mnie jeszcze dwuletni kontrakt.

No i trzeba było za pana zapłacić. To ogólnie rzadkość na rynku trenerskim w Polsce, a już na szczeblu drugoligowym absolutny ewenement. 

Od pierwszych minut rozmów z prezesem czy właścicielami wyczuwałem, że naprawdę chcą mojego powrotu. Zapewniano mnie, że klub dogada się z Elaną. Może jest w tym trochę próżności, ale bardzo spodobało mi się takie podejście. Miałem pewność, że mnie tu chcą, że nie jestem kandydatem numer dziesięć, z którym zaczęto rozmawiać po dziewięciu odmowach. A gdy jeszcze później pojawiła się kandydatura trenera Roberta Góralczyka na stanowisko dyrektora sportowego, poczułem, że to właśnie ten moment, o którym gdzieś w głębi serca myślałem.

W dniu spadku GieKSy łączyłem się z Weszło FM i pytano mnie m.in. o przewidywania dotyczące nowego trenera. Stwierdziłem, że to musiałby byś ktoś posiadający już pewne doświadczenie w wyższych ligach i jednocześnie związany z klubem, gotowy do poświęceń. Wskazałem na pana, od początku spełniał pan kryteria. 

Wszystko do siebie pasowało. Gdy zaczęliśmy rozmowy, otrzymałem wiele pozytywnych sygnałów od środowiska kibicowskiego. Ludzie zaczęli pisać i dzwonić, że chcieliby mojego powrotu, że to dobry pomysł. Sumując wszystko, zdecydowałem się. Chcę jasno podkreślić, że absolutnie nic złego mi się w Toruniu nie działo. Wręcz przeciwnie. Wiele Elanie zawdzięczam, stworzono mi tam warunki do w pełni profesjonalnej pracy, nawet w III lidze. GKS Katowice był jedynym klubem, w przypadku którego wiedziałem, że chcę odejść. W innych przypadkach rozpatrywałbym to w kategoriach bardziej przyziemnych, czyli finansowych i tak dalej. W temacie GieKSy ten aspekt najmniej mnie interesował. Chodziło o klub, o projekt, o ludzi, z którymi mielibyśmy go tworzyć, czyli przede wszystkim o osobę dyrektora.

Stracił pan finansowo na przyjściu do Katowic?

Nie straciłem i nie zyskałem.

Z Elany mógł pan odejść z podniesionym czołem, mimo że na mecie sezonu przegraliście dwa mecze i jako beniaminek nie wywalczyliście awansu. Ale i tak osiągnęliście wynik ponad stan, a w pierwszym roku zamieniliście trzecią ligę na drugą. 

Coś po sobie zostawiłem. Sytuacja wyglądałaby całkiem inaczej, gdybyśmy spadli czy jakoś mocniej zawiedli. Naprawdę czuję się spełniony jeśli chodzi o moje dwa lata w Toruniu. Myślę, że swoją rolę odegrałem tam w stu procentach. Wiadomo, że część ludzi nie była szczęśliwa, gdy dowiedziała się o chęci odejścia, ale byłem zdeterminowany, bo chodziło o coś bardziej intymnego niż tylko zmiana klubu.

Jeszcze na dwie kolejki przed końcem Elana zajmowała drugie miejsce i byłaby w I lidze. Na finiszu przegraliście jednak dwa mecze. Po 1:2 z Olimpią Elbląg dominował smutek czy jednak ogólna satysfakcja z całego sezonu?

Różne uczucia się mieszały. W 32. kolejce wygraliśmy u siebie 4:2 z GKS-em Bełchatów i wydawało się, że drużyna jest w takim rozpędzie, że już nic jej nie zatrzyma. W praktyce wyszło inaczej, dlatego zaraz po fakcie trudno było się pogodzić z utraconą szansą. Z drugiej strony, nie budowaliśmy tego zespołu za wielkie pieniądze, na wielkich nazwiskach. Dominowali młodzi zawodnicy wsparci kilkoma doświadczonymi. Być może trudno było im udźwignąć odpowiedzialność w dwóch ostatnich meczach, zwłaszcza że tabela ciągle była ruchoma. Po porażce w Grudziądzu wiedzieliśmy, że z Olimpią Elbląg musimy wygrać, a to i tak nie wystarczy jeśli Bełchatów zdobędzie trzy punkty w Stargardzie. Dziś wiemy, że Bełchatów zremisował, więc zwycięstwo dawałoby nam awans. Bardzo trudny mecz z punktu widzenia psychologicznego. Po utracie prowadzenia szybko wyrównaliśmy, ciągle atakowaliśmy, ale nic nie wpadało. Goście w doliczonym czasie nas skontrowali i zwyciężyli. Przynajmniej zamiast dwóch trupów był tylko jeden i ktoś się cieszył, Olimpia dzięki tej wygranej się utrzymała. Odczuwaliśmy duży smutek i to było normalne. Szansa, spodziewana czy niespodziewana, nam uciekła, a to zawsze boli.

Podejrzewam, że znacznie trudniej byłoby panu odejść z Elany, gdyby jednak udało się uzyskać przepustki do I ligi. Pewnie bardziej patrzyłby pan na siebie.

No właśnie, że nie. Ale na pewno to byłaby inna historia, z innymi okolicznościami. Możemy jednak tylko teoretyzować. Nie było awansu, nie ma się nad czym zastanawiać. Widocznie tak miało być.

Obecny dyrektor sportowy GKS-u Katowice, Robert Góralczyk i trener Rafał Górak, 2013 rok.

Wracając do tego sezonu. Wygrana ze Skrą Częstochowa w 7. kolejce była przełomem? Po raz pierwszy od ponad roku GKS zwyciężył u siebie i już do końca rundy nie stracił przy Bukowej ani jednego punktu, a od tamtego meczu zaczęła się wasza seria prowadząca do czuba tabeli.

Nasz stadion długo był otwarty dla każdego, za to dla nas stał się arcytrudnym terenem. Mówiono, że nie ma chemii między piłkarzami a trybunami, że drużyna nie potrafi tutaj pokazać swoich możliwości. Poczuliśmy wtedy dużą ulgę. To już był czwarty mecz w Katowicach, wcześniej z trzech spotkań uzyskaliśmy punkt. Dopiero jednak cała seria, zwłaszcza zwycięstwa przy grze w dziesiątkę z rezerwami Lecha Poznań i Pogonią Siedlce, sprawiły, że zawodnicy znów poczuli pełne wsparcie ze strony kibiców. Ono było od pierwszego meczu, ale musiało minąć trochę czasu, żeby drużyna nabrała przekonania, że wszyscy tworzą jeden organizm. Po ograniu Skry się rozpędziliśmy, zremisowaliśmy w Rzeszowie ze Stalą, a potem pokonaliśmy Legionovię 3:1 po dwóch golach w samej końcówce.

No właśnie, pana zespół jesienią imponował grą do samego końca. Zdecydowaną większość goli strzeliliście w drugich połowach, wiele meczów wygraliście po bramkach w ostatnich minutach. 

To pokazuje, że chłopaki są dobrze przygotowani i mogą walczyć do końca. Bardzo skrupulatnie obserwujemy organizmy piłkarzy, ile i jak biegają. Używamy systemu GPS firmy Catapult, dający nam pełen obraz w tym zakresie. Aspekt motoryczny na pewno nas nie zawiódł. Kibice przy Bukowej przeżyli jesienią wiele pozytywnych emocji.

Nie przekłada się to jednak na wzrost frekwencji. Pomijając mecz z Elaną Toruń, nadal waha się ona w granicach 2 tys. widzów.

Nie miejmy pretensji do tych, którzy chodzą, szacunek dla nich. Potencjał kibicowski w Katowicach jest bardzo duży, ale to pokazuje, że kilka dobrych meczów nie wystarczy do odzyskania pełnego zaufania. Wierzę jednak, że jeśli wiosną nie spuścimy z tonu, to więcej ludzi skusi się na nasze mecze, zwłaszcza że u siebie gramy praktycznie z całą ligową czołówką. Nie narzekam na 2 tys. kibiców, ale cieszyłbym się, gdyby było ich więcej.

Na wspomnianym kryzysie kadrowym jedni stracili, za to drudzy zyskali. Dawid Rogalski na starcie nie był przewidziany do roli głównego żądła, a został najlepszym strzelcem zespołu.

Dawida przez chwilę też ten kryzys dotyczył. Przez tydzień żył w ogromnej niepewności, bo badania echa serca wykazały jakiś problem z komorami. Nieoficjalnie wiedzieliśmy, że może to nawet oznaczać koniec grania. On też był tego świadomy, musiał się liczyć z przykrym zwrotem akcji w życiu. Na szczęście szybko okazało się, że wszystko jest w porządku, że mamy do czynienia z alarmem, ale niegroźnym i Dawid wraca na boisko. Może również dlatego tak się potem rozstrzelał, pojawiła się fala nowego entuzjazmu. Nie tylko Rogalski potrafił zmienić swój status. Przychodzący z Motoru Lublin Michał Gałecki wyjściowo miał być raczej zmiennikiem na swojej pozycji, a pięknie wygrał rywalizację. Na tym to polega. Trzeba walczyć o swoje marzenia.

Stoper Arkadiusz Jędrych strzelił pięć goli i to bez rzutów karnych. Jest pan zaskoczony czy taki był plan?

Staramy się przywiązywać dużą wagę do stałych fragmentów gry, żeby nie odbywało się to na zasadzie „wbiegnę sobie i zobaczymy, czy coś się wydarzy”. Zawsze mamy przygotowane jakieś schematy, co oczywiście nie znaczy, że za każdym razem bramka pada ściśle według planu. Dwa gole Arek strzelił bardziej sytuacyjnie, spontanicznie. Ma zmysł do tego, jest bystrym zawodnikiem i nieźle rozrabiał w polu karnym rywali.

Latem trzynastu zawodników przyszło, piętnastu odeszło. Zakładał pan aż tak duże zmiany?

Tych piętnastu początkowo nie. Z czasem klarowały nam się pewne pomysły, a wiadomo, że jak zwalniają, to muszą przyjmować.

Latem z dnia na dzień odeszli Bartłomiej Poczobut, Mateusz Kamiński, Adrian Frańczak i Mateusz Mączyński. Trzech z nich ledwie kilka dni wcześniej przedłużyło kontrakty. Co się wydarzyło?

To tajemnica poliszynela. Minęło już sporo czasu.

W kuluarach mówi się, że w ostatnim dniu obozu przesadzili z akcentem imprezowym i to bardzo mocno.

Nawet nie byłem tego świadkiem. Niestety, stało się coś, co musiało zostać uznane za rażące naruszenie naszego regulaminu. Dla nich to na pewno też cenna szkoła życia, odnaleźli się w innych klubach i trzymam za nich kciuki. Nie żywię do nich żadnej osobistej urazy, natomiast nie miałem wyjścia, postawili mnie pod ścianą. Nie wyobrażałem sobie, żeby już na początku współpracy ktoś tak mocno złamał wcześniejsze ustalenia.

Czyli nawet nie brał pan pod uwagę innego rozwiązania? Przesunięcie do rezerw, kara finansowa i tym podobne?

Nie. Wyjeżdżaliśmy z obozu dzień później, ja już wtedy decyzję podjąłem. Obawiałem się jednak, że może dojść do sytuacji, w której trzeba będzie pogadać, że ktoś w klubie nie będzie chciał zareagować tak zdecydowanie. Na szczęście kolejny raz przekonałem się wtedy, że z pionem zarządczym świetnie się rozumiemy i nadajemy na tych samych falach. Z zawodnikami rozmawialiśmy już tylko o sposobie rozstania.

Paradoksalnie ta sytuacja również zwiększyła zaufanie do osób, z którymi współpracuje pan w GieKSie?

Znów się na nich nie zawiodłem. Mogłoby być przecież tak, że nawet zgodziliby się na mój postulat, ale z zastrzeżeniem, że to wyłącznie moja decyzja, że wszystko idzie na moje konto. A w ten sposób sprawy nie postawili. Wprost przeciwnie, zostałem wręcz odepchnięty od tego tematu na późniejszym etapie, co stanowi dla mnie potwierdzenie ogromnej kultury pracy ludzi, którzy są w klubie nade mną.

Patrząc na późniejsze wyniki, można założyć, że szatnia również podeszła do pana ruchu z pełnym zrozumieniem.

Szatnia przyjęła to w sposób spokojny. Być może ciszą i bez jakiegokolwiek entuzjazmu, bo jakby nie było cała czwórka sporo znaczyła w tym gronie, ale bez poczucia, że ktoś został potraktowany niesprawiedliwie. Przekonali się, że hasło „wszystkich obowiązuje ten sam regulamin” ma przełożenie na praktykę.

Rafał Górak w barwach Szczakowianki Jaworzno, sezon 2002/03.

Znajomość niższych lig ułatwiła panu selekcjonowanie zawodników do GKS-u Katowice? Z Elany wyciągnął pan Macieja Stefanowicza, którego nazwał najlepszym środkowym pomocnikiem poprzedniego sezonu II ligi. Jego pozyskanie potraktowaliście jako okazję.

Dokładnie. Stefanowicza „wynalazłem” jeszcze w trzecioligowej Elanie, był zawodnikiem anonimowym. Odpowiem tak: nie chodzi o to, że łatwiej mi kogoś wyszukać, bo lepiej znam niższe ligi, tylko o to, że łatwiej jest mi na tych chłopaków stawiać. Przez kilka lat przekonywałem się, jacy zawodnicy potrafią grać na tych szczeblach i nie boję się dać im szansy, nie obawiam się, że nie dadzą rady. Niektórzy mogą patrzeć na CV, jakiś Gryf Wejherowo czy Elana Toruń, co to za piłkarz, my w GKS-ie potrzebujemy znaczących nazwisk. Tak samo było przecież z Rogalskim. Bardzo się cieszę, że to działa i nagle się okazuje, że jeden czy drugi dają radę. Oczywiście na razie to tylko trzeci poziom rozgrywkowy, miejmy nadzieję, że później też będą się rozwijać.

Odmłodzenie kadry było do przewidzenia, zwłaszcza gdy powiedział pan, że miejsce doświadczonych, z fajnym CV jest dziś poza Katowicami. Od razu wspomniał też o aspektach motorycznych, których może wcześniej brakowało, co zdaje się być sugestią, że skład GieKSy był za stary.

Być może tak, dlatego tak mocno patrzymy na kwestie motoryczne przed podpisaniem kontraktu. Zawodnik musi się od razu mieścić w określonych ramach. Jeśli dzieje się inaczej, rezygnujemy z niego. Wydaje mi się, że Katowice nie są już miejscem, żeby się odbudować i dać sobie pół roku na rozruch.

Ale jednocześnie przyznał pan, że GKS Katowice dziś już samą marką nie straszy.

Bo tak wygląda rzeczywistość. To się może zmienić dopiero wyżej, dziś nikt się nas nie przestraszy. Prawie każdy mecz rozgrywaliśmy na styku wynikowym, często decydowały szczegóły, jeden gol. Na ten moment jako GKS Katowice obawiamy się każdego rywala i jeżeli przyjeżdża do nas Gryf Wejherowo, nie zakładamy z marszu, że go rozniesiemy.

Zimą nie jedziecie na zagraniczny obóz. To pana decyzja czy zadecydowały kwestie ekonomiczne?

Zdecydowanie moja decyzja. Nawet gdybyśmy mieli dwie bańki w kasie, a dyrektor sugerowałby, że tylko czekają na wydanie na obóz, to wolałbym je wydać inaczej. Na razie pojedziemy w góry do Wałbrzycha, na ciepłe kraje przyjdzie czas. Jak wszędzie, najpierw trzeba coś osiągnąć, potem można jechać na wczasy.

Krótko mówiąc, aktualnie byłby to przerost formy nad treścią.

Tak. Dziś potrzebujemy innych wartości treningowych niż pobyt w Turcji. Rozumiem kluby Ekstraklasy, które muszą się przygotowywać w ten sposób, bo potem grają na podgrzewanych murawach, choć i tak bywa ciężko z ich jakością. Inna sytuacja. Nie chcę być wyrocznią, po prostu taki jest mój punkt widzenia.

Jako zawodnik w Ekstraklasie spędził pan aż jeden sezon czy tylko jeden sezon?

Aż! Biorąc pod uwagę moje umiejętności, zdecydowanie aż. Spełniłem wielkie marzenie, żeby zagrać choćby minutę na najwyższym poziomie. Udało się rozegrać 23 mecze i nawet strzelić gola w szalonym spotkaniu z Ruchem Chorzów, wygranym 6:2. Poczułem się wtedy spełniony. Na nic więcej nie byłoby mnie stać, ewentualnie na jeszcze 1-2 sezony, ale na pewno nie biłbym żadnych rekordów w liczbie meczów. Zwyczajnie byłem na to za słaby piłkarsko. Wszystko do czego doszedłem zawdzięczałem pracowitości, a nie talentowi.

Cieniem na tamtym ekstraklasowym sezonie kładł się barażowy dwumecz ze Świtem Nowy Dwór Mazowiecki. Nikogo ze Szczakowianki nie skazano, ale klub wyleciał z ligi. 

Paradoksalna sytuacja. Nigdy nie potrafiliśmy wyciągnąć z tej sytuacji logicznych wniosków. Zostaliśmy karnie zdegradowani, a Świt wszedł do Ekstraklasy. Nawet dziś przykro wracać do tych wydarzeń. Gdybyśmy się wtedy utrzymali, może właśnie miałbym jeszcze jeden lub dwa sezony na najwyższym szczeblu. Chcę pamiętać tylko o tych meczach, w których grałem, dla mnie były pięknym przeżyciem.

Rafał Górak-piłkarz w Ekstraklasie się pokazał. Prędzej czy później przyjdzie czas na Rafała Góraka-trenera?

Muszę sobie do niej sam awansować z prowadzoną przez siebie drużyną. Tym szlakiem idę. Mam nadzieję, że kiedyś się uda.

Nie zakłada pan, że ktoś bezpośrednio się na pana skusi?

Staram się twardo stąpać po ziemi. Dupę mam już bardzo twardą, parę razy na niej wylądowałem.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. 400mm.pl/newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...