Reklama

Powolny start Widzewa, ale to nie powód do niepokoju

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

21 sierpnia 2019, 13:59 • 10 min czytania 0 komentarzy

Siedem punktów, siódme miejsce w tabeli – tak po czterech kolejkach rozgrywek II ligi prezentuje się sytuacja Widzewa Łódź, a zatem klubu postrzeganego jako faworyt (murowany) do awansu piętro wyżej, na zaplecze PKO Bank Polski Ekstraklasy. Nie trzeba być jednak futbolowym analitykiem czy też matematycznym geniuszem, by domyślić się, że za siódme miejsce nikt promocji Widzewowi nie przyzna, a siedem oczek z dwunastu możliwych to dorobek, który nijak się ma do ambitnych planów władz klubu i marzeń kibiców. Zapowiada się, że przed RTS-em znów mordercza walka o zwycięstwo w każdym kolejnym meczu, a nie spacerek do I ligi po ścieżce usłanej różami. Pewnie każdy sympatyk klubu gdzieś w głębi serca to wiedział, ale prawdopodobnie trochę się jednak łudził.

Powolny start Widzewa, ale to nie powód do niepokoju

– Nie ma co się bać marki Widzewa, patrząc po składzie i grze tej drużyny – powiedział bramkarz Górnika Łęczna, Patryk Rojek, przed dzisiejszym spotkaniem z łodzianami. Te słowa naprawdę celnie i zwięźle oddają istotę rzeczy. Widzew straszy nazwą, a nie boiskową postawą. Wszyscy rywale wiedzą, że mogą z faworyzowanym przeciwnikiem wygrać, a swego rodzaju podwójną motywację stanowi status Widzewa i cały klimat wokół łódzkiego klubu, wykreowanego na zespół wręcz skazany na awans.

Mówi się często, że w Ekstraklasie rywale ze zdwojoną werwą podchodzą do starć z Legią Warszawa, niezależnie od formy stołecznej ekipy. No to Widzew jest dziś taką drugoligową Legią, jakkolwiek by to nie zabrzmiało.

W bieżącym sezonie łódzka drużyna wygrała dotychczas dwa mecze. Na otwarcie II ligi udało się widzewiakom pokonać Gryfa Wejherowo 2:1, ale był to triumf wyrwany przeciwnikom z gardła w samej końcówce spotkania. A przecież Gryf wygląda w tej chwili na ekipę, która do samego końca ligowych zmagań pozostanie uwikłana w walkę o utrzymanie na trzecim poziomie rozgrywek, niekoniecznie z happy-endem. Potem Widzewowi udało się jeszcze pokonać Błękitnych Stargard (2:0), ale po drodze przydarzyła się też porażka 1:2 z Bytovią Bytów. No i wreszcie czwarta kolejka, czyli remis 1:1 z Olimpią Elbląg, który w Łodzi przyjęto jako rezultat najzwyczajniej w świecie frajerski. Frajerski również z uwagi na przebieg gry, czyli utratę prowadzenia w samej końcówce, w momencie, gdy rywal już od dłuższej chwili grał w dziesiątkę.

Reklama

Widać jak na dłoni, że nie są to wyniki godne ligowego hegemona. Nawet biorąc pod uwagę, że w II o punkty nie jest łatwo, bo po czterech kolejkach nie ma w stawce ani jednego zespołu, który zanotowałby komplet zwycięstw.

Screenshot_2019-08-21 II liga 2019 2020

Ten przeciętny start w lidze uderza oczywiście przede wszystkim w trenera klubu, czyli Marcina Kaczmarka. Szkoleniowiec został w Widzewie zatrudniony w dość – nazwijmy to – niecodziennych okolicznościach, z łatką faworyta nowej prezes klubu. Martyna Pajączek w wywiadzie z Weszło sugerowała nawet, że Kaczmarek ma być filarem, na którym klub oprze się sportowo, gwarantem stabilizacji w pierwszym zespole, której tak dotkliwie Widzewowi brakowało. – Normalnie trener, żeby mieć sukces, musi myśleć o tym, co będzie za tydzień. Bo jak przegra, to go nie ma. On walczy o przetrwanie, musi być pazerny na sukces. Sama konstrukcja tego zawodu, w pewnym sensie, wymaga bycia krótkoterminowym, bo nie może być zgody na przegrywanie. Ale jeśli trener ma odpowiednią pojemność skokową mózgu, to jest w stanie wygenerować plan długoterminowy i myśli: „Aha, jak wygram, to zostanę na dużej, to potrzebuję takich a takich zawodników i muszę pilnować tych z akademii, żeby za chwilę nie szukać na siłę młodzieżowca”. Nie każdy umie poruszać się jednocześnie po tych dwóch płaszczyznach – mówiła Pajączek.

Prezes wskazała też, że według jej filozofii zarządzania klubem, trener może wziąć na siebie część obowiązków dyrektora sportowego. To już spora władza. I jeszcze większa odpowiedzialność. – Nie ma w Widzewie szesnastu dyrektorów sportowych. Nie mówię, że to przerost formy na treścią, ale zachowajmy umiar. Jeśli mamy kwotę „X”, którą trzeba podzielić, to ja wolę ją podzielić w kierunku piłkarzy, nie dyrektorów i menadżerów, bo ja chcę grać w piłkę, a nie mieć dyrektorów od pilnowania gry w piłkę. Rozumiem, że dyrektor sportowy ma zapewnić pewną ciągłość, ale czemu tej ciągłości nie może zapewnić trener? Dlaczego ciągle tych trenerów trzeba zwalniać?

Nic zatem dziwnego, że Kaczmarek właściwie z miejsca znalazł się na cenzurowanym. Efekt? Cztery kolejki za nami, kilka kiepskich wyników, więc już przewija się w retoryce szkoleniowca charakterystyczne sformułowania: „męska rozmowa”, „kilka mocnych słów”.

Gdy w szatni zachodzi konieczność „męskiej rozmowy”, cokolwiek się pod tym zwrotem-wytrychem właściwie kryje, to znak, że w zespole panuje kryzys. Może nawet bardziej mentalny niż czysto sportowy. Trudno zresztą inaczej niż jakimiś kłopotami z koncentracją wyjaśnić to, że Widzew nie wygrał ostatniego meczu z Olimpią. Prowadzenie od 42 minuty, prawie cała druga połowa w przewadze jednego zawodnika. I bum, gol na 1:1 stracony tuż przed końcowym gwizdkiem arbitra, po serii indywidualnych błędów w defensywie, włącznie z kiepską interwencją bramkarza. – Rozmawialiśmy między sobą o meczu w Elblągu, bo nie można nad takimi sytuacjami przechodzić do porządku dziennego – mówił Kaczmarek na konferencji prasowej. – Zdajemy sobie sprawę, że zremisowaliśmy wygrane spotkanie i straciliśmy punkty na własne życzenie. Przeanalizowaliśmy to, co było w tym meczu dobre i co złe, ale najważniejsza, mam nadzieję, była refleksja, która pojawiła się u każdego w głowie, że jeśli ma się przeciwnika w takim położeniu, gra się o określony cel i ma się w drużynie doświadczonych zawodników, to nie można rozgrywać końcówki spotkania w taki sposób.

Reklama

– Trzeba wyeliminować błędy i grać o zwycięstwo, robić z każdym meczem krok do przodu. Wiem, że to są frazesy, kibic oczekuje tu i teraz wyników. Ja to rozumiem. Wiemy co jest do poprawy, jak wiele meczów przed nami, ale też zdajemy sobie sprawę, że takie stracone punkty w takich okolicznościach mogą nas drogo kosztować. Podkreślam jednak, że na tym etapie Widzew nie będzie wygrywał z każdym po 5:0. (…) Jak tych błędów będzie mniej, będziemy punktować. Wiem, że to dotarło do naszych piłkarzy – dodał szkoleniowiec Widzewa.

Cóż – piłkarzy Kaczmarek ma do dyspozycji zawodników raczej pojętnych, przynajmniej z racji olbrzymiego doświadczenia, co zresztą stanowi kolejny kamyczek do widzewskiego ogródka.

Spójrzmy, kto zagrał w barwach RTS-u przeciwko Olimpii na szpicy. Marcin Robak – facet, który postarzał się wspaniale, niczym napastnik rodem z Italii, Antonio Di Natale albo inny Fabio Quagliarella. Robak od lat jest gwarantem co najmniej piętnastu goli na poziomie Ekstraklasy i z całą pewnością wiele klub z najwyższej klasy rozgrywkowej chętnie by go widziało u siebie, rzecz jasna w podstawowym składzie. 36-latek byłby z pewnością wymieniany w gronie kandydatów do tytułu króla strzelców. Dość powiedzieć, że nawet w wiecznie rozczarowującym Śląsk Wrocław udawało się Robakowi wykręcać wyniki zbliżone do 20 goli w sezonie.

W II lidze Robak zanotował na razie trzy gole w czterech meczach. Swoje robi. Reszta?

Zawodników z doświadczeniem wyniesionym z Ekstraklasy jest przecież w Widzewie od groma. Do drużyny trafili przed sezonem: Łukasz Kosakiewicz, Sebastian Rudol, Wojciech Pawłowski, Przemysław Kita, Łukasz Zejdler… Oni wszyscy albo się o najwyższy poziom ligowy otarli, albo wręcz radzili sobie na nim zupełnie przyzwoicie. Miejsce w składzie zwolnili im natomiast piłkarze, którzy w znacznej większości zostali po prostu negatywnie zweryfikowani przez nowego trenera i nową panią prezes. Wiadomo, że gdy zmian kadrowych jest tak dużo i są one tak nagle, potrzeba czasu, by wszystko zaczęło hulać jak należy. Ale – z racji na okoliczności – widzewiakom nikt tego czasu za wiele nie daje.

Są gwiazdy, więc mają wygrywać.

Elblag, 17.08.2019 II liga Pilka nozna Mecz Olimpia Elblag - Widzew Lodz NZ Marcin Robak, cieszynka, radosc, emocje, gol, bramka, Christopher Mandiangu, Rafal Wolsztynski, Marcel Pieczek, Adam Radwanski, zespol, druzyna Fot. Tomasz Rulski / 400mm.pl

Tym bardziej, że kuszenie zawodników tego kalibru co Robak czy Rudol perspektywą starć z Górnikiem Polkowice, Stalą Stalowa Wola czy Pogonią Siedlce wymaga sporych nakładów finansowych.

Martyna Pajączek sugeruje, że w tym względzie są jeszcze w Widzewie duże rezerwy. Choć z drugiej strony – trudno żeby ich nie było, to wciąż tylko II liga. – Sytuacja bieżąca jest dobra, Widzew to zdrowy organizm, przychody zbilansowane z kosztami, zapewniam. Transfer Robaka był priorytetem, ale tylko w oparciu o zorientowanie się co finansowo można, a co nie. Ten budżet trzeba utrzymać, a nawet jak się gdzieś coś przekroczy, to trzeba na to zarobić – tak się rozwija firmy – mówiła prezes. – Znam kluby, które przeznaczają na zawodników 97% budżetu i to jest chore. Financial Fair Play mówi, że na zespół powinno się wydawać nie więcej niż 60%, to maksymalna granica, a kluby ją notorycznie przekraczały. Ale w Widzewie te wydatki na pierwszy zespół były dużo niższe. To mnie zdziwiło. O co tu w ogóle chodzi? Przecież sport to „core” biznesu, a tu na sport idzie mała część pieniędzy. Może gdyby te koszty wyglądały inaczej w zeszłym sezonie, awans zostałby zrobiony.

Oczywiście piłkarze przekonują, że do występów w II lidze skusił ich projekt, nie finansowe eldorado. Sebastian Rudol w rozmowie z Weszło opowiadał: – Widzew od początku do końca był bardzo konkretny. Ja, nie ukrywam, najpierw powiedziałem menadżerowi, że chciałbym zostać za granicą. Były jakieś propozycje, ale mało konkretne. Potem propozycje z Ekstraklasy, rozmowy, ale przyznam szczerze: nie chciałem iść na doczepkę, w ostatniej chwili, do zbudowanej już kadry. Nie będę kłamał, że nie musiałem sobie trochę przetłumaczyć tego, że schodzę do II ligi, bo skoro wracać do Polski, to zrozumiałe, że najpierw chciałem do Ekstraklasy. Natomiast mało, że Widzew był konkretny w rozmowach, to potem przyjechałem, zobaczyłem wszystko i teraz z każdym dniem utwierdzam się, że zrobiłem dobrze. Wiem jakie jest ryzyko – to wóz albo przewóz, jak nie pójdzie, to będzie źle. Ale patrząc przez pryzmat projektu i ludzi, którzy go tworzą, tego co mógłbym tu zbudować – to może być lepsze i ciekawsze. Jestem wdzięczny losowi, że tu trafiłem, że tak to się potoczyło.

– Wiem, jaka twarda walka potrafi być niżej. Ten awans sam się nie zrobi, w każdym meczu trzeba walczyć i grać w piłkę. Mam tego pełną świadomość. Bardzo wierzę w Widzew, myślę, że może stać się tu coś mega fajnego – dodał Sebastian.

Walczyć i grać w piłkę. Na razie ten drugi aspekt wychodzi Widzewowi dość przeciętnie – łodzianie potrafią dominować nad rywalami, tłamsić ich posiadaniem piłki. Jednak gdy przychodzi do wypracowywania klarownych sytuacji, bywa z tym różnie. A jeżeli chodzi o klasyczną, drugoligową rąbankę – łodzianie w ogóle mają spory problem. Łatwo można ich napór przełamać, zwłaszcza gdy szwankuje skuteczność. I nie chodzi tu bynajmniej o skuteczność czysto strzelecką. Raczej o umiejętność przekucia optycznej przewagi w konkrety pod bramką.

Weźmy jeszcze raz pod lupę ten nieszczęsny remis z Olimpią. Jasne – trzeba się zgodzić z trenerem Kaczmarkiem, że Widzew miał w ręku wszystkie argumenty, by spotkanie zakończyć pewnym, spokojnym zwycięstwem. Wystarczyło wsadzić rywalom drugiego gola i byłby święty spokój. Jednak statystyki przedstawione przez InStat wcale nie są już dla gry łodzian tak łaskawe. RTS wykreował sobie… ledwie dwie czyste sytuacje bramkowe przez cały mecz. Dwie! Pomimo tego, że piłkarze wymienili między sobą prawie 500 podań (w meczu z Gryfem było ich 541). Udało się oddać tylko jeden strzał celny na bramkę strzeżoną przez Sebastiana Madejskiego. Widać wyraźnie, jak olbrzymie kłopoty miał Widzew, by przeciwnika ukąsić. Liderująca w tabeli Resovia gra inaczej. Podań rzeszowianie wymieniają znacznie mniej (400 w wygranym 3:0 meczu z Gryfem, ledwie 300 w zwycięskim 3:1 starciu ze Stalą), często na dość niskiej celności, ale są zdecydowanie konkretniejsi w swoich poczynaniach boiskowych.

Widzew na razie się miota. Zresztą – drużyna, która traci gola z kontry w 89 minucie meczu, gdy przeciwnik gra w dziesiątkę, na pewno nie należy do grona drużyn poukładanych taktycznie.

Przed Kaczmarkiem wciąż huk roboty. Niemniej, dzisiejsze starcie z Górnikiem Łęczna to idealny moment na poprawę humorów. Ekipa dowodzona przez Kamila Kieresia wystartowała jeszcze gorzej od łodzian, przegrywając na dodatek w ostatniej kolejce aż 1:3 z Elaną Toruń. Szkoleniowiec Widzewa na pewno musi przemyśleć kilka rozwiązań personalnych, bo w ostatnim starciu mocno zawiedli go rezerwowi, którzy nie tylko nie rozruszali gry, ale sprawili, że zespół trochę siadł. – Zawsze oczekujemy tego, że ci zawodnicy, którzy wchodzą na zmianę, zrobią różnicę i dadzą jakość. Bo już nawet w tej rundzie tak było. W tym meczu nie do końca to się sprawdziło – powiedział trener. – Górnik to przeciwnik, który ma pewne swoje problemy i nie tak chciał wystartować. Mają mało punktów na dziś i to będzie determinować ich taktykę.

Można domniemywać, iż Kaczmarek przewiduje powtórkę z rozrywki – Widzew napierający, rywal przyczajony. Na razie taki przebieg spotkań nieszczególnie sprzyja łodzianom, ale trener nie pęka. – Nie możemy też odbijać się od ściany do ściany, nie musimy schodzić z określonej drogi i po jednym meczu wyciągać jakieś daleko idące wnioski. Tutaj potrzebny jest spokój i konsekwencja.

I też trzeba przyznać, że na razie powodów do niepokoju nie ma. Widzew poprzedni sezon rozpoczął równie ospale, a ostatecznie rok kończył na drugim miejscu, z 39 punktami na koncie i zaległym meczem. Widzewiacy muszą więc być cierpliwi – prawdziwą weryfikacją będzie dla nich przecież moment, który kompletnie spieprzyli w sezonie 2018/19 – wiosna, podczas której nie będzie już wymówek o zgrywaniu drużyny.

fot. 400mm.pl

Najnowsze

Ekstraklasa

Przed Jagiellonią ostatni wymagający rywal. W piątek poznamy mistrza Polski?

Piotr Rzepecki
1
Przed Jagiellonią ostatni wymagający rywal. W piątek poznamy mistrza Polski?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...