Reklama

Obiecywano mi, że trafię do Bayernu

redakcja

Autor:redakcja

29 lipca 2019, 08:57 • 16 min czytania 0 komentarzy

Paweł Krzeszowiak w wieku juniorskim uchodził za jednego z najzdolniejszych polskich piłkarzy swojego pokolenia. Wróżono mu wielką karierę, miały bić się o niego kluby pokroju Bayernu Monachium czy Borussii Dortmund, miał być podporą seniorskiej reprezentacji Polski. Jakże wymowne: na mistrzostwa Europy U-16 wygryzł ze składu Marka Citkę, a kadra na tym nie straciła, bo Polska z Krzeszowiakiem w składzie zdobyła brązowy medal.

Obiecywano mi, że trafię do Bayernu

***

Paweł, już w wieku szesnastu lat trener wziął cię do kadry seniorów Babiej Góry.

Nawet piętnastu (śmiech).

Przeczytałem gdzieś, że już rok później miałeś kilka czy nawet kilkanaście występów w młodzieżowej reprezentacji Polski?

Reklama

Byłem powoływany do kadry województwa… Kadry wojewódzkie, tak to się chyba nazywało. Pojechałem na zgrupowanie i wypatrzył mnie któryś z działaczy Gwarka Zabrze. To był 1989 rok. Dostałem od nich propozycję treningów, pojechałem do Zabrza, do szkoły z internatem. Tam wtedy były cztery sekcje juniorskie, grające mecze w rozgrywkach B, A, lidze śląskiej oraz lidze międzywojewódzkiej. Po kilku treningach rzucili mnie od razu do ligi śląskiej, zagrałem dwa czy trzy mecze, strzeliłem parę bramek i przerzucili mnie do międzywojewódzkiej. Generalnie w Gwarku tak się to wszystko szybko potoczyło, że w ciągu roku zostałem reprezentantem kraju i U-16, i U-18, jako szesnastolatek dostałem się do pierwszego zespołu Górnika Zabrze. Z tym, że w barwach Górnika nie zagrałem w oficjalnym meczu, ale byłem w kadrze, trenowałem z drużyną seniorów i byłem w planach na kolejny sezon. W Gwarku z Michałem Probierzem i Darkiem Jackiewiczem w składzie zdobyliśmy bodajże trzecie czy czwarte miejsce w mistrzostwach Polski. Wtedy te rozgrywki juniorskie wyglądały inaczej niż teraz, trzeba było przebić się przez kwalifikacje grupowe na szczeblu okręgowym, wojewódzkim i tak dalej, żeby zagrać o finał. Nie dotarliśmy do finału, ale w meczu o trzecie miejsce z tego, co pamiętam, pokonaliśmy Zagłębie Lubin i nawet udało mi się strzelić bramkę.

Na jakiej pozycji grałeś?

W pomocy, przeważnie na lewej stronie, choć i prawą nogę miałem całkiem niezłą. Po mistrzostwach Polski pojechałem na zgrupowanie reprezentacji Polski U-16, przygotowującej się do mistrzostw Europy, które miały się odbyć w RFN. Mieliśmy wtedy fajny skład, trafił się dobry rocznik, w kadrze był Arek Onyszko, Marek Citko, który jest moim rówieśnikiem…

Właśnie o Citkę chciałem cię zapytać. Słyszałem gdzieś, że na Euro pojechałeś jego kosztem…

To niezupełnie tak. Akurat przed turniejem zachorowałem na odrę, dosyć ciężko to przeszedłem, miesiąc w ogóle nie grałem. Trenerzy mieli dylemat: brać sprawdzonego Krzeszowiaka po odrze czy postawić na Marka Citkę, który dopiero zaczynał pukać do drzwi tej reprezentacji. Ostatecznie trener zabrał mnie, Marek nie pojechał. Byliśmy piłkarzami o podobnym profilu, zajmowaliśmy te same strefy na boisku, obaj lubiliśmy zejść ze skrzydła do środka…

No właśnie, stylem gry i nawet sylwetką przypominałeś Citkę.

Reklama

Tak, może stąd taka decyzja sztabu szkoleniowego, że jeden z nas pojedzie, a drugi zostaje. Może nie chcieli mieć dwóch zawodników o takim samym profilu w składzie, może uznali, że Marek jest jeszcze ciut za słaby fizycznie, nie wiem… Już wtedy pokazywał z piłką niesamowite rzeczy, widać było ogromny talent, ale widocznie ktoś uznał, że jeszcze dla niego za wcześnie.

Na Euro poszło wam bardzo dobrze.

Tak, dotarliśmy do półfinału, w meczu o trzecie miejsce pokonaliśmy nie byle kogo, bo Portugalię. Przegrywaliśmy bodajże 0:2 i udało nam się wyciągnąć na 3:2, zwycięskiego gola zdobył mój kolega Artur Ficoń. Generalnie myślę, że jeśli chodzi o piłkę młodzieżową, Polska nie miała się czego wstydzić. Nie mieliśmy takich pieniędzy ani szkolenia jak Hiszpanie, Portugalczycy, Niemcy czy Włosi, a mimo to osiągaliśmy często dobre wyniki. Przecież po brązowym medalu w 1990 roku już trzy lata później na turnieju w Turcji nasza kadra U-16 zdobyła złoto.

Ty też pokazałeś się z dobrej strony, wpadłeś w oko kilku zagranicznym menedżerom.

Odezwał się do mnie Willi Reinke, człowiek, który pod swoimi skrzydłami miał wielu świetnych piłkarzy, z braćmi Rummenigge na czele. Współpracował z Bayernem Monachium, Bayerem Leverkusen, Schalke, bardzo znana postać. Zaproponował mi i moim trzem kolegom z kadry, że załatwi nam kontrakty w Bundeslidze. Wtedy dla młodego chłopaka z Polski taka oferta to była prawdziwa gwiazdka z nieba. Transfery do klubów zagranicznych nie były na porządku dziennym jak teraz. W kraju powoli zmieniał się ustrój, ale przepisy niekoniecznie za tymi zmianami nadążały i PZPN niechętnie patrzył na wszelkie próby wyjazdu za granicę, zwłaszcza kiedy chodziło o reprezentantów Polski.

Reinke rozmawiał z tobą osobiście?

Tak.

I co ci powiedział? Jak cię przekonał, żebyś wyjechał do niemieckiego klubu?

Wiesz, to była ważna osobistość w piłkarskim światku. Kiedy taki człowiek obiecuje ci kontrakt w wielkim klubie, pada nazwa Bayern Monachium, to musi zrobić na tobie wrażenie.

Obiecał ci, że będziesz grał dla Bayernu?

Tak, wspominał o Bayernie. Oczywiście była mowa o drużynie młodzieżowej, ale perspektywy wydawały się dobre.

Najpierw jednak, zamiast do Bundesligi, trafiłeś do belgijskiego Beveren.

Tak, razem z Grzegorzem Podeszwą i Arturem Ficoniem. Propozycję otrzymał jeszcze Krzysiek Przała, ale on zdecydował się na powrót do Polski, bo już wtedy miał ofertę z Legii Warszawa.

Czyli, można powiedzieć, wybrał opcję bezpieczną i rozsądną.

Myśmy wtedy byli w Górniku Zabrze, też przecież dużym, szanowanym klubie, ale wyjazd na zachód to było marzenie każdego piłkarza. Rozmowy toczyły się między klubowymi działaczami z Polski i Belgii, pod kontrolą Reinke, były oficjalne papiery, więc byliśmy przekonani, że to wszystko odbywa się legalnie. Mieliśmy po szesnaście lat, w tym wieku człowiek chce się cieszyć grą w piłkę, nie myśli o przepisach transferowych, prawnych kruczkach i tak dalej. A tymczasem po transferze media zrobiły z nas uciekinierów. PZPN wysłał do Beveren pismo, w którym informował, że polski piłkarz nie ma prawa wyjechać do zagranicznego klubu przed ukończeniem 28 lat. Parę lat później nie było już tego problemu, przepisy się zmieniły, weszło prawo Bosmana. Ale kiedy ten komunikat dotarł do Belgii, myśmy już byli po kilku meczach w nowym klubie. Skończyło się rocznym zawieszeniem dla naszej trójki, nie mogliśmy grać w żadnej drużynie, bo byłby walkower. To był dla nas ogromny cios.

I jak na to zareagowały władze Beveren?

Bardzo chcieli, żebym mimo to został. Nie mógłbym grać, ale trenowałbym nadal z pierwszym zespołem i po roku normalnie zgłosiliby mnie do rozgrywek. Mnie też się tam podobało. Trenerem był Johan Boskamp, niegdyś znakomity piłkarz. Otoczył mnie opieką, dużo ze mną rozmawiał. Bardzo mocno pracował nad moją mentalnością, widać było, że chce, abym dobrze się czuł w klubie. A z tym na początku było ciężko – wiadomo, nastolatek, zahukany, sam w zupełnie nowym otoczeniu, w obcym kraju. Wtedy między Polską a Zachodem była jeszcze prawdziwa przepaść.

Klub proponował mi kontrakt, miałbym przez cały pobyt w klubie wypłacane pieniądze, nawet nie będąc zgłoszonym do rozgrywek. Kapitanem pierwszego zespołu był wówczas Danny Pfaff, brat słynnego Jean Marie Pfaffa, który też bardzo mi pomógł w adaptacji do drużyny i również nalegał, bym został. Władze Beveren wpadły na pomysł, by mój starszy brat, Jacek, który był już pełnoletni, zamieszkał ze mną jako mój prawny opiekun, ostatecznie jednak nic z tego nie wyszło.

Dlaczego?

Willi Reinke patrzył krzywym okiem na wszelkie próby kontaktu ze strony Beveren. Nie podobało mu się, że rozmawiają ze mną za jego plecami. Chciałem zostać, ale moja karta zawodnicza należała do menedżera i on zdecydował o moim powrocie do Niemiec.

I tym sposobem trafiłeś do Schalke 04.

Zgadza się. W tym momencie zostało mi jeszcze około pół roku kary do odbycia i władze Schalke zgodziły się, bym trenował z drużyną. Później jednak uznano, że jestem za młody do pierwszej drużyny Schalke i zdecydowano się wypożyczyć mnie do drugoligowego Wuppertalu, gdzie spotkałem się z Waldemarem Matysikiem i Mieczysławem Szewczykiem.

Grałeś tam w pierwszej drużynie?

Tak. W wieku 18-19 lat już właściwie non stop grałem w seniorach. To miało być wypożyczenie na pół roku, ale ostatecznie w Wuppertalu spędziłem prawie cztery lata. W tym czasie udało mi się zdobyć zawód w Spedizionskaufmann…

Czyli?

Jest to praca związana z logistyką, pracujesz w spedycji, układasz logistykę transportu albo magazynów, bo to jedno z drugim jest związane.

Jak się tam dogadywałeś?

Normalnie chodziłem do szkoły, uczyłem się języka niemieckiego. Po roku, dwóch, dogadywałem się już całkiem swobodnie.

Jednocześnie uczyłeś się zawodu i grałeś w piłkę?

Tak. Generalnie wszystko kręciło się wokół piłki.

A co z Schalke? Nie było perspektywy powrotu?

Kiedy trafiłem do Wuppertalu, ten klub miał ogromne aspiracje. Mieli bogatych sponsorów, wzmacniali się dobrymi zawodnikami i ich celem był awans do Bundesligi. Podobał mi się ich projekt sportowy, dobrze zaaklimatyzowałem się w klubie, a ponieważ Schalke nie bardzo widziało dla mnie miejsce u siebie, to kiedy pojawiła się możliwość podpisania kontraktu z Wuppertalem, powiedziałem „tak”. Chciałem grać, nie interesowało mnie tułanie się ciągle z miejsca na miejsce albo siedzenie na trybunach.

Mimo wszystko to nie tak miało wyglądać, miał być Bayern…

Dla mnie sama możliwość trenowania na Zachodzie była dużym wyzwaniem. Tam nikt nie odpuszcza, dwudziesty czwarty zawodnik w kadrze na treningu wycina gwiazdę, bo walczy o miejsce w składzie. Wszyscy są maksymalnie skupieni i zaangażowani. To bardzo rozwijające. Trenowałem z wieloma świetnymi zawodnikami, choćby z Peterem van Vossenem w Beveren. Samo utrzymanie się w zawodowej piłce na tym poziomie wymaga ogromnej pracy, nie masz życia poza piłką, bo na nic innego zwyczajnie nie ma czasu. Rówieśnicy idą w sobotę na dyskotekę, a ty przygotowujesz się do meczu. W Polsce jako nastolatek non stop tłukłem się pociągami po całym kraju, z klubu na zgrupowanie kadry, z kadry do klubu i tak w kółko, niczego poza piłką nie widziałem. Nie mieliśmy nawet samochodu, bo nie pochodzę z bogatej rodziny. Chciałem osiągnąć coś dużego, żeby ten trud przyniósł jak najlepsze efekty, ale wyszło jak wyszło.

Żeby Polak przebił się do składu w niemieckim klubie, musi być dwa razy lepszy od Niemca. Poza tym pamiętaj, że w tamtych czasach Polska nie należała do Unii Europejskiej ani do strefy Schengen, a w pierwszej drużynie w niemieckim klubie mogło grać maksymalnie dwóch zawodników spoza UE. Moi koledzy, Grzesiek Podeszwa i Artur Ficoń mieli jakieś tam niemieckie ślady w przeszłości, byli z Zabrza, czyli tego niemieckiego Hindenburga, więc mieli trochę łatwiej, bo po dwóch latach mogli otrzymać niemiecki paszport, podobnie jak przed nimi Matysik, Leśniak czy Buncol. Ja nie miałem niemieckich korzeni i ten brak paszportu był dużym problemem.

No i co dalej, udało się awansować z Wuppertalem?

Niestety nie. Klub ściągnął dobrych piłkarzy, ale ostatecznie jakoś to nie zażarło i bodajże w czwartym sezonie zamiast awansu był spadek do trzeciej ligi. W dodatku już wcześniej zaczęły mnie trapić kontuzje. Miałem trzy operacje stawu skokowego, w którym zbierała się woda. Lekarze ściągali ją, ale staw wciąż puchł na nowo. Do tego problemy z kolanem. Nie grałem ponad pół roku, mój kontrakt z Wuppertalem dobiegał końca i klub nie zamierzał go przedłużać, ze względu na moje nawracające kontuzje. Piłkarz Gladbach i reprezentant Niemiec, Holger Fach, widział mnie w sparingach i polecił mnie Borussii, ale klub chciał, żebym najpierw, przez jakieś pół roku odbudował się gdzieś, gdzie mógłbym grać regularnie. Brałem takie rozwiązanie pod uwagę, jednak Mietek Szewczyk namówił mnie na wspólny powrót do Polski.

A co z Reinke? Nie szukał ci innego klubu w Niemczech?

Kiedy przechodziłem do Wuppertalu, Reinke był już w dosyć podeszłym wieku i powoli wycofywał się z futbolu, miał coś koło osiemdziesięciu trzech czy czterech lat. Moim nowym menedżerem został niejaki Gampka, jednak to był niewypał, nie miał kontaktów ani siły przebicia. Dosyć szybko się z nim rozstałem. Wykupił mnie Sokół Tychy, a konkretnie niejaki pan Lorenz, biznesmen, który wtedy współpracował z GKS-em Tychy. To był 1997 rok i kwota, jaką za mnie wówczas wyłożył, robiła wrażenie, to było bodajże 90 tysięcy marek, bo na tyle wycenił mnie Wuppertal. Początkowo zainteresowana zakontraktowaniem mnie była Wisła Kraków trenera Apostela, która niedawno wróciła do pierwszej ligi i próbowała się odbudować. Podobał mi się ten kierunek. Niestety ówczesny prezes pan Piotr Skrobowski, kiedy usłyszał kwotę, jaką wymienił Wuppertal, odpuścił.

I wylądowałeś w Sokole Tychy.

Dokładnie. Była tam wtedy fajna ekipa, był Jasiu Nawrocki, Krzysiu Bizacki – swego czasu król strzelców Ekstraklasy, Zbyniu Konieczko, mistrzowie Polski z Ruchu Krystian Szuster i Grzesiu Wagner, Bogdan Prusek, Robert Wilk, Łukasz Gorszkow. Znaczące postacie w ligowej piłce.

I jak się wśród nich odnalazłeś?

Całkiem nieźle. Na półmetku ligi zajmowaliśmy bodajże czwarte czy piąte miejsce, Ostatecznie skończyliśmy sezon na dziewiątej pozycji. Niestety w drugim sezonie pojawiły się problemy finansowe, klub wycofał się z rozgrywek i został rozwiązany.

Miałeś pecha.

Trochę tak. Za każdym razem, kiedy zaczynało mi się dobrze układać, pojawiał się problem albo kontuzja. Miałem 26 lat, byłem w najlepszym piłkarskim wieku. Trener Piechniczek, który w tym czasie po raz drugi prowadził reprezentację Polski seniorów, sygnalizował mi, że jestem w jego orbicie zainteresowań, muszę tylko regularnie grać. Niestety z czegoś trzeba żyć, a klub mocno zalegał z wypłatami. To nie były takie czasy jak teraz, że piłkarze w Ekstraklasie mają lukratywne  kontrakty i nawet jak pojawi się chwilowy problem z wypłatą, to są oszczędności i jest z czego żyć. Ja za trzecie miejsce na mistrzostwach Europy dostałem odtwarzacz video i się cieszyłem. Myśmy byli pozatrudniani na jakichś dziwnych zasadach, albo w kopalniach, albo na składzie węgla jako stróż, ja z tego co pamiętam miałem oficjalnie zatrudnienie gdzieś na kresach wschodnich, choć nigdy kresów na oczy nie widziałem (śmiech).

Ponieważ Sokół rozpadł się w trakcie sezonu, znowu miałeś problem z regularną grą…

Staliśmy się wolnymi zawodnikami, ale ponieważ rozgrywki ligowe wciąż trwały, nie mogliśmy grać w innych klubach, musieliśmy czekać aż otworzy się okno transferowe. Marek Kostrzewa, nasz drugi trener, po rozwiązaniu klubu przeszedł do Górnika Zabrze, gdzie pracował już trener Apostel po przejściu z Wisły. A ponieważ Apostel już wcześniej widział mnie w Wiśle, teraz zaproponował mi grę w Górniku.

Na co się oczywiście zgodziłeś.

Tak jest. Pamiętam, Tomek Hajto zadzwonił do mnie i mówi: Paweł, idziesz do nas. Wiesz, Tomek urodził się rzut beretem ode mnie, jest z Makowa Podhalańskiego, zaczynał w Halniaku. Ucieszyłem się strasznie, bo trochę martwiłem się o to, jak zostanę przyjęty w Zabrzu. W końcu odszedłem od nich jako młody zawodnik w nieciekawych okolicznościach, przynajmniej zdaniem niektórych. Tomek bardzo mi pomógł, nigdy mu tego nie zapomnę. Był ważną postacią w Górniku, bo to był kawał piłkarza i wielka osobowość, miał naturalny autorytet. Trenowaliśmy razem w parze od pierwszego wspólnego treningu. W aklimatyzacji pomógł mi też Jasiu Kowalski, który był moim pierwszym trenerem w Zabrzu, a później udzielał się jako działacz. I Stasiu Oślizło, który był w klubie chodzącą legendą.

I znowu, kiedy wszystko zaczęło się dobrze układać, dał znać o sobie pech. Odnowiła ci się kontuzja.

Takie jest życie piłkarza. Trzeba mieć i talent i zdrowie, a do tego trochę szczęścia. Pojechaliśmy z trenerem Apostelem na zgrupowanie na Kalatówki i tam odnowiła mi się kontuzja stawu skokowego. Nawiasem mówiąc, przez pewien okres musiałem płacić z własnej kieszeni za zastrzyki które dostawałem, jeden kosztował 150 zł, brałem je dwa razy w tygodniu, więc łatwo obliczyć jaki to był koszt w skali miesiąca, a przypominam, że nie mieliśmy wtedy tak wysokich kontraktów, jakie piłkarze mają teraz. Doktor Wawrzyczek, który zajmował się moim przypadkiem, powiedział mi w końcu: chłopie, jak chcesz chodzić w miarę normalnie na stare lata, to lepiej daj sobie spokój z piłką. Tak źle ten staw wyglądał. A miałem wtedy zaledwie 27 lat. To była brutalna opinia. Kiedy takie coś się rozniesie, piłkarz ma ciężko znaleźć pracodawcę, bo żaden klub nie będzie ryzykował zatrudniając kalekę czy półkalekę.

I jak potoczyły się twoje dalsze losy w Górniku?

Najpierw kontuzja na zgrupowaniu, przymusowa przerwa od piłki. Potem wróciłem, zagrałem mecz czy dwa, kolejna kontuzja. Górnik już wiedział, że mam problem ze stawami, że jestem podatny na urazy. Powrót, parę spotkań, ten operowany staw skokowy znowu puchł i tak w kółko. Byłem zrozpaczony, zacząłem poważnie rozważać zakończenie kariery piłkarskiej.

W wieku 27 lat.

Tak.

I zdecydowałeś się na powrót w rodzinne strony i grę dla Babiej Góry.

Nie od razu. Przez cztery czy pięć lat nie grałem w ogóle, próbowałem się jakoś pozbierać, ułożyć na nowo życie. Pojechałem do Niemiec, mieszkałem trochę w Berlinie. Dopiero później wróciłem do Suchej, otwarłem sklep ze sportową odzieżą. Zadzwonił do mnie Heniek Sochacki, ówczesny trener Babiej Góry, zaproponował żebym przyszedł na trening, pokopał z chłopakami. Ale ja już miałem 100 kg wagi…

100 kg, ale pamiętam jak grałeś, przy innych zawodnikach z okręgówki wyglądałeś jak pan piłkarz.

Może i wyglądałem, tylko ciężko się było poruszać… (śmiech)

Kontuzje nie dawały o sobie znać?

Kiedy trenujesz dwa razy w tygodniu, organizm ma czas na regenerację, zatem nie było najgorzej. Ale do wyczynowego sportu już się nie nadawałem.

Później zostałeś nawet trenerem Babiej Góry.

Tak, najpierw trenera Sochackiego zastąpił Jacek Kudzia, a potem zaproponowano tę funkcję mnie.

Masz papiery trenerskie?

Mam licencję UEFA B. Zrobiłem papiery siedem czy osiem lat temu. To był pierwszy kurs po tym, jak UEFA wprowadziła nowe zasady szkolenia i zmieniła system przyznawania licencji.

Nie myślisz o tym, żeby pójść dalej, w poważną trenerkę?

Kiedyś zastanawiałem się nad tym, ale wiesz… To nie takie proste. Nie jestem już młody, nie mam trzydziestu lat tylko czterdzieści pięć i rodzinę na utrzymaniu. A poważna trenerka wymaga poświęcenia, czasu, częstych wyjazdów. Do tego ta ciągła niepewność – jednego dnia masz pracę, drugiego cię zwalniają. A ja mam dwójkę dzieci i potrzebuję stabilizacji.

Czym zajmujesz się dzisiaj, tak na co dzień?

Nadal mam sklep ze sprzętem sportowym. Przy okazji staram się pobawić troszkę w budowlance, wiadomo, człowiek szuka różnych rozwiązań.

A w piłkę pogrywasz od czasu do czasu, choćby rekreacyjnie?

Grywam sporadycznie w meczach charytatywnych czy okolicznościowych. Przy okazji dziękuję Markowi Motyce i Darkowi Marcowi za to, że pamiętają, że był taki piłkarz Krzeszowiak i zapraszają mnie na mecze kadry Małopolski odbojów, gdzie grywam w dobrym towarzystwie, bo jest i Grzesiu Pater, i Andrzej Sermak… W ubiegłym roku rozegraliśmy mecz z reprezentacją oldbojów śląska, gdzie grały takie tuzy jak Radosław Gilewicz, Krzysztof Bizacki czy Janusz Jojko.

I ty, mimo piłkarskiej przeszłości w Zabrzu i Tychach, grałeś w reprezentacji Małopolski?

No tak, w końcu pochodzę stąd… Na meczu obecni byli Jasiu Kowalski i Stanisław Oślizło, kiedy mnie zobaczyli, wytrzeszczyli oczy i mówią: Rany boskie, Paweł, gdzie ty grasz? Chyba pomyliłeś szatnie… (śmiech)

Tak z perspektywy – czy gdybyś mógł cofnąć się w czasie, zmienić coś w swojej karierze, podjąć inną decyzję – co byś zmienił?

Niczego nie żałuję. Przeżyłem dużo fajnych chwil, poznałem świetnych ludzi, jak choćby Piotrka Świerczewskiego, który w wolnych chwilach zapraszał mnie do siebie do Nowego Sącza, kiedy byłem piłkarzem Wuppertalu, a on Bastii. Wydaje mi się, że takie rozważania nie mają sensu. Robiłem to, co uważałem w danej chwili za najlepsze. Nie wiemy co by było, gdybym w tym czy innym momencie postąpił inaczej. Pewnie, nie osiągnąłem nie wiadomo czego, nawet nie zagrałem w Bundeslidze i tu się nie ma co oszukiwać. Ale utrzymać się sześć czy siedem lat na kontrakcie nawet w drugiej Bundeslidze, która moim zdaniem prezentowała wtedy zdecydowanie wyższy poziom od Ekstraklasy, to też nie byle co. Wtedy Niemcy nie byli tak otwarci na zawodników z zewnątrz. Dziś już piłkarski świat Zachodu przyzwyczaił się do Polaków, a ja byłem jednym z tych, którzy przecierali ten szlak.

Rozmawiał Daniel Greps

Fot. newspix.pl

To tekst naszego czytelnika. Jeśli chcecie pokazać się w podobny sposób i być może zacząć pisać na poważnie, ślijcie swoją twórczość na KUZNIA@WESZLO.COM. Szczegóły TUTAJ.

Najnowsze

Ekstraklasa

Nestorzy kontra młode wilczki na ławkach trenerskich Ekstraklasy

AbsurDB
0
Nestorzy kontra młode wilczki na ławkach trenerskich Ekstraklasy

Komentarze

0 komentarzy

Loading...