Reklama

Wiele w życiu zależy od tego jak podchodzimy do porażek

redakcja

Autor:redakcja

01 lipca 2019, 14:38 • 19 min czytania 0 komentarzy

Wrzesień 2012 roku, Gazeta Wyborcza pisze o Damianie Sewerynie: „Żaden klub nie chce go zatrudnić, dlatego otworzył zakład fryzjerski i uczy się strzyc”. Kolejny rok Seweryn tylko wkłada pieniądze w nowy biznes, martwiąc się o swój byt.

Wiele w życiu zależy od tego jak podchodzimy do porażek

Lipiec 2019 roku, Seweryn jest współwłaścicielem biznesu wycenianego na siedem milionów złotych.

Dlaczego trudna sztuka poradzenia sobie w życiu po piłce udała się właśnie jemu? Co jest największym zagrożeniem czyhającym na wieszającego buty na kołku piłkarza? Dlaczego ojcem chrzestnym jego drugiego dziecka jest Kamil Glik i jak były piłkarz Young Boys pomaga w biznesie reprezentantowi Polski?

***

DAMIAN SEWERYN: Wśród piłkarzy Ekstraklasy byłem Elvisem Presleyem. Miałem tę przyjemność, że grałem ze starszymi piłkarzami pokroju Kazia Węgrzyna, Zbyszka Robakiewicza, Jurka Podbrożnego, Marka Saganowskiego czy Marcina Mięciela. Mam dar naśladowania głosów i zawsze na imprezach z tego korzystałem. Moim konikiem było śpiewanie Elvisa Presleya. Huczało w Ekstraklasie, że jak się na imprezie pojawia Seweryn, to pojawia się i Presley.

Reklama

Kiedyś się więcej balowało?

Nie wiem jak jest dzisiaj, ale myślę, że tak. Piłkarz to osoba publiczna, ale też tylko człowiek – wszystko jest dla ludzi, jeśli z głową robione, w odpowiednim czasie, choć wiadomo, że każdy gdzieś tam potem szedł swoją drogą. Natomiast imprezy były potrzebne, integrowały. Można porozmawiać wtedy na innej stopie, wyrzucić z siebie co ktoś do kogoś ma, bo wiadomo, że nie wszyscy są zgodni w szatni. To swoisty zawór bezpieczeństwa.

Piłkarze dzisiaj są zaszczuci jeśli chodzi o imprezowanie?

Może nie zaszczuci, ale wiele zmieniły smartfony, komórki – życie niektórych odbywa się bardziej w sieci niż realnie. Za moich czasów tego nie było, był ten kontakt, bardzo istotny. Potrafiliśmy się po treningu spotkać na przysłowiowe piwko, żeby ze sobą pobyć, choć przecież mieliśmy za sobą wiele godzin razem w klubie czy na treningu. Razem jeździliśmy na wczasy, na urlopy, a nikt nie wrzucał nigdzie zdjęć, nie robił selfie. Dziś to poszło w innym kierunku i moim zdaniem te grupy nie są skonsolidowane, ludzie w szatni nie czują tego samego klimatu.

Myślisz, że postawienie chociaż jednorazowo kraty browarów na środku szatni mogłoby pomóc niejednej ligowej drużynie?

Myślę, że większości zespołów przydałaby się krata browarów w szatni. Mistrzostwo Polski zdobył Piast, gdzie gołym okiem widać było tę symbiozę między zawodnikami, co dało się odczuć w wywiadach, ale też patrząc uważnie na boisko. Miałem możliwość grać w Gliwicach za czasów Dariusza Fornalaka, którego notabene wielu myliło z Fornalikiem. Wytworzył wtedy fajny kolektyw i na tej bazie zrobiliśmy utrzymanie, choć nie byliśmy wirtuozami, ale mieliśmy grupę, która dobrze się ze sobą czuła, a w niej talenty jak Glik, Wilczek czy wtedy Smektała. Piast ma bardo domowy klimat, tam człowiek czuje się jak w domu, nie czuje aż takiego ciśnienia jak w dużych klubach. Można spokojnie grać w piłkę. Ci chłopcy wyszli, byli dobrze przygotowani, ustawieni, ale ostatni element, który dał przewagę, to właśnie to dobre rozumienie się między sobą, wspólny mikroklimat.

Reklama

Jak wspominasz Kamila Glika?

Kamil był młodszy ode mnie, ale nadawaliśmy na tych samych falach. W szatni bywa tak, że testem jest zmiana klubu – ktoś mógł być bardzo dobrym kolegą, ale potem ten kontakt się urywa. Telefony do siebie niby są, ale milczą. My zaprzyjaźniliśmy się i ta przyjaźń przetrwała. Kamil został ojcem chrzestnym mojego drugiego syna. Ja też jeśli mogę pomagam Kamilowi w kwestiach inwestycyjnych, bo Kamil też jest ogarniętym gościem, który myśli o tym co po karierze nawet teraz, gdzie wiemy w jakich klubach gra, ale cały czas z żoną planują swoją przyszłość. To człowiek, który nie mówi dużo, ale konkretnie. Oddany każdemu i każdej sytuacji, dlatego w każdym klubie, czy to w Polsce czy za granicą, staje się ulubieńcem trybun i ma szacunek szatni.

Wróżyłeś mu tak dużą przyszłość?

Na pewno mu tego życzyłem, może mu troszeczkę nawet na początku pomogłem, bo Kamil, na tamtym etapie… Może nie tyle, że się radził, ale szanował moje zdanie, a ja mam satysfakcję, że doradziłem mu choćby wybór menadżera, z którym do dziś współpracuje. Jak Kamil miał trudniejsze chwile, zawsze je przegadaliśmy. Później doradziłem mu inwestycje w nieruchomości w Krakowie i w Poznaniu, tym też jakby zajmuję się bezpośrednio, zorganizowałem to wszystko, fajnie to funkcjonuje.

Jak rozmawiam z byłymi piłkarzami, zaczynam się zastanawiać: czy więcej portfeli zostało opróżnionych przez osławiony alkohol czy hazard, czy przez nietrafione inwestycje. Ostatnio rozmawiałem z Maciejem Mielcarzem, zaufał pewnemu człowiekowi, że razem zbudują dobrze prosperującą firmę, a ostatecznie został oszukany na dwieście tysięcy złotych.

Coś w tym jest. Wokół tych, co mają pieniądze, zawsze kręcą się ludzie, którzy liczą na swoje pięć minut. Nie wszyscy mają uczciwe zamiary i kto wie, czy oni nie są największym zagrożeniem czyhającym na piłkarza. Ale to miecz obosieczny. Z pieniądzem jest tak, że można go odrobić, braku zaufania do człowieka – znacznie trudniej. Nazwisko ma się jedno. Inna sprawa, że czasem… opłaca się przejechać. Można zebrać bezcenną lekcję, która na dalszym etapie zostanie zmieniona w złoto. Każdej branży trzeba się nauczyć, a nauka nigdy nie jest bezbolesna.

Ty się naciąłeś?

Ja nie miałem pieniędzy, więc nie miałem takich sytuacji (śmiech). Choć prawda, że jak skończyłem grać w piłkę, miałem odłożone troszkę grosza i uwierzyłem pewnemu człowiekowi, który obiecywał mi złote góry. Ja w te złote góry uwierzyłem i dopiero na koniec okazało się, że to był oszust.

Co czuje się w momencie, gdy dociera do człowieka, że został oszukany na grubą kwotę?

Na początku wielki żal. To była osoba, która przebywała w moim środowisku rodzinnym. Oszust, który miał zamiar wejść w moje życie i mnie oszukać. Ale dziś patrzę na to inaczej. Dzięki tej osobie uzyskałem coś więcej. Ona, nie bezpośrednio, ale jednak zmotywowała mnie do działania na zasadzie: każda porażka nawozem sukcesu. Zostawił mi po sobie pożar, ale który udało się ugasić. Po ugaszeniu odbudować i aż do momentu, w którym teraz jest to biznes, z którego żyję, który jest moim oczkiem w głowie. Bardzo wiele w życiu zależy od tego jak podchodzimy do porażek. Trochę jak na boisku: przegrywamy mecz, ale to nie znaczy, że przegramy wszystkie kolejne. Wychodzimy na następny i walczmy ze zdwojoną mocą. Ten duch sportowca chyba mi pomógł w najtrudniejszej chwili, nie załamywałem się. Na swój sposób również dzięki temu oszustowi mam dziś to co mam.

Chciał cię oszukać, a jednak w pewnym sensie pomógł. Kolejny dowód, że życie nie jest czarno-białe.

Absolutnie. Nigdy.

Czy w którymkolwiek klubie zarabiałeś dużo?

Nie. Byłem w klubach, które miały wielkie tradycje, jak Widzew, Górnik Zabrze, Polonia Warszawa, ŁKS. Ale zawsze, gdy do nich trafiałem, były w kryzysie. Poza tym ja nigdy nie byłem zawodnikiem, dla którego robi się komin płacowy. Mój największy kontrakt w życiu to było dwanaście tysięcy złotych miesięcznie w Górniku. Nie mówię, że to mało, szczególnie te ładnych kilka lat wstecz. Ale zapewne dzisiaj dla ligowca takie coś to byłoby na waciki. Ja znałem swoje miejsce w szeregu, cieszyłem się z tego co mam i dla kogo gram. Szacunek trybun, szacunek szatni, ludzi wokół klubu – to bezcenne, nieprzeliczalne na pieniądze.

Ostatnio rozmawiałem z Maxwellem Kalu, z którym występowałeś w Widzewie. Mówił, że w Łodzi dostał przez cały pobyt jedną pensję.

Muszę Maxwellowi natrzeć uszu jak się spotkamy, bo mnie nie wymienił w wywiadzie wśród najlepszych piłkarzy tamtego RTS! Natomiast co do płac – co tu kryć, nie kłamał. Do Widzewa poszedłem po Szwajcarii, marka mocno na mnie działała. Imponował cały ruch kibicowski wokół Widzewa, wychowałem się, tak jakby, w środowisku kibicowskim przy stadionie Lecha, więc zawsze ta siła trybun miała dla mnie znaczenie.

Co barwnego wspominasz z pobytu w Łodzi?

Na pewno Franza Smudę, fantastycznego człowieka, którego darzę dużą sympatią. Franz potrafił wejść do szatni i zacząć mówić po niemiecku. W połowie przemowy potrafił się zorientować co robi i dopiero przechodził na polski. Natomiast nie lubię opowiadać anegdot, bo nie wiem jak na to zareaguje druga strona. To tak jak z biografiami piłkarzy – niektóre opowieści robiły krzywdę tym, o których dany zawodnik pisał, a często było w nich raptem ziarno prawdy.

O sobie kiedyś w książce przeczytałeś taką historię?

O sobie przeczytałem tylko raz, w książce Andrzeja Iwana. Graliśmy z Andrzejem w tym samym czasie w Szwajcarii, Andrzej bywał u mnie w Bernie, pomagaliśmy sobie, razem na święta wracaliśmy też do Polski. Myśmy przeszli do Young Boys z Olimpii Poznań na zasadzie rozliczenia między prezesem Krzyżostatniakiem, a jakimś szwajcarskim biznesmenem, któremu doradzał Andrzej. Padło wtedy pytanie do Andrzeja, gdy ta transakcja miała dojść do skutku, czy ci młodzi Polacy z Olimpii są dobrzy.

– Dobrzy, bardzo dobrzy.

Powiedział, a tak naprawdę miał nas za drewnianych, co przyznał w książce. Mnie to ubawiło, żałuję wręcz, że nie jestem wymieniony z nazwiska, tylko ogółem akapit o nas. Umiem się z siebie śmiać, myślę, że to zdrowe, jak ktoś jest przeczulony na swoim punkcie to bywa ciężko.

Jak trafiłeś pod skrzydła Krzyżostaniaka?

Chodziłem do „trzynastki”, której jestem wychowankiem, siedziałem w ławce z Arkiem Głowackim. Arek, pomimo, że ze względu na piłkarskie zobowiązania rzadko był w szkole, zawsze miał najlepsze oceny w całej klasie. Grał w rezerwach Lecha jako nastolatek, do tego kadry młodzieżowe, a zawsze na każdą lekcję przygotowany. Niesamowity charakter, wytrwałość i zaangażowanie do wszystkiego, czym się zajmuje. Z Arka wzór powinien brać każdy młody piłkarz.

Wracając do Bolka. Jestem sąsiadem Jurka Łupickiego, prawej ręki prezesa Krzyżostaniaka. Jurek był wtedy działaczem, wsławił się tym, że wypatrzył w swoim czasie Mirka Okońskiego. Syn Jurka, z którym dobrze się znaliśmy, przyszedł któregoś razu i mówi:

– Słuchaj Damian, przyjechali jacyś Amerykanie. Przyszedłbyś z nimi zagrać test mecz?

– Nie ma problemu, bardzo chętnie.

Ci Amerykanie raczej nie mieli talentu do piłki, nie wiedzieli za bardzo o co chodzi. Ja między nimi poruszałem się jak Alberto Tomba na stoku narciarskim. Mecz oglądał kucharz Olimpii. Zadzwonił do Jurka:

– Jurek, Jurek, przyjedź, tu gra drugi Okoński.

Śmieszna sytuacja, ale gdzieś zapadłem w pamięć. Jak miałem 14-15 lat zaczęli przyjeżdżać do mnie do domu wysłannicy Lecha i Olimpii. Proponowali już jakieś pieniądze, dzięki którym mógłbym odciążyć rodziców. Mijali się niemal na schodach, jeden wchodził, drugi schodził. Na koniec uznałem, że w Lechu mógłbym być jednym z wielu, ale w Olimpii mam większą szansę, żeby się przebić. No i była jeszcze kwestia roweru. Wtedy rower górski to było naprawdę coś, nieosiągalny dla zwykłego chłopaka z osiedla, a taki miałem dostać od Jurka za przejście do Olimpii. Co więcej, ten rower należał do syna Jurka. Jurek zabrał go synowi i dał mi.

Syn Jurka ci wybaczył?

Wybaczył, bardziej zła była żona Jurka, że zajmuje się więcej mną niż synem, bo w pewnym momencie faktycznie był pochłonięty moją osobą. Syn też sobie fajnie poradził w życiu, jest prezesem IMusic, tworzy piosenkarzy.

Funkcjonowaliśmy wtedy w trójkę: ja, Jurek i prezes Bolek. Prezes Krzyżostaniak to taka osoba, która co by nie robiła, której branży się nie tknęła, to wiadomo, że będzie w niej prezesem. Ale gdy przychodził do Olimpii, nie znał się na piłce w ogóle, nawet podstawowych zasad. Jurek zabrał go na pierwszy mecz, mija czterdzieści pięć minut, Bolek wstaje i się zbiera.

– Co ty robisz?

– No przecież koniec meczu.

A później kandydował nawet na prezesa PZPN-u. Na pewno barwna postać, człowiek bardzo sympatyczny, otwarty.

Ale później miał wiele problemów.

Nie chcę się do tego odnosić, szczegółów nie znam. Pamiętam na pewno sytuację, gdy został postrzelony. Byliśmy wtedy bardzo blisko. Na drugi dzień razem z Jurkiem pojechaliśmy odwiedzić go w szpitalu. To były dość dzikie czasy w Polsce, różne rzeczy się działy. Natomiast mam satysfakcję, że te wszystkie osoby znam. Spotykam Bolka w centrum handlowym, do dziś mówię „panie prezesie”, ale mogę też zaprosić na obiekt, którego jestem posiadaczem. Nigdy nie paliłem za sobą mostów, z każdym mogę usiąść, napić się, wódki, piwa czy kawy, nie ma problemu.

Powiedziałeś, że swego czasu byłeś aktywnym kibicem Lecha.

Nie do końca aktywnym, w sensie bycia szalikowcem, ale przechodziło się przez płot na mecze, względnie biegło na hurra całą grupą za małolata – kogo złapali tego złapali, ale kilku zawsze zdołało się przebić. Na meczu z Barceloną byłem jeszcze z ojcem. Tata musiał mnie nieść na wyprostowanych rękach, bo by mnie stratowali, tyle było osób. Coś niezapomnianego.

Żałujesz, że nigdy nie zagrałeś dla Kolejorza?

Żałuję. Był taki moment, kiedy było blisko, ale niefajnie zostałem potraktowany. Wróciłem ze Szwajcarii do Widzewa, tu miałem fajny okres, gdzie wszedłem z marszu do zespołu Dariusza Wdowczyka i w cuglach zrobiliśmy utrzymanie, choć po jesieni byliśmy drudzy od końca. Po sezonie trener Wdowczyk budował kadrę od nowa, chcąc zostawić tylko pięciu graczy, bo miało wejść podobno ITI.

Miało, to prawda, było bardzo blisko, rozmawiałem o tym ostatnio z Marcinem Tarotcińskim. Sprawa wysypała się na ostatniej prostej.

W każdym razie w nowym Widzewie miało nas pozostać ze starej kadry pięciu: ja, Arek Bąk, Jacek Paszulewicz, Marcin Zając i Patryk Rachwał. Ale rozmowy skończyły się fiaskiem. Nie miałem żadnej umowy z Andrzejem Grajewskim, który wtedy rządził w Widzewie, ale poczułem się wobec niego lojalny, bo dałem mu słowo, a u mnie słowo droższe od pieniędzy. Wobec sporu wewnętrznego Andrzej zdecydował, że zabiera „swoich” piłkarzy z klubu. Mnie posłał do Poznania, który właśnie awansował do Ekstraklasy, wtedy jeszcze pierwszej ligi. Ucieszyłem się, bo to blisko domu, blisko swoich, no i moje barwy. Trenerem był Bogusław Baniak. Umowa została przyklepana, ale potem nagle zaczęto ją zmieniać, bo ktoś chciał wykorzystać to, że jestem wychowankiem, więc zgodzę się na wiele. Moje wymagania nie były wygórowane, ale wtedy wychowanków traktowano zawsze źle.

Dużo straciłeś przez niewypłacalne kluby?

Wybudowałbym z zaległości dom za pół miliona złotych. Miałem to szczęście w nieszczęściu, że z klubu, który płacił, szedłem do klubu, który nie płacił. To co zarobiłem w  tym pierwszym, wydawałem w następnym. Potem wszystko się powtarzało. Jestem oszczędny jak poznaniak, coś zawsze do skarpety schowałem. Nigdy nie czułem potrzeby jeździć szpanerskim samochodem czy nosić złoty zegarek, to też pomagało. Swoją drogą mnie śmieszy, jak młodzi piłkarze od takich rzeczy zaczynają swoje kariery. To kłuje w oczy w środowisku.

W Szczakowiance płacili?

W Szczakowiance płacili. Ale później nie płacili. Jeszcze w klubach było tak, że blokowali cię: dadzą ci odejść, ale jak zrzekniesz się zaległości. No to się zrzekałeś, bo priorytetem byłą gra w Ekstraklasie.

Górnik płacił?

Górnik płacił, choć początkowo grałem za pięć tysięcy złotych. Dopiero jak rozegrałem dobry sezon, ta kwota skoczyła do dwunasty tysięcy.

Chciałem cię zapytać o kilka postaci i zdarzeń. W Karkonoszach poznałeś świętej pamięci Adama Grada.

Byłem z nim też w Szwajcarii. Dusza towarzystwa, człowiek, z którym nie dało się nudzić. Bardzo dobry piłkarz. Miał tak mocno zbudowane nogi, że żadne getry na niego nie wchodziły. Musiał je rozcinać. Barwna postać, kwintesencja ówczesnej polskiej piłki.

To dość mrocznie brzmi w kontekście tragicznego końca Adama.

Nie chciałbym oceniać, nie obcowałem z ludźmi dwadzieścia cztery godziny na dobę, każdy wiódł swoje prywatne życie. Jak człowiek żyje w momencie, gdy zostaje sam, albo jak żyje w momencie, gdy nie ma wokół jego najbliższych: nie wiem. Nie mam prawa tego oceniać, to bardzo prywatne sprawy.

Jak odnalazłeś się w Szwajcarii? Młody chłopak na Zachodzie to nie jest z urzędu bezproblemowy scenariusz.

To nie była moja decyzja. Przyjechał Bolek, powiedział, że się pakuję i lecę, no to wstałem, spakowałem się i poleciałem razem z Marcinem Cilińskim, a także jeszcze jednym chłopakiem, który nie zdał testów. Tam nas odebrał ojciec Adama Mandziary, przemiły człowiek, który bardzo nam pomagał, już niestety świętej pamięci. Moim atutem było to, że szybko łapię kontakt z ludźmi. Kilka razy się na tym przejechałem, ale jednak znacznie częściej pomagało.

Wtedy, jadąc do Szwajcarii, kumałem też podstawy niemieckiego i angielskiego, mam smykałkę do języków, po dwóch miesiącach mówiłem już w stylu „kali jeść, kali pić”, a po kilku rozmawiałem już całkiem płynnie. Natomiast w pierwszej chwili ten język na nic się nie przydał. Wchodzę do szatni, pytam chłopaków co dzisiaj będziemy robić na treningu, nikt nie odpowiada. Zero, cisza. Dobra, okej. Testy zdałem, podpisałem kontrakt, pytam jednego z kolegów.

– Słuchaj, pytałem was wtedy po angielsku, po niemiecku, co robimy na treningu, dlaczego ty mi nic nie powiedziałeś?

– Damian, widzisz co się tutaj dzieje. W takim klubie jak Young Boys pojawiają się dziesiątki zawodników, którzy chcą tu zostać. Jak któryś zostanie, to ktoś będzie musiał odejść. Skąd wiem, że to nie będę ja? Jak podpisałeś kontrakt, jesteś moim kolegą, pomogę ci we wszystkim ja i inni. Ale dopóki nie masz kontraktu, nie istniejesz, nie ma cię.

Jest w tym dużo racji. Zapamiętałem dobrze tamtą myśl.

Miałeś dobry początek w Szwajcarii, szczególnie biorąc pod uwagę, że byłeś młodym zawodnikiem bez debiutu w Ekstraklasie.

Trafiłem na okres, gdy Young Boys spadło do drugiej ligi. Byłem całkiem ważnym zawodnikiem w drodze po awans, bo po roku wróciliśmy do ichniejszej Ekstraklasy. Tam zaufano bardziej doświadczonym zawodnikom. Zrobiłem jednak błąd, bo dostaliśmy się do grupy mistrzowskiej, tam było jasne, że wiele nie zdziałamy, w konsekwencji było otwarcie mówione, że będą mogli pokazać się młodsi. Miałem też propozycje z mocnych szwajcarskich drugoligowców. Ale jakoś patriotycznie ciągnęło mnie do Polski, jeszcze ten Widzew, marka działała, uległem.

W Widzewie przeżyłeś 0:6 z Legią, gdzie gola strzelił nawet Artur Boruc.

Drugie podejście do Widzewa to już była degrengolada. Ta mnie mieliśmy nic, ani pieniędzy, ani ciepłej wody, a co do składu… Nie chcę nikomu ujmować, bo każdy się starał. Legia wtedy dla nas była nieosiągalna. Ustawiliśmy autobus i tyle. W momencie, gdy strzelili gola, kolejne poszły.

W Warcie spotkałeś Tomka Magdziarza, dzisiaj ważną postać w świecie menadżerskim.

Tomek to bardzo poukładana osoba, on już przed „Fabryką Futbolu” miał swoje sukcesy. Bardzo operatywny, inteligentny człowiek. Myślę, że mógł też w piłce osiągnąć więcej, ale nie dostał szansy w Ekstraklasie. Miał dynamikę, szybkość, grał mądrze. Uważam, że spokojnie by sobie poradził wyżej.

Byłeś w ŁKS-ie w czasach, o których Piotr Świerczewski opowiadał mi, że to materiał na książkę.

Piotrek to już późniejsze czasy, bo nie zapominajmy, że wcześniej udało się stworzyć zespół, który awansował do Ekstraklasy i grupa, która tam się znalazła, odniosła sportowy sukces. Mało tego, wtedy klub na bieżąco płacił. Problemy paradoksalnie pojawiły się po awansie. Dla mnie to było trochę niezrozumiałe. Na końcu to już była walka o przetrwanie, każdy dzień to przeciwności losu. Cieszę się, że zarówno ŁKS jak i Widzew się odbudowują, takie kluby powinny grać w Ekstraklasie.

Cytat z wywiadu z tobą z końcowych czasów ŁKS. Gazeta Wyborcza, wrzesień 2012 roku: „Żaden klub nie chce mnie zatrudnić, dlatego otworzyłem zakład fryzjerski i uczę się strzyc”.

Ja tego nie powiedziałem. Redaktor trochę ubarwił, bo taka rozmowa nie miała miejsca. Historia była taka, że poznałem kolegę, który miał salon fryzjerski. Stwierdziliśmy, że będziemy robić franczyzę, a ja otworzę zakład w Poznaniu, natomiast nigdy nie było mowy, że sam będę strzygł. Dzisiaj zakład prowadzi żona, miałem nawet zapytania od chłopaków ze środowiska, którzy chcieli podobne otworzyć dla swoich żon, ale to się dalej nie rozwinęło.

Jaki miałeś konkretnie plan na siebie po karierze?

Sporo rozmawiałem z tym kolegą, bo wiedziałem, że trzeba dobrze poznać branżę, żeby sobie w niej poradzić. To nie była decyzja podjęta w pięć minut, musiałem być do tego przygotowany, także finansowo. Po powrocie do Poznania pojawiła się jeszcze alternatywa, notabene, bardzo modna dla byłych piłkarzy, czyli akademia piłkarska. Moja to Akademia Kreatywnego Futbolu, dziś zmodyfikowana, bo początkowo nastawialiśmy się bardziej na komercję, dzisiaj to czysto szkoleniowa inicjatywa. Posprowadzałem trenerów, także tych, którzy tworzyli akademię Lecha Poznań, a dzisiaj pracują u mnie.

Natomiast dziś chleb masz z zupełnie innej strony.

Poznałem bardzo poważnych ludzi, którzy robią bardzo poważne inwestycje. Na tym etapie jestem współwłaścicielem, razem z Arkiem Mąkiną, PLEK Centrum Sportowe w Poznaniu. To najnowocześniejszy obiekt tego typu w Wielkopolsce, jeden z niewielu takich w kraju. Dysponujemy sztuczną krytą płytą, sto metrów długości, pięćdziesiąt metrów szerokości, czyli boiskiem, na którym można grać od B-klasy do czwartej ligi włącznie. Całe centrum to siedem tysięcy metrów kwadratowych, hala, pełna infrastruktura, siłownia. Trenują u nas grupy Lecha, trenuje Warta, którą poratowaliśmy w lutym zeszłego roku. Za chwilę będziemy chcieli rozkręcać ligę amatorską, bo to obiekt komercyjny dla całego Poznania. Korzysta też z niego nasza akademia, dla której to wymarzone miejsce, warunki mają świetne. Gramy tutaj mecze z Fabryką Futbolu, ja też gram jak mnie zaproszą, ostatnio grał też z nami Karol Linetty. Jest poznański zespół rugby, ze sprowadzonym w składzie byłym kadrowiczem All Blacks, jest wiele ciekawych inicjatyw. Zapraszam serdecznie wszystkich ekstraklasowiczów i pierwszoligowców, z wieloma się znam, telefon mają, zapraszam sprawdzić jakie są u nas warunki, czy nie warto w okresie jesiennym przy okazji wizyty w Poznaniu zrobić sobie na naszym obiekcie trening.

82f932d9-4ba5-4b40-bc05-0d0451d17554-1

Wspólnik Arkadiusz Mąkina i synowie Damiana: Mateusz, osiem lat, chrześniak Kamila Glika i Dawid lat dwanaście

Screen Shot 07-01-19 at 02.16 PM

Screen Shot 07-01-19 at 02.25 PM

Screen Shot 07-01-19 at 02.27 PM

IMG_2764

Ciekawi mnie historia jak do tego doszedłeś.

Ten oszust, o którym mówiłem, rozbudził nasze ambicje. Powiedział, że ma finansowanie na obiekt, trzeba tylko znaleźć ziemię. Myśmy to zrobili. Zaczęliśmy pierwszy etap budowy, natomiast potem okazało się, że musimy się ratować, bo żadnego finansowania nie było. Zaczęliśmy szukać inwestorów i ku naszemu szczęściu, co traktuję trochę w kategoriach cudu, znaleźliśmy kogoś takiego. Nie będę opowiadał kto to jest, bo nie rozmawiałem z nim o tym, że taka rozmowa będzie przeprowadzona, nie wiem czy mogę zdradzać personalia – w każdym razie duży inwestor. We mnie to zaszczepiło przekonanie, że w życiu nie ma rzeczy niemożliwych. Wszystko można osiągnąć, jeśli się tylko chce. Natomiast na pewno trzeba zawsze wykonać pracę, rok rozmawialiśmy z inwestorem, to było wiele spotkań.

Jaki jest dzisiaj budżet firmy?

Dzisiaj ta inwestycja jest na poziomie wartości siedmiu milionów złotych. Powiem szczerze, nie przypuszczałem, że coś takiego mnie w życiu spotka. Dużo rzeczy się u nas dzieje, dla mnie to wielka satysfakcja, że mogę być partnerem z takimi ludźmi, które tutaj zainwestowały swoje pieniądze.

To chyba ważne, by zaraz po zawieszeniu butów na kołku rzucić się w wir nowych wyzwań.

Dla każdego piłkarza to diabelnie trudny moment. Swego czasu rozmawiałem ze świętej pamięci Markiem Piętą, by spróbować w Polsce wprowadzić taki projekt, jaki funkcjonuje choćby w Holandii, gdzie z kontraktów zabiera się pewien procent kwoty, by te pieniądze zostały przekazane po karierze, czy w jednej transzy, czy w szeregu wypłacanych co jakiś czas trochę jak emerytura. Pewnie niektórym by się to nie podobało, ale przy dzisiejszych pensjach mogliby tego nie odczuć. Piłkarze zarabia więcej, ale też więcej wydaje, trzeba być bardzo ostrożnym. Jak się ma pieniądze, ale nie ma na nie pomysłu, to jest to niebezpieczna sytuacja. Ja pierwszy rok się odkręcałem.

Mimo, że miałeś swój zakład.

Ale ja pierwszy rok tylko wkładałem pieniądze, nie wyjmowałem nic. To było jak obudzenie się w nowej rzeczywistości. Wstajesz i co dalej? Wcześniej wszystko było jasne: wstajesz, trening, mecz i tak dalej. A teraz? Rozmawiałem wtedy z kolegami, którzy próbowali sił w piłce, ale się nie przebili i dali sobie spokój. Ja im niemal zazdrościłem.

– Słuchaj, ja pograłem w Ekstraklasie, ale ty masz dzisiaj pracę. Ty normalnie funkcjonujesz. Ja muszę zaczynać od zera.

Był taki moment, kiedy bałeś się co z tobą będzie?

Tak. Bałem się. Kiedyś usiedliśmy z żoną, pieniądze wciąż znikały, wpływów nie było. Co robimy? Nawet nie wiedziałem jak się zabrać do szukania pracy. Wszystko, co robiłem przez długie lata kariery, na rynku pracy nie miało żadnego znaczenia. Ludzie lubili ze mną usiąść, porozmawiać, powspominać, to miłe, nawet teraz w weekend mieliśmy imprezę jednego poznańskiego zespołu, ich zakończenie sezonu. Jeden chłopak podszedł:

– Damian, pamiętam cię z boiska, dobrze grałeś.

I zrobiło mi się miło. Ale jakbym siedział dzisiaj na ławce przed blokiem i coś takiego usłyszał, tak miło by nie było.

Rozmawiał Leszek Milewski

Najnowsze

Anglia

Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami

Bartek Wylęgała
2
Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami
1 liga

Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Piotr Rzepecki
5
Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Komentarze

0 komentarzy

Loading...