Reklama

Podstufka z Madrytu: Co z tego, że na szczycie nic nie ma?

Szymon Podstufka

Autor:Szymon Podstufka

02 czerwca 2019, 00:15 • 4 min czytania 0 komentarzy

Jestem kibicem Tottenhamu.

Podstufka z Madrytu: Co z tego, że na szczycie nic nie ma?

Zakochałem się bez pamięci w rajdzie Garetha Bale’a w meczu z Interem, gdy zrobił głupka z najlepszego wówczas prawego obrońcy świata, Maicona. Zakochałem się do tego stopnia, że później potrafiłem znieść setki nieudolnych prób powtórzenia tego przez Benoita Assou-Ekotto. Zauroczył mnie zespół nie po wygranym finale Ligi Mistrzów, tylko po przegranym meczu fazy grupowej. Nikomu nie wmówię, że nie wiedziałem, na co się piszę.

Wiedziałem doskonale.

Aż do tego sezonu.

Trzeci mecz fazy grupowej Ligi Mistrzów, ten Tottenhamu z PSV, frajersko zremisowany, oglądałem w pubie w Londynie razem z Adrianem Urbanem. Pamiętam jak dziś, gdy Luuk de Jong wyrównał, powiedziałem mu: koniec. Liga Europy, i to w najlepszym wypadku.

Reklama

Tottenham, w którym się tak fatalnie zakochałem, miał przegrywanie w DNA. Nie umiał odrabiać strat, odwracać losów meczów. – Taka jest historia Tottenhamu. Zawsze na końcu czegoś im brakuje – mówił po 1/8 finału z poprzedniego roku Giorgio Chiellini.

Kibicowanie Tottenhamowi to niezwykła szkoła radzenia sobie z cierpieniem. Wypuszczania drugiego miejsca na rzecz Arsenalu w ostatniej kolejce, po 1:5 z lecącym z ligi Newcastle. Mój Boże, 1:5 z Newcastle…

Rezerwację lotów i noclegów na tegoroczny finał Ligi Mistrzów robiłem 27 stycznia. W ciemno. Nie mając pojęcia, kto w nim zagra, nie do końca przemyślałem też, co będzie, jeśli UEFA uzna, że sorry, ale akredytacji nie będzie. Wszystko było impulsem. Pamiętam rozmowę z Kubą Olkiewiczem:

– Ktoś zgłosił się już na finał?

– Nie.

– To się zgłaszam.

Reklama

Energia wszechświata, powiedziałby Mauricio Pochettino.

Nie śmiałem marzyć, że polecę na swój pierwszy finał Ligi Mistrzów, w którym zagra „mój” Tottenham.

Kurs na Koguty wygrywające Ligę Mistrzów to było 25,00, może 30,00. Nie pamiętam dokładnie, coś w tych okolicach.

Dziś wstyd mi, że na fali świetnych wyników United na starcie kadencji Solskjaera skusiłem się na 51,00 na Czerwone Diabły. No dureń.

Logika w przypadku Tottenhamu podpowiadała: nie ma szans.

Nie po tym, jak psim swędem Tottenham przeszedł przez fazę grupową. Nie, skoro przecież zadecydowała o tym interwencja któregoś z obrońców PSV w końcówce meczu z Interem. Tottenham grając na Camp Nou z drugim garniturem Barcelony nie potrafił sam sobie zapewnić awansu.

Przecież później wylosowali Borussię. W dniu losowania – niepokonaną w Bundeslidze. Pokazującą plecy Bayernowi, grającą przepiękną piłkę. W pierwszych połowach obu meczów Koguty właściwie nie istniały. Nie wiem, czy widziałem w życiu dziwniejszy dwumecz na 0:4.

Przecież potem wpadli na City, które tyle razy już ekipę Pochettino rozjeżdżało. Dlaczego Pep Guardiola nie zdecydował się wcisnąć Kogutów w ich pole karne w pierwszym meczu, czemu zagrał jak na siebie po prostu niebywale zachowawczo? Sam pewnie tego nie rozumie, gdy dziś się nad tym zastanawia.

Ale i tak powinien był zagrać w półfinale z Ajaksem, przecież Manchester City miał przez kilka sekund 5:3 u siebie. A jednak, VAR. Gdyby to był poprzedni sezon, Spurs kończyliby na ćwierćfinale. To nie było prześlizgnięcie, to było przeciśnięcie się przez dziurkę od klucza, w dodatku w sytuacji, gdy klucz jest wsadzony z drugiej strony.

Z Ajaksem przecisnęli się raz jeszcze, przez jeszcze ciaśniejszą szparę. Gdy Lucas Moura pakował na 3:3, zwycięskie 3:3… Nie umiem opisać, co wtedy działo się w mojej głowie.

Na pewno nie było to wzruszenie, czego w sumie wtedy się spodziewałem. Wzruszenie czułem, gdy wchodziłem na swój pierwszy mecz Tottenhamu i usłyszałem jingiel Premier League. To było tak, jakby relacja nawiązana na gadu-gadu zakończyła się wyczekiwanym od lat spotkaniem.

Tak, płakałem, gdy umierał Nemeczek. Tak, płakałem, gdy Hachiko szedł na dworzec odebrać swojego pana. I tak, łzy stanęły mi w oczach, gdy na boisko wchodzili piłkarze Tottenhamu i Bournemouth. Przyznacie, oryginalne zestawienie.

Gdy Lucas kompletował hat-tricka słabszą nogą (!), czułem raczej niedowierzanie. Tottenham, jaki znałem, roztrzaskał się do końca w moich oczach.

Mój pierwszy finał Ligi Mistrzów.

Pierwszy finał w historii Tottenhamu.

Energia wszechświata, psia mać.

Nie wypada mi powiedzieć, że jechałem do Madrytu przeżyć najpiękniejszy dzień w życiu, ba, nawet w tym roku. Za trzy miesiące biorę ślub, pierwsze miejsce jest zarezerwowane. Różnica pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami jest taka, że wiem, co stanie się we wrześniu. Że to będzie piękne, radosne przeżycie.

Tutaj – kompletnie nie wiedziałem.

Tak mi się przynajmniej wydawało. Myślałem, że w razie porażki będę struty tysiąc razy bardziej niż znajdując zmrożoną pietruszkę w pudełku po lodach. A jednak naiwnie, zdaniem choćby Jose Mourinho, kupuję narrację o tym, że czasami nie liczy się meta, a droga do niej prowadząca.

Co z tego, że na szczycie nie było nic, skoro widoki po drodze były zapierające dech w piersiach?

Jestem kibicem Tottenhamu. Już nie musicie mi z tego powodu współczuć.

Szymon Podstufka

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...