Reklama

Riemen-Żerebecka: Osiągnęłam granicę wytrzymałości

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

10 maja 2019, 18:58 • 16 min czytania 0 komentarzy

Była naszą jedyną reprezentantką w skicrossie, konkurencji narciarskiej, w której liczy się adrenalina i szybkość. Bez tej pierwszej trudno byłoby jej zresztą żyć. Niedawno skończyła karierę, ale – jak mówi – nie myśli jeszcze o sportowej emeryturze. Karolina Riemen-Żerebecka opowiada nam o wypadku, po którym lekarze mówili, że być może nigdy nie będzie w stanie samodzielnie oddychać; swojej karierze i jej zakończeniu; sukcesach; a nawet lawinie, po którą znalazła się jako nastolatka.

Riemen-Żerebecka: Osiągnęłam granicę wytrzymałości

„Bardzo na to liczę. To dzisiaj mój największy cel” mówiłaś rok temu w rozmowie z „Przeglądem Sportowym”. Pamiętasz, o co wtedy chodziło?

Myślę, że chodziło o dojście do takiej formy, jaką prezentowałam przed wypadkiem.

I tak, i nie. Konkretnie chodziło o kontynuowanie kariery aż do roku 2022 i igrzysk w Pekinie.

No tak, był taki cel. Choć pośredni, bo nadrzędnym było właśnie dojście do formy. Te igrzyska były dla mnie bardzo dużą motywacją.

Reklama

Minął – patrząc na czteroletni plan przygotowań do igrzysk – zaledwie rok. I już wiemy, że to się nie uda.

Tak w życiu bywa, że nie zawsze ma się to, co mieć by się chciało. Moje kolano nie wytrzymało, organizm w końcu powiedział dość. Jasne, miałam takie plany. Ale nie da się przewidzieć tego, co się stanie, gdy podejmuje się jakieś decyzje. Nie można też zakładać, że coś nam przeszkodzi w osiągnięciu celu. Natomiast teraz… co mogę powiedzieć? Stało się to, co się stało. Po prostu muszę odpuścić.

Z perspektywy kogoś, kto patrzył na to wszystko z boku, brzmi to wręcz… dziwnie. Bo po tym wszystkim – wypadku, śpiączce, paraliżu prawej strony ciała – o końcu kariery decyduje kolano.

Moim zdaniem to nie jest dziwne, a życiowe. Nie mogłam startować i trenować do igrzysk tylko po to, by rozpierniczyć cały mój organizm, a później jeździć na wózku. Takie rozumowanie, że coś jest „dziwne”, nie wchodzi tu nawet w grę. Po prostu osiągnęłam granicę wytrzymałości.

To decyzja, o której myślałaś od pewnego czasu?

Tak naprawdę przez przypadek – bo akurat byłam w Warszawie – pojechałam do lekarza z rezonansem mojego kolana. On postawił mi diagnozę, która mnie poraziła. Nie spodziewałam się, że tam pojadę  i po wizycie będę musiała podjąć tę decyzję o końcu kariery. Tak naprawdę to nie było nawet podjęcie decyzji, bo diagnoza po prostu wykluczała ponowne dojście do formy i dogonienie dziewczyn. To byłby trzeci stracony rok z rzędu, a światowa czołówka cały czas idzie do przodu. Nie zwalnia, nie cofa się. Ja za to stałam w miejscu. Więc to nie była moja decyzja, a sytuacja, z której samo to wynikło. Nie planowałam tego, nie myślałam o tym jak to zrobić, czy to zrobić i tak dalej. Po prostu pojechałam do lekarza i diagnoza była jednoznaczna. A rok wcześniej powiedziałam sobie, że jak będę miała jeszcze jakąkolwiek operację, to będzie to koniec. I tak się stało.

Reklama

Odpuszczasz skicross, natomiast o odpuszczeniu sportów wyczynowych jeszcze nie myślisz.

Zdecydowanie nie. Przestaję startować w skicrossie i trenować. Przez to nie będę już profesjonalną narciarką. Natomiast chcę spróbować wrócić do freeride’u [jazda poza trasami, w nieprzygotowanym terenie – przyp. red.], który zaczęłam jeździć jakieś siedemnaście lat temu. To zresztą przez to spróbowałam skicrossu, a wtedy ten freeride odszedł na dalszy plan. Teraz jednak chcę do niego wrócić i bawić się tym. Planuję czerpać z tego fun, a nie stresować się tym, czy odpowiednio się przygotuję, jak wyjdzie start, jak będzie mi się jeździć po torze… Po prostu pełen luz. Wiem też, że jestem w stanie zdziałać w tym coś większego.

Mam wrażenie, że jesteś wręcz uzależniona od adrenaliny.

Tak, choć sama o sobie tak nie mówię i tej sytuacji tak nie postrzegam. Ale chyba rzeczywiście tak jest i wszystkie moje działania czy pasje można wytłumaczyć właśnie w ten sposób. Adrenalina jest bardzo potrzebna w moim życiu. (śmiech)

Najłatwiej zażyć adrenaliny na imprezie stworzonej właśnie dla niej – X Games. W swoim życiu startowałaś zarówno na igrzyskach, jak i na X Games właśnie. Jaka jest między nimi różnica?

Igrzyska olimpijskie są bardzo profesjonalne. To wspaniała impreza, ale cała ta idea sportu jest tam traktowana bardzo poważnie. A X Games są przesycone sportami ekstremalnymi, to takie igrzyska stworzone tylko dla nich. Tam brak profesjonalnego podejścia, startuje się na luzie, pod publikę i sponsorów. Cała oprawa jest bardzo wyluzowana, stworzona pod zawodnika, tory też są bardzo wygodne, świetnie się na nich jeździ. Na igrzyskach bardziej liczy się sport i wynik. To największa różnica.

Na całych X Games jaki jest, twoim zdaniem, najbardziej niebezpieczny sport?

No nie wiem… Skoki na skuterze śnieżnym? To jest dość niebezpieczne… W sumie skicross, rzeczywiście. (śmiech)

Właśnie, byłem ciekaw, czy to przyznasz. Bo jednak jazda sto kilometrów na godzinę na nartach, gdy zabezpieczeniami są głównie kask czy jakieś niewielkie ochraniacze, po torze pełnym skoczni, nie brzmi jak coś, co grzeszyłoby bezpieczeństwem.

Co mogę powiedzieć… To jest właśnie ta adrenalina: prędkość i rywalizacja. To, że jedziesz szybko, po fajnym torze, który daje ci przyjemność z jazdy. To jest właśnie cała „wspaniałość” tego sportu. On jest taką piaskownicą dla narciarzy. Dla nas to po prostu plac zabaw. (śmiech)

Na placu zabaw zdarzają się jednak upadki. I w skicrossie też. Ta rozmowa nie mogłaby się obejść bez tego tematu. Nie chcę jednak zaczynać od twojego wypadku, a tego, co stało się kilka miesięcy przed nim. Wtedy równie poważnie upadła na trasie Anna Holmlund, później pół roku spędziła w śpiączce i do dziś nie jest w pełni sprawna. Jaka była reakcja twoja i innych zawodniczek na to, co się wtedy stało?

Byłyśmy tym bardzo poruszone. Zresztą każdy byłby i nie mógłby uwierzyć, że coś takiego się stało. Cały ten upadek Anny wyglądał bardzo niedobrze. Byłyśmy przerażone tym, jakie konsekwencje mogą nastąpić. Nie analizowałyśmy go jednak – a przynajmniej ja tego nie robiłam – pod względem tego, jak bardzo niebezpieczny jest ten sport. Bo o tym wiemy i po prostu tak jest. Wiesz, każdy człowiek nawet idąc po ulicy, może upaść, walnąć głową w kamień i skutki też mogą być straszne. Choć, oczywiście, w skicrossie jest większe prawdopodobieństwo tego, że do upadku dojdzie.

Czyli nie było u ciebie myśli, że może warto nieco przyhamować?

Nie, raczej nie. Nie miałam wątpliwości, czy to kontynuować albo się nad tym zastanowić. To po prostu taki sport. Na wiele rzeczy nie mamy wpływu, czasem zdarzają się takie upadki. Tak też było z moim. To był przecież ogromny pech, że tak się to skończyło. Bo pamiętam na przykład wypadek jednego chłopaka, który rozbił się tak strasznie na ostatniej skoczni, że byliśmy pewni, że nie żyje. Od razu było widać, że wykręca głowę… wyglądało to naprawdę źle. A on po prostu wstał, otrzepał się i pojechał dalej. Tego sportu nie da się porównać do któregokolwiek z pozostałych. To jest po prostu skicross. W nim musi być to ryzyko i adrenalina.

Mówisz o ryzyku. Ale twój przejazd, który zakończył się upadkiem, w teorii miał być bez niego. Bo przecież to był pierwszy trening na trasie mistrzostw świata.

Gdy zaczynałam karierę w skicrossie, to te pierwsze przejazdy faktycznie były bardzo spokojne i można było tę trasę zobaczyć, „poszanować”. Potem jednak, z biegiem lat, poziom poszedł tak do góry, że nawet po obejrzeniu trasy – bez przejechania czy skoczenia na którejś ze skoczni – jesteś w stanie poznać ją w miarę dobrze. Doświadczenie pozwalało nam więc na to, żeby już za pierwszym razem jechać niemal na sto procent. Zresztą mój wypadek nastąpił w takim miejscu, że nie powiedziałabym, że coś takiego może się tam stać.

Sporo po twoim wypadku mówiło się o bezpieczeństwie i jego odpowiednim zapewnieniu. Bo tam nie było z tym najlepiej. Choćby helikopter przyleciał dopiero półtora godziny po nim. Jak to z tym bezpieczeństwem w skicrossie jest?

Myślę, że w tym roku nastąpiła duża poprawa. Po tym pechowym sezonie został zwolniony dyrektor do spraw skicrossu w FIS-ie. Bo to nie tylko ja długo czekałam na śmigłowiec – Anna Holmlund także. A śmigłowiec powinien być w takim miejscu, z którego może przylecieć w kilka minut. Tu tego nie było. Brakowało gwarancji, że w ogóle się zjawi. Do tego obstawa medyczna była bardzo kiepska.

Myślę jednak, że teraz się to zmieniło. Trasy są mniejsze i bezpieczniejsze. Choć oczywiście spotkałam się też z opiniami zawodników, że są wręcz za małe i brak im takiego „hardkoru”. Ale moim zdaniem to dobry kierunek, bo nie powinno się – skoro to sport olimpijski – startować z ryzykiem zostania kaleką do końca życia.

Ty wciąż nie pamiętasz swojego wypadku?

Nie, myślę, że już nigdy nie będę go pamiętać.

To co jest pierwszą rzeczą, którą pamiętasz już po nim?

Moment, gdy leżę w łóżku i wszyscy, cała moja rodzina, stoją obok: moja mama, mój teść, mój mąż, mój trener, trener z liceum i jeszcze koleżanka. Tłumaczyli mi, że miałam wypadek, że wszystko jest już okej. To jest to pierwsze wspomnienie. Generalnie miałam uraz aksonalny, który polega na odłączeniu się istoty białej od szarej w mózgu. Wszystkie połączenia nerwowe musiały się stworzyć na nowo, bo zostały ścięte niczym gilotyną. Jedną rzeczą było dochodzenie do sprawności, drugą do świadomości.

To dochodzenie do sprawności trwało…

Zależy, o co chodzi. Ja sama myślę, że trwało rok. Bo wtedy odzyskałam pełną sprawność, choć już pół roku po wypadku stałam na nartach.

I tak naprawdę można to było uznać za cud, prawda? Bo tuż po wypadku mówiło się nawet o tym, że możesz nigdy więcej nie oddychać samodzielnie. A co dopiero chodzić czy jeździć na nartach.

Tak, to było rozpatrywane w kategoriach cudu. I sama wierzę, że miałam ogromne szczęście. To, co się stało, jest czymś niesamowitym… I tyle powiem na ten temat. (śmiech)

Potem padło to porównanie do dżdżownicy, które stało się już słynne. Natomiast ja, gdy o tym myślę, mam w głowie kota z jego życiami. Bo to nie był pierwszy raz, gdy wyratowałaś się, choć szanse w teorii były małe.

Tak. Byłam też raz w lawinie… Nie wiem, po prostu nie rozpatruję tego w takich kategoriach. Po prostu żyję, a to, co się stało, jest za mną. Z kolei przede mną – taką mam nadzieję – wspaniałe rzeczy.

Właśnie to mnie bardzo zaskakiwało, gdy widziałem pierwsze wywiady z tobą, robione niedługo po wypadku. Nagrywane wypowiedzi ze szpitala, reportaż TVP… One pokazywały, że od początku podchodziłaś do tego na zasadzie: „okej, to już za mną”. I tyle, koniec.

Wiesz, wychodzę z założenia – co zawsze powtarzam – że nic się nie dzieje bez przyczyny. I skoro nie można na niektóre rzeczy mieć wpływu, to trzeba zostawić je za sobą. Wydaje mi się, że po prostu taka jestem, przychodzi mi to w miarę naturalnie. Staram się nie myśleć o tym, co się stało. Po prostu robię swoje, tyle.

W momencie upadku na trasie był też twój mąż. Kto potem przeżywał ten okres rehabilitacji bardziej. Ty czy on?

Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Na pewno mój mąż też to bardzo przeżywał, ale… To jest trudne pytanie. Nie mogę mówić za niego. Ja sama przeżywałam to bardzo. Co mogę powiedzieć to to, że dostawałam wielkie wsparcie ze strony rodziny. Bez niego nie byłabym w stanie funkcjonować i dojść do tego celu bez wątpliwości. Oni wszyscy – moja mama, mój mąż, teść czy nawet szwagierka, która zwalniała się z pracy, przyjeżdżała do mnie do Krakowa, siedziała ze mną, była troskliwa i powtarzała, że wszystko będzie w porządku – bardzo się do tego przyczynili.

Mówiliśmy o optymizmie, ale w kilku wywiadach wspominałaś, że zdarzały się momenty załamania. Jak wychodziło się z tego? Bo to przecież zupełnie inny problem niż rehabilitacja. Tu w grę wchodzi psychika.

Głowa jest ściśle powiązana z ciałem. I bez ustabilizowanej psychiki nie da się wejść na dobry poziom wysiłku fizycznego, treningów czy czegokolwiek innego. Pracowałam nad tym bardzo dużo. Bo jeżeli głowa jest w porządku, to i ciało będzie. Z kolei jeżeli głowa nie zadziała, to powrót się nie uda. Oczywiście, miałam momenty załamania. Ale właśnie wtedy wspierała mnie rodzina. Ona dawała mi siłę do działania.

Niedługo po wybudzeniu mówiłaś podobno o starcie w igrzyskach. Brzmiało to jak wariactwo, ale okazało się, że faktycznie się tam pojawisz. A potem przypałętała się kontuzja i igrzysk nie było. Jak duże było to rozczarowanie?

Jedno z dwóch największych. To drugie to to sprzed tygodnia, gdy dowiedziałam się, że muszę skończyć karierę. Pierwsze to właśnie ta kontuzja, która przytrafiła się rok temu. Po prostu kolejny raz los dał mi po nosie. Ale z drugiej strony nie załamałam się, trenowałam dalej, miałam swój jasno określony cel. I, moim zdaniem, udało mi się go osiągnąć. Bo wystartowałam w mistrzostwach świata, udało się też zaliczyć Puchar Świata. W Szwecji wygrałam zawody FIS, startowałam w Pucharze Europy. Myślę, że nie mogę w życiu żądać za wiele. Bo to nie jest tak, jak wiele osób mówi, że jak czegoś się będzie bardzo chciało, to na pewno się to osiągnie. Czasem po prostu chce się za bardzo. I nie wiem, czy to właśnie nie była ta kwestia.

W trakcie tych igrzysk oglądałaś skicross w telewizji?

Oglądałam. I w sumie bardzo się cieszyłam, że mnie tam nie ma, bo trasa była niebezpieczna, bardzo duża i naprawdę strasznie „przesadzona”. Zresztą jakieś piętnaście osób – łącznie ze snowboardzistami – było miało wypadki, które skończyły się kontuzjami. I to nie były zwykłe urazy, tylko naprawdę ciężkie, długie kontuzje.

Nie pojechałaś do Pjongczangu, co oznacza, że ostatni raz Polaka na skicrossowych trasach igrzysk widzieliśmy w 2014 roku. I możemy długo nie zobaczyć ponownie, bo wraz z końcem twojej kariery, tak naprawdę umarł polski skicross. Jest ci przykro, że nie ma tu kontynuacji?

Nie odczuwam tego w ten sposób. To po prostu wynik tego, że w Polsce w ogóle nie mamy narciarzy. Bo generalnie żeby zostać skicrossowcem, trzeba być bardzo dobrym narciarzem. A u nas takich brak. Oczywiście nie mówię tu o Marynie Gąsienicy-Daniel, która robi swoje, jest wspaniała i bardzo jej kibicuję. Ale to tylko ona, a później długo nikogo nie ma. Kto więc ma się zabrać za ten skicross, jeżeli osób w kraju brakuje nawet do narciarstwa alpejskiego? Mamy bardzo dużo narciarzy-turystów, jeżdżących rekreacyjnie. Nie mamy za to narciarzy profesjonalnych, uprawiających narciarstwo alpejskie. Nie chcę tu też uzdrawiać polskiego narciarstwa, bo nie o to chodzi. Generalnie to jest temat-rzeka, nad którym powinni się pochylić zarządzający narciarstwem w naszym kraju.

Wielu ludzi w Polsce nawet nie znałoby skicrossu, gdyby nie twój wypadek. Widzisz w tym jakąś ironię losu?

To przykre, że w Polsce ze sportów „istnieją” w sumie tylko takie dyscypliny jak piłka nożna czy skoki narciarskie. Polacy albo nie wiedzą o sukcesach innych sportowców, albo wiedzą bardzo mało. Moim zdaniem to też trochę wina mediów, które bardzo skupiają się na tych głównych dyscyplinach. Fajnie, że ludzie dowiedzieli się, co to jest skicross, ale głupio, że przez ten wypadek. Nie wiem, czy to coś zmieni, ale może ktoś zauważy, że i w innych dyscyplinach Polacy odnoszą sukcesy.

Przed tym wypadkiem, jak już wspomnieliśmy, miałaś swój najlepszy sezon. Wtedy towarzyszyło tym wynikom zwiększone zainteresowanie mediów i kibiców?

Troszkę było. Miałam nieco telefonów, ale może ze dwa czy trzy. Oczywiście cieszyłam się z tego i nie zwracałam uwagi na to, że jest ich mało. Bo też nie jestem osobą, która prze do mediów i potrzebuje tej uwagi. Jakoś mnie to przesadnie nie interesowało, ale rzeczywiście, było tego dużo mniej niż po wypadku. Wiadomo, że ludzie i media bardzo lubią tragedie, to ich interesuje. Wtedy dopiero się interesują i analizują to, co się stało. Taka jest, niestety, ludzka natura.

Pomijając wypadek, to jest chyba taki czteroletni cykl, prawda? Im bliżej igrzysk, tym większe zainteresowanie.

Przy okazji igrzysk te wszystkie sporty są nagłośnione. Tylko i wyłącznie w ciągu tych dwóch tygodni. Ktoś się dowiaduje wtedy, że rzeczywiście nie jesteśmy dobrzy tylko w jednym sporcie czy dwóch, ale w większej liczbie dyscyplin. Na przykład w Czechach sportowcy są postrzegani jako bohaterowie, sam ich wyjazd na igrzyska olimpijskie jest bardzo dużym sukcesem. Natomiast u nas wydaje mi się, że może zaburzona jest nieco relacja zawodnik-widz. Sądząc po tym, jak wygląda to na całym świecie, to jesteśmy w tym względzie dość skomplikowaną nacją.

Wspomniałaś wcześniej narciarstwo alpejskie. Cofnijmy się więc do początków twojej przygody ze sportem. Bo to przecież właśnie od niego zaczynałaś.

Tak, zaczynałam od niego, ale w trakcie jego uprawiania, już jako nastolatka, zaczęłam na tych nartach skakać, jeździć freeride’y. Bywałam na takich zawodach, nawet udawało się wygrywać. Po prostu narciarstwo alpejskie mnie nieco przynudziło. To trudny sport, a do tego – jak powiedziałam wcześniej – potrzebuję tej adrenaliny. Właściwie jakoś samo wynikło, że zaczęłam sprawdzać się w skicrossie. I tak się w tym wszystkim odnalazłam.

Mówiłaś wielokrotnie, że tata zabierał cię na różne trasy czy nawet „dzikie” przejazdy w Tatrach, gdzieś gdzie tras po prostu nie było. Nie obawiał się zabierać kilkuletniej dziewczynki na takie, nazwijmy to, wyprawy? 

Tata nie bał się zabierać mnie w Tatry, prawda? [Karolina zadaje to pytanie mamie, która siedzi obok – przyp. red.] Mama potwierdza – nie bał się. Zupełnie. Myślę, że jemu też zawdzięczam to, że jestem taka, a nie inna. (śmiech) Po prostu byłam dla niego idealnym kompanem.

Tatry nadal znasz jak własną kieszeń, wszystkie te przejazdy na Kasprowym i w okolicach masz „obcykane”?

Oczywiście. Jest tylko jeden problem. Mianowicie władze Parku Narodowego się od tego czasu zmieniły i pewnie te nowe patrzyłyby na to wszystko inaczej. Raczej nie byłoby pobłażania. Więc jednak podchodziłabym spokojnie do pomysłów jeżdżenia w tamtych okolicach. (śmiech) Ale jasne, Tatry znam bardzo dobrze.

Wspominałaś już wcześniej o lawinie. Skoro jesteśmy przy temacie Tatr, to zapytać trzeba: jak to się stało, że znalazło się pod nią aż kilkanaście osób?

Pojechaliśmy wtedy do Świńskiego Kotła, żeby usypać skocznię. Chcieliśmy wykonać na niej kilka skoków. Taki młodzieńczy freestyle. Trochę się pobawiliśmy, poopalaliśmy, bo była ładna pogoda. Wszyscy mieliśmy ubrane narty, chcieliśmy już wracać, bo było późne popołudnie. I wtedy ktoś, idąc granią, podciął lawinę, która zjechała idealnie na nas. My byliśmy w leju, do którego jechała masa śniegu, która zasypała jakieś piętnaście osób. Z czego cztery były głęboko zakopane. Mnie akurat te ruchy śniegu wypluły na powierzchnię. No i co… przyjechał TOPR, odkopaliśmy pozostałych członków wyprawy i pojechaliśmy do domu.

W nim podobno czekała reprymenda? Bo tata był właśnie specjalistą od lawin.

Tak, tata był TOPR-owcem i faktycznie specjalizował się w lawinach. Reprymendę, oczywiście, dostałam, ale rodzice bardzo cieszyli się, że wyszłam z tego bez szwanku, cała i zdrowa.

Zdrowia zabrakło za to teraz. Wróćmy do początku wywiadu, a końca kariery. Analizując ją w całości mogłabyś powiedzieć, że jesteś spełnioną zawodniczką?

Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że – choć człowiek ma taką naturę, że jak da się mu palec, to chce całą rękę i tak jest też w sporcie – jestem bardzo zadowolona ze swojej kariery. Teraz tak na to wszystko patrzę i widzę, że osiągnęłam bardzo dużo. Myślę, że trudno będzie innej osobie z Polski to powtórzyć. Jestem naprawdę spełniona, choć troszkę brakuje mi takiej wisienki na torcie. Czyli tego jeszcze jednego sezonu, może kilku, w trakcie których mogłabym wypełnić swoje założenia. Z drugiej strony jednak mówiłam już wcześniej, że nie wszystko w życiu układa się tak, jak byśmy tego chcieli. Trzeba to przyjąć na klatę.

To co teraz będzie z twojej perspektywy można nazywać sportową emeryturą? Czy zdecydowanie nią nie jest?

To na pewno nie jest emerytura. Bo jeszcze będę – taką mam nadzieję – startować w zawodach i walczyć o fajne rzeczy. Na emeryturę przejdę, jak będę w odpowiednim wieku. Bo na razie nie da się mówić o sportowej emeryturze, skoro cały czas będę ten sport uprawiać. A o tym, żebym siedziała w jednym miejscu i nie robiła nic związanego ze sportem, po prostu nie ma mowy. Ten sport pozostanie obecny w moim życiu.

Pozostaje życzyć zdrowia?

Tylko i wyłącznie.

ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Facebookowy fanpage Karoliny Riemen-Żerebeckiej

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...