Reklama

Viva la Mexico! Canelo Álvarez królem wagi średniej

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

05 maja 2019, 08:45 • 5 min czytania 0 komentarzy

Trzy pasy na szali, dwóch znakomitych pięściarzy i jeden cel: zwycięstwo. W Las Vegas naprzeciw siebie stanęli Saúl „Canelo” Álvarez (51-1-2, 35 KO) i Daniel Jacobs (25-2-0, 29 KO). Trudno było o ciekawsze zestawienie i trudno też było przejść obok tego pojedynku obojętnie. To miała być walka o dominację i tak też wyglądała. Dosłownie w każdej minucie jej trwania dało się odczuć, że gra idzie o naprawdę dużą stawkę.

Viva la Mexico! Canelo Álvarez królem wagi średniej

Z perspektywy polskich kibiców jest jedna walka, na którą w wadze średniej czeka się bardziej. Zresztą zapowiedziana w trakcie tej samej gali – 29 czerwca w Providence zmierzą się ze sobą Demetrius Andrade i Maciej Sulęcki. Dziś wiemy to już oficjalnie. Na świecie jednak nie było pojedynku, którego fani chcieliby bardziej niż starcia Canelo z Jacobsem. Zapełniona hala – a miejsc było w niej 20000 – najlepiej o tym świadczy.

Obaj to znakomici pięściarze. Meksykanin jest gwiazdą, kurą znoszącą złote jaja dla każdego promotora. Jego walki chcą oglądać miliony. Jest na tyle uwielbiany, że niemal z miejsca zapomniano mu wpadkę dopingową, którą zaliczył w zeszłym roku. Jacobs z kolei to gość od cudów, zresztą „Miracle Man”, jego przydomek, najlepiej o tym świadczy. W 2011 roku wygrał najtrudniejszą walkę – z rakiem. Potem wrócił do ringu, wbrew przewidywaniom lekarzy. W ostatnich latach stoczył trzy świetne pojedynki. Najpierw postawił się Gennadijowi Gołowkinowi (przegrał na punkty), potem pokonał Macieja Sulęckiego, a na końcu zdobył wakujący pas IBF po wypunktowaniu Siergieja Derewianczenki. W każdym z nich udowadniał, że jest pięściarzem światowego topu.

W tym samym czasie Canelo przebił jednak jego osiągnięcia. To on bowiem odebrał pasy Gołowkinowi. W ich pierwszej walce sędziowie orzekli remis. Druga miała się odbyć w maju 2018 roku, ale przeszkodziła wspomniana wpadka dopingowa Álvareza. Ostatecznie zawalczyli we wrześniu i – choć po niejednogłośnej decyzji arbitrów – pasy zmieniły właściciela. A Canelo rozpoczął tym samym ich kolekcjonowanie. Bo za swój cel, co stale powtarza, obrał sobie zdobycie ich wszystkich. Trochę jak z Pokémonami. Różnica jest taka, że to on sam wchodzi do ringu. Dziś zrobił to, by zgarnąć pas IBF.

Reklama

Przed pojedynkiem eksperci byli… niesamowicie niezgodni. Właściwie przewidywali każdy scenariusz: nokaut z jednej bądź drugiej strony, wyrównaną walkę z rozstrzygnięciem na punkty, dwanaście rund ale z dominacją któregoś z zawodników czy nawet remis. Zauważali, że Jacobs ma styl, który niekoniecznie musi pasować jego rywalowi. Jest przy tym wyższy, ma większy zasięg, a do tego świetnie porusza się na nogach. Obawiano się jedynie o jego kondycję. Z drugiej strony o Canelo pisano, że to cholernie wszechstronny bokser. Potrafi zarzucić rywala seriami ciosów, ale gdy trzeba, może walczyć z defensywy, kontrując i korzystając ze swego doświadczenia oraz ogromnej inteligencji, ringowej świadomości. Kluczem do jego wygranej miało być skracanie dystansu i składanie kombinacji ciosów. Zwłaszcza tych na korpus, bo to jedna z jego najmocniejszych broni.

Wątpliwości nie mieli za to obstawiający u bukmacherów (ponad 90 procent wybierało Canelo) i fani w hali. Bo Las Vegas było dziś miastem Álvareza, co – trzeba przyznać – przełożyło się na fantastyczną atmosferę. Choć kibiców z rytmu wybił nieco na początku Michael Buffer (swoją drogą zapowiadający walki na żywo, widać brat nie powiedział mu, że da się to zrobić z odtworzenia – pozdrawiamy, panie Najman), który przerwał wejście Jacobsa swoją gadką. Ponoć chodziło o zsynchronizowanie się z transmisją z innej gali, ale wyglądało to zabawnie, gdy po chwili Daniel rozpoczął marsz do ringu po raz drugi. Sam Amerykanin skwitował to zresztą uśmiechem. Później jednak nie za często miał do niego powody.

Bo przez pierwszych kilka rund nie istniał, w ogóle nie potrafił wykorzystać przewagi fizycznej. Canelo znakomicie zarzucał go ciosami, a sam wydawał się nieosiągalny dla tych ze strony Jacobsa. Wyglądało to trochę tak, jakbyście chcieli połączyć dwa magnesy tymi samymi biegunami. Głowa Meksykanina zawsze zdążyła uciec przed ręką rywala, za to jego pięści często znajdowały drogę do korpusu Amerykanina. Daniel w całej walce nie miał ani jednej rundy, w której trafiłby przynajmniej 30% wyprowadzonych przez siebie ciosów. Álvarezowi nie udało się to tylko trzy razy na dwanaście starć. Gdzieś w okolicach IV rundy eksperci orzekli, że „Miracle Man” kompletnie nie wie co robić i nie wygląda na to, by miał jeszcze jakkolwiek zaistnieć w tej walce.

Canelo walczył za to po profesorsku… gdzieś do siódmego starcia. Wtedy rezon odzyskał jego rywal, który wreszcie napoczął Meksykanina kilkoma mocniejszymi ciosami i rozkręcał się w miarę trwania kolejnych rund. W dziewiątej świetnym sierpem trafił Álvareza w szczękę, ale ten nawet się nie wzruszył. Na usta w tym momencie cisnęło nam się jedynie klasyczne: „A co on jest, kurwa, Robocop?”. Zresztą nie tylko wtedy.

Bo przez pełne dwanaście rund chyba tylko raz zaczęliśmy dostrzegać znaczące oznaki zmęczenia u Canelo, gdy rywal przyparł go do lin i zasypywał gradem ciosów. Meksykanin jednak znakomicie sobie z nimi poradził i doprowadził całą walkę do szczęśliwego dla siebie końca. Ostatnie dwie rundy zaczął zresztą znacznie bardziej agresywnie, wiedząc, że nie może pozwolić Jacobsowi na przejęcie inicjatywy. Amerykanin zresztą pod naporem rywala padł nawet na deski, ale… nie przez cios. W ostatniej rundzie po prostu się poślizgnął, ring wytarto, a potem kontynuowano walkę.

Po ostatnim gongu obaj wyszli na narożnik i świętowali. Nie byliśmy jednak w stanie wyobrazić sobie scenariusza, w którym sędziowie wręczyliby zwycięstwo Jacobsowi (zwłaszcza w Las Vegas, gdzie obawiano się nawet, że przy wyrównanej walce sędziowie mogą po prostu podarować ją Canelo). Nawet eksperci, którzy w swych ocenach (znowu) bardzo się za rozmijali, typowali co najwyżej remis, co i tak było kontrowersyjne. Sędziowie za to dobrze wykonali swoją robotę, punktując 115:113, 115:113 i 116:112. Oddać im trzeba, że to prawdopodobnie najbardziej adekwatne do przebiegu walki rozstrzygnięcie.

Reklama

Oznacza ono, że Canelo ma już trzy (WBA, WBC i IBF) z czterech pasów. Ten czwarty na razie jest poza jego zasięgiem, ma go Andrade. Prędzej czy później – o ile wcześniej nie straci tytułów w trzeciej walce z GGG, o której głośno się mówi – Meksykanin ruszy jednak i po niego. Mamy jedynie nadzieję, że wtedy naprzeciw niego stanie Maciej Sulęcki.

Fot. Newspix 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...