Reklama

Baku – petrodolary, podstępne studzienki i dramat Kubicy

Jan Ciosek

Autor:Jan Ciosek

27 kwietnia 2019, 15:13 • 9 min czytania 0 komentarzy

To jedyny tor w tegorocznym kalendarzu Formuły 1, którego Robert Kubica nie zna. Za „jego czasów” w padoku nikomu się nie śniło o wyścigu w Baku. Stolica położonego nad Morzem Kaspijskim kraju od kilku lat – z mniejszymi i większymi problemami – gości jednak najszybszych kierowców świata, którzy siłą rzeczy trochę się o swoich gospodarzach dowiedzieli. My debiut Kubicy w Azerbejdżanie wykorzystamy jako pretekst, żeby trochę wam przybliżyć ten kraj. Chociaż, prawdę mówiąc, w momencie, w którym to piszemy, wcale nie możemy być pewni, czy do występu Polaka w wyścigu o Grand Prix Azerbejdżanu w ogóle dojdzie. Robert uległ bowiem w kwalifikacjach wypadkowi…

Baku – petrodolary, podstępne studzienki i dramat Kubicy

Teraz już na to zdecydowanie za późno, ale gdybyście w przyszłym roku zaplanowali sobie wypad do Baku na Grand Prix Azerbejdżanu, zróbcie to z pewnym wyprzedzeniem. Po pierwsze dlatego, że kupując bilety zawczasu, można do Baku dolecieć za grosze – nawet za kilkaset złotych tanimi liniami z Budapesztu (tam za grosze z kilku polskich miast). Po drugie – przygotujcie się na trochę gimnastyki, żeby zdobyć wizę. To nie Turcja, czy Egipt, gdzie cała procedura sprowadza się do zapłacenia haraczu w wysokości kilkudziesięciu złotych i dostania w zamian pieczątki na lotnisku. Po trzecie, ale w sumie najważniejsze – gdybyście planowali podróż do Azerbejdżanu, to najlepiej odpuśćcie sobie wcześniejsze zwiedzanie Armenii. W rozmowach z urzędnikami imigracyjnymi w Azerbejdżanie najlepiej po prostu zastosujcie taktykę uprzejmego zdziwienia faktem, że taki kraj jak sąsiednia Armenia w ogóle istnieje.

No dobra, o co chodzi z tą Armenią? W największym skrócie: sąsiedzi się nienawidzą i są de facto w stanie nieustającego konfliktu. Poszło o część Azerbejdżanu nazywaną Górskim Karabachem. Oba kraje toczyły o nią długą i wyniszczającą wojnę, która kulminację osiągnęła po upadku Związku Radzieckiego. Ostatecznie Armenia przejęła kontrolę nad tym terytorium, a dziś formalnie jest to niepodległa Republika Górskiego Karabachu. Problem w tym, że takiego państwa nie uznaje żadne inne (nawet Armenia), a Azerbejdżan wciąż rości sobie do niego prawa. Trudno się zresztą dziwić, bo nie mówimy tu o skrawku ziemi, tylko o prawie 20 procentach powierzchni kraju (tak, jakby od Polski oderwać nagle cztery zachodnie województwa: zachodnio – pomorskie, lubuskie, dolnośląskie i opolskie).

W każdym razie, 25 lat temu podpisano porozumienie o zawieszeniu broni, ale – jak możecie się domyślić, znając temperament mieszkańców Kaukazu – nie cieszy się jakimś szczególnym szacunkiem. Regularnie dochodzi do starć na granicy, według szacunków międzynarodowych organizacji co roku ginie w nich nawet kilkaset osób. 10 lat temu prezydenci obu krajów spotkali się w Moskwie i pod okiem Dmitrija Miedwiediewa podpisali dwustronne porozumienie, mające na celu unormowanie sytuacji. Ponoć toczą się jakieś rozmowy. Ale gdybyście zameldowali się na granicy Azerbejdżanu, z pieczątką z Górskiego Karabachu w paszporcie, to rozmowy nie będzie. Zamiast tego dostaniecie bilet w jedną stronę i zakaz wjazdu do kraju. Dożywotni. Pieczątka z Armenii nie oznacza jeszcze automatycznej dyskwalifikacji, ale i tak może stanowić kłopot. Trudno się zresztą dziwić, w końcu mówimy o kraju, który nie tylko nie utrzymuje z sąsiadem stosunków dyplomatycznych, ale nawet nie ma łączności pocztowej, telefonicznej, a także komunikacji kolejowej i połączeń lotniczych. Co więcej, kiedy kilka lat temu w czasie Eurowizji wyszło na jaw, że wokalistka z Armenii dostała część głosów z Azerbejdżanu, policja wzywała na przesłuchania ludzi, którzy dopuścili się takiego niepatriotycznego występku!

alijew

Reklama

No właśnie, to dobry moment, żeby przejść do tego, jak się ma demokracja w Azerbejdżanie. Cóż, szału nie ma. Prezydentem jest (trzecią kadencję z rzędu) Ilham Alijew, który władzę przejął z rąk ojca. Hejdar Alijew karierę robił w NKWD i KGB, piął się po szczeblach kariery, aż do stanowiska wicepremiera ZSRR. Kiedy Azerbejdżan odzyskał niepodległość w 1991 roku, dość szybko doszedł do władzy. Od 1993 roku do śmierci 10 lat później przewodził krajowi, potem władzę oddał jedynemu synowi (najpierw w roli premiera). Ten wybory wygrał już trzy razy, choć organizacje międzynarodowe oceniały, że ani jedno z tych głosowań nie spełniało w zasadzie żadnych demokratycznych standardów (zdobył odpowiednio 76, 88 i 84 procent głosów). W międzyczasie nadał imię ojca nowemu lotnisku w Baku i głównej alei miasta, zbudował jego muzeum, galerię sztuki i tak dalej. Do dziś nikt w kraju nie ma wątpliwości, kto jest ojcem nie tylko aktualnego prezydenta, ale całego narodu.

Narodu, dodajmy, który żyje na niesamowicie bogatych złożach ropy naftowej i gazu ziemnego. W ostatnich latach bardzo widocznie przełożyło się to na rozwój kraju. W Azerbejdżanie, a właściwie głównie w jego stolicy, buduje się bardzo dużo, bardzo szybko i czasem bardzo bez sensu. Powstają spektakularne budowle, a obok nich wciąż straszą budynki, które nadają się tylko do wyburzenia, a wciąż mają mieszkańców. Obok złotych pałaców i drapaczy chmur stoją slumsy, w których ludzie żyją bez dostępu do wody i kanalizacji. Właśnie tam, choć głównie między tymi bardziej urokliwymi punktami Baku, na bulwarach nad brzegiem Morza Kaspijskiego ścigają się dziś kolorowe bolidy, prowadzone przez 20 najlepszych kierowców świata. To był jeden ze spektakularnych pomysłów azerskich władz na promocję kraju.

Jakie były inne? Choćby zgłoszenie kandydatury do organizacji igrzysk olimpijskich 2020 (na razie nieskuteczne), albo organizacja pierwszych Igrzysk Europejskich w 2015 roku. Pisaliśmy wcześniej o napięciach związanych z Eurowizją. Trzeba wspomnieć też rok 2011, kiedy Eldar Quasimow i Nigar Camal okazali się najlepsi w konkursie w Duesseldorfie. W związku z czym, kiedy my szykowaliśmy się do inauguracji Euro na Stadionie Narodowym, Baku gościło piosenkarzy z 43 krajów na 57. Konkursie Piosenki Eurowizji. Było głośno, część uczestników próbowała politykować i mówić o łamaniu praw człowieka w Azerbejdżanie, co przeszło raczej bez większego echa. Znacznie głośniejsza, przynajmniej wśród kibiców piłkarskich, była jednak inna forma promocji kraju. Od stycznia 2013 roku na koszulkach piłkarzy Atletico Madryt widniał slogan „Azerbaijan – the land of fire”. Po półtora roku kontrakt został przedłużony. Finaliści Ligi Mistrzów nie tylko promowali Azerbejdżan na koszulkach, ale także całkiem osobiście, grając pokazowy mecz w Baku oraz zapraszając młodych piłkarzy z dalekiego wschodu Europy na treningi w Madrycie. Enrique Cerezo, prezes Atletico, podpisując drugą umowę, tłumaczył: – Jesteśmy towarzyszami podróży, którzy wybrali wspólną ścieżkę, pozwalającą nam rozwijać wiele wspólnych działań. W zaledwie jeden rok byliśmy w stanie stworzyć wizerunek Azerbejdżanu na świecie i promować dwustronne relacje między naszymi krajami.

Chociaż już w starożytności cesarz Wespazjan powiedział, że pieniądze nie śmierdzą, to w kontekście Atletico nie brakowało głosów, że te od Azerów jednak tak. I wcale nie chodziło o smród ropy naftowej. Pojawiały się opinie, że zasłużony klub nie powinien wiązać się z krajem, w którym reguły demokracji i wolności słowa są regularnie naruszane, media są odgórnie sterowane, a kiedy rząd decyduje się na kolejną inwestycję to nie pyta mieszkańców, tylko siłą ich wysiedla.

Związek między Azerbejdżanem i Atletico Madryt jest czymś znacznie większym niż tradycyjna umowa sponsorska związana z promocją na koszulkach. Ta umowa ma ogromną wartość jako narzędzie do osiągania istotnych celów poprzez działania o różnej naturze: sport, reklama, komunikacja, marketing i społeczna odpowiedzialność biznesu na rzecz wszystkich stron” – tłumaczył klub w oświadczeniu na stronie internetowej.

Co ciekawe, w kontekście Formuły 1 nikomu pieniądze nie śmierdzą. Albo inaczej: wszyscy się już przyzwyczaili, że generalnie cyrk F1 jeździ tam, gdzie ktoś sypnie kasą. W Soczi u Władymira Putina? Prosimy bardzo. U szejków na Bliskim Wschodzie? Jasne, najlepiej kilka razy w roku. W Chinach, gdzie przecież o wolności i demokracji nikomu nawet się nie śni? Bierzemy! Azerbejdżan na tle niektórych konkurentów i tak wydaje się krajem naprawdę postępowym i prawie pasującym do europejskich standardów.

Reklama

https://twitter.com/connectwidutpal/status/1121747991444905985

Nieco gorzej ma się sytuacja z samym torem w Baku. Co ważne, to obiekt uliczny, czyli taki, który wykorzystuje wyłącznie istniejące ulice miejskie, choć oczywiście odpowiednio przygotowane do wyścigowej jazdy. Rzecz w tym, że z tym przygotowaniem różnie w przeszłości bywało. Ten weekend w Baku także zaczął się od konkretnej wtopy organizatorów, która spowodowała gigantyczne problemy. A było tak, że George Russell (jakby Williams miał za mało kłopotów) najechał na źle zamocowaną klapę studzienki kanalizacyjnej i kompletnie zdemolował podłogę w swoim bolidzie. Na tor wjechała laweta, mająca zwieźć auto do alei serwisowej. I to nie był koniec komedii pomyłek. Gdy laweta przejeżdżała pod kładką, okazało się, że w sporcie, w którym oblicza się najdrobniejsze detale, gdzie milimetr konstrukcji przekłada się na setne części sekundy, ktoś nie sprawdził, czy laweta z dźwigiem mieści się pod kładką. Nie mieściła się… Uderzenie nie było mocne, ale z dźwigu zaczął kapać płyn hydrauliczny. Prosto na bolid Russella.

To nieakceptowalne. Uszkodzenia powstałe w bolidzie mogą nas kosztować popołudniowy trening. Możemy nawet zostać zmuszeni do użycia zapasowego podwozia. Nie tak powinny być przygotowane tory F1 – oświadczyła Claire Williams, szefowa zespołu. Uszkodzenia bolidu rzeczywiście były na tyle poważne, że trzeba było wymienić podłogę. To z kolei oznaczało, że Russell nie mógł wziąć udziału także w drugim treningu.

To był sam początek pierwszej oficjalnej sesji treningowej, ale dalsza jazda została odwołana. Zamiast topowych kierowców świata, tor we władanie przejęli smutni panowie z młoteczkami oraz innym sprzętem i przez kolejne godziny sprawdzali każdy z 6003 metrów toru, upewniając się, że studzienka, która załatwiła Russella, była jedyną wadliwą.

– Z naszych wstępnych ustaleń wynika, że jeden z zacisków pod jednym z włazów rzeczywiście zawiódł. W tej chwili jeszcze nie wiemy, dlaczego. Na torze jest 300 włazów studzienek, więc sprawdziliśmy wszystkie – powiedział telewizji Sky Michael Masi, dyrektor wyścigu FIA. – Z naszego punktu widzenia bezpieczeństwo jest absolutnie najważniejsze, dlatego skasowaliśmy pierwszą sesję treningową, dopóki robota nie została właściwie zrobiona.

Pamiętacie, po co Azerbejdżan wydał setki milionów petrodolarów, żeby ściągnąć do Baku wyścig Formuły 1? Tak, to miała być promocja kraju. Na razie wygląda to wszystko mocno umiarkowanie. A przecież incydent ze studzienką (takie rzeczy mogą się zdarzać na torach ulicznych, choć oczywiście nie powinny) nie był pierwszy. W poprzednich latach obsługa toru w azerskiej stolicy także nie błyszczała i zdarzało jej się popełniać poważne błędy.

Te błędy i wybuchowy charakter wyścigu w Baku to zresztą jedyna nadzieja zespołu Williams. Póki co, Russell nie ze swojej winy stracił dwie sesje treningowe, Kubica – jedną. W drugiej – a to ci niespodzianka – był najwolniejszy w stawce, ponad pięć sekund za kierowcami Ferrari.

W kwalifikacjach było jeszcze gorzej. Najpierw Kubica anulował dwie próby, a potem miał wypadek na ósmym zakręcie. W normalnych warunkach oznacza to szybką naprawę, ewentualnie wymianę uszkodzonych elementów (tak będzie w przypadku Leclerca, który chwilę po Kubicy rozbił się na tym samym zakręcie). W Williamsie jednak wszystko stoi na głowie, a z zapasowymi częściami jest mniej więcej taki sam problem, jak z szybkością i jakością bolidu. Dobra wiadomość jest taka, że Kubicy nic się nie stało. Gorsza, że nie wiadomo czy Williams będzie w stanie przygotować mu bolid do jutrzejszego wyścigu.

Można powiedzieć, że ten obrazek doskonale pasuje do miejsca, w którym się dzieje. W dzisiejszym Azerbejdżanie, dokładnie tak, jak w F1, są oligarchowie i petromiliarderzy, a tuż obok nich ludzie żyjący w nędzy. Na co dzień oddziela ich ta sama ulica, którą teraz Kubica próbuje gonić za resztą stawki.

JAN CIOSEK

Fot. Newspix.pl, wikimedia

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
9
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Formuła 1

Komentarze

0 komentarzy

Loading...