Reklama

Mark Williams. Snookerzysta jedyny w swoim rodzaju

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

18 kwietnia 2019, 18:53 • 21 min czytania 0 komentarzy

Na swoim ciele ma wytatuowanego walijskiego smoka pożerającego angielską flagę.

Mark Williams. Snookerzysta jedyny w swoim rodzaju

W środku nocy, przed jednym z najważniejszych spotkań w życiu, potrafi wyskoczyć na kebaba.

Jego konferencja prasowa sprzed roku, udzielona nago, przeszła już do historii sportu.

Choć mediów generalnie unika. Gdyby było to możliwe, wolałby się w nich w ogóle nie pojawiać.

No i jest też trzykrotnym mistrzem świata, byłym numerem jeden światowego rankingu i zwycięzcą 22 rankingowych turniejów.

Reklama

Kim za to Mark Williams zdecydowanie nie jest? Typowym snookerzystą. Ale to właśnie to sprawia, że jego mecze ogląda się po prostu znakomicie.

– Pewnie jest to jeden z najgorzej ubranych zawodników, do tego cały wydziarany, wręcz nieco nieprzystający do tego sportu. Choć ja akurat jestem fanem tego typu rzeczy, bo wydaje mi się, że w snookerze i całej tej otoczce sportu dżentelmenów (która jest super i należy ją zachować), fajna jest taka różnorodność. Bo dobrze jest mieć takiego Williamsa, a dobrze grającego wręcz maszynowo Chińczyka. Dzięki temu nie jest to wszystko takie nudne, jednostajne. Mark Williams pasuje do różnorodności, a nie pasuje do nudy i flegmatycznego stylu bycia – mówi nam Michał Ebert, komentator snookera w Eurosporcie.

Sam styl bycia Williamsa to jednak nieco za mało, byśmy skusili się na napisanie o nim tekstu. Jednak tym, co zrobił niespełna rok temu, sam Marka wręcz zawołał do nas: „chłopaki, piszcie!”. No to piszemy. Bo i jest o czym.

Rollercoaster

Do początku XXI wieku, gdy Mark Williams święcił swoje największe triumfy, jeszcze przejdziemy. W tej chwili ważne jest dla nas to, co stało się w kolejnych latach. W skrócie: marazm i niemoc. Walijczyk grał wtedy po prostu słabo, stać go było co najwyżej na pojedyncze zrywy. W latach 2004-2017 wygrał łącznie zaledwie cztery turnieje. W tym dwa razy China Open (2006 i 2010), German Open (2011) i Northern Ireland Open (2017).

Reklama

Wszyscy wiedzieli wtedy, że Williams jest graczem klasowym, byłym mistrzem świata. Że grać potrafi po prostu wspaniale i nigdy nie można go lekceważyć. Ale wraz z upływem czasu coraz trudniej było uwierzyć, że Mark wróci jeszcze na najwyższy poziom. Pojedyncze zwycięstwa napawały go optymizmem, ale ogólna forma dołowała. Gdy przed trzynastu laty podnosił w górę trofeum w Chinach, mówił:

To prawdopodobnie jedna z najbardziej satysfakcjonujących wygranych w mojej karierze. Nie podnosiłem pucharu od dawna. Były w ostatnich latach momenty, gdy myślałem, że nie zrobię tego już nigdy. – Z drugiej strony, zaledwie dwa sezony później, myślał o zakończeniu kariery. – W lecie pochylę się nad moją sytuacją. Poza snookerem jest mnóstwo rzeczy do roboty, choć mam nadzieję, że nie będę musiał o tym myśleć.

Czy myślał, nie wiemy. Z pewnością jednak w kolejnych latach jego sytuacja znacznie się nie poprawiła. Mało tego, dochodziły sytuacje losowe – kontuzja ręki tuż przed startem sezonu 2009/10, czy stłuczka, w której brał udział kilka miesięcy później i nieco się pokiereszował. Zresztą wraz z nim w samochodzie siedział Stephen Hendry. – Mieliśmy szczęście, że to był tylko Mini Cooper. Nie wiem, jak szybko gość jechał, ale nieźle w nas przywalił. Mnie dobija kark, Stephen narzeka na plecy. Zobaczę się z doktorem, mam nadzieję, że nie przeszkodzi mi to w grze – mówił Williams.

W tym samym sezonie znów wygrał jednak China Open. I mówił, że czuje się przez to jak w niebie. Rok później… wskoczył nawet na pierwsze miejsce światowego rankingu, choć w tej kwestii zawsze powtarzał, że niespecjalnie go to interesuje. Bardziej skupia się na wygrywaniu turniejów. A to w następnych latach zupełnie się mu nie udawało. Doznawał bolesnych porażek, często oddając rywalom wręcz wygrane mecze, znów myślał o emeryturze, a w dodatku wplątał się też w kontrowersje, gdy powiedział, że nienawidzi Crucible Theatre, miejsca rozgrywania mistrzostw świata.

Nigdy nie zobaczycie już starego Marka Williamsa. On odszedł. Jest martwy. Po prostu muszę teraz starać się grać najlepiej z tym, co mi po nim zostało – mówił wtedy Walijczyk. A „tego co zostało”, wystarczyło mu na utrzymywanie się w najlepszej szesnastce światowego rankingu. A i to nie zawsze, bo kilkukrotnie z niej wypadł. – W pewnym momencie był nawet bliski pożegnania z main tourem. Nie wiem, czy gdyby tak się nie stało, to nie zakończyłby kariery. Znając Marka Williamsa, mógłby się na to zdecydować. Ostatecznie się obronił i zaczął budować swoją pozycję od nowa – wspomina Grzegorz Podolski, dziennikarz Onetu, twórca „Bloga Snookerowego”.

Spadałem w rankingu jak kamień, byłem już nawet 47., nie widziałem drogi powrotu na górę. Ale dzięki ciężkiej pracy i treningom zacząłem na powrót się wspinać, wszedłem na dobrą ścieżkę. To niszczy duszę, gdy znajdujesz się w miejscu, w którym musisz grać kwalifikacje. Nikt nie chce w nim być, jest depresyjne. Jednak nigdy nie byłem bliski zakończenia kariery, zostawienia snookera za sobą. Nie mogę robić nic innego, nie potrafiłbym pracować np. na komputerze, nawet nie umiem takiego włączyć – mówił, gdy powrócił do niezłej formy kilka lat temu. Dodawał też, że cieszy się, bo nie posłuchał Stephena Hendry’ego. Ten radził mu bowiem, by Walijczyk odszedł na emeryturę.

Okazało się jednak, że Mark Williams ma jeszcze trochę do zaoferowania.

Sensacja

Cały sezon 2017/18 w jego wykonaniu był naprawdę niezły. Wygrał choćby turniej Northern Ireland Open, mimo że nie był pewien, czy w ogóle wystąpi w finale. Bo w międzyczasie jego żona zachorowała i trafiła do szpitala. Wszystko na szczęście skończyło się dobrze, a Williams mógł świętować. Potem zgarnął też tytuł w German Masters, ogrywając w finale Graeme’a Dotta 9-1. Wciąż jednak trudno było uwierzyć, że może coś zdziałać w Sheffield.

A jednak, Mark Williams zagrał fantastyczny turniej, jeden z najlepszych w karierze, a jego półfinałowe starcie z Barrym Hawkinsem i finał przeciwko Johnowi Higginsowi, przeszły już do historii. Bo były snookerową ucztą, rozgrywaną na najwyższym możliwym poziomie. Brendan Moore, sędziujący tamto spotkanie, mówił:

To najlepszy finał, jaki prowadziłem. Już mój pierwszy, Ronniego z Markiem [Selbym], był fantastyczny. Jednak atmosfera w tym roku, w połączeniu z tym, jak toczyło się to spotkanie, dała naprawdę specjalny efekt. Comeback Johna w wieczornej sesji był niesamowity. Fakt, że – nie licząc rywala – byłem drugą osobą, z którą Williams uścisnął ręce, był wspaniałym uczuciem sam w sobie. To jedyne spotkanie, które sędziowałem i obejrzałem w całości jeszcze raz, żeby móc to przeżyć jako fan.

Na ten najwyższy poziom Walijczyk wspiął się po piętnastu latach przerwy (najdłuższa taka w historii mistrzostw) i został drugim najstarszym mistrzem, jaki panował w Crucible Theatre. Swoją drogą swoje trzecie mistrzostwo zdobył… po raz trzeci wygrywając 18:16 w decydującym starciu. A niewiele brakowało, by nie miał na to okazji. Wystarczyłoby, żeby nie zmotywowała go żona.

To nieprawdopodobne. W zeszłym roku mnie tu nie było [Williams nie przeszedł kwalifikacji – przyp. red.]. Oglądałem wtedy mistrzostwa w przyczepie kempingowej i piłem piwo. Nie mogę w to uwierzyć. […] Jeszcze przed rokiem naprawdę poważnie myślałem o poddaniu się. Joanne, moja żona, powiedziała jednak, że nie mogę spać w domu przez 24 godziny dziennie, bo mnie tyle nie zniesie. […] Teraz, kiedy oglądam wideo, jakie ludzie wrzucali na Twittera i widzę moich synów, cieszących się na balkonie… oni nigdy nie widzieli, jak wygrywam mistrzostwo świata, nie było ich na świecie, gdy byłem najlepszy. Kiedy w przyszłym roku będę go bronić, zrobię wszystko, by przyjechali wraz ze mną. Nieważne, czy mi się to uda, czy przegram w pierwszej rundzie. Chcę, żeby tu byli – mówił Mark Williams.

Najprościej rzecz ujmując: jego zwycięstwo było rok temu po prostu ogromną sensacją. Choć nie największą w ostatnich latach.

– Myślę, że większą niespodziankę sprawił Stuart Bingham 2015 roku, bo wtedy faktycznie nikt by na niego nie postawił. Na Williamsa może i tak, bo miał doświadczenie, był w niezłej formie i zdobywał już mistrzowskie tytuły. W przypadku Binghama wydawało się to wręcz niemożliwe – mówi Grzegorz Podolski. A Michał Ebert dodaje: – Największa niespodzianka? Stawiałbym na Binghama. W grę wchodzi tu styl, w jakim on to wtedy wygrał, ile niespodzianek sprawił, jak zniósł tę całą presję, z którą Mark miał okazję się kiedyś zmierzyć… Dlatego na pierwszym miejscu postawiłbym właśnie jego, a na drugim ten trzeci tytuł Marka Williamsa.

Obu ich coś jednak łączy. Do tytułu doszli po rozpoczęciu współpracy ze Steve’em Feeneyem. Dziś jest on w „sztabie” trenerskim… Ronniego O’Sullivana. Więc wiecie, w ciemno stawiajcie na tytuł dla „Rakiety”.

Balanga

Co zrobić, gdy zdobędzie się mistrzostwo świata? Oczywiście, świętować. Najpierw jednak obowiązki. Ceremonia wręczenia trofeum, wywiady i konferencja prasowa. Jako że tytuł wygrał Mark Williams, nie mogło być jednak do końca normalnie. Najpierw jeden z synów Walijczyka wydał go, mówiąc do mikrofonu, że oficjalnie jest „chory” i dlatego nie ma go w szkole. Choć wobec sukcesu ojca wydaje się, że nauczyciele akurat nie mieli z tym problemu.

Potem jednak przyszło do konferencji. A tam wszyscy czekali na jedno, zadając sobie pytanie: „czy Mark Williams dotrzyma słowa?”. Spoiler: dotrzymał. Jakiego? Cóż, w trakcie mistrzostw mówił, że jeśli wygra finał, pojawi się na niej nago. Co prawda wyszedł odziany w ręcznik, ale gdy usiadł za stołem (ze strategicznie opuszczonym obrusem), zdjął go.

Jest mi nieco niekomfortowo, trochę tu zimno. Musiałem założyć ręcznik z nakazu Barry’ego Hearna [prezes World Snooker – przyp. red.]. Jeśli już w życiu nie wygram turnieju, nie przejmę się tym, zrobiłem coś, o co się nie podejrzewałem. Mówiąc szczerze, jeśli powtórzę to za rok, znów pojawię się tu nago, zrobię nawet nagie gwiazdy – mówił. I sami nie wiemy, czy chcielibyśmy, żeby udało mu się ten tytuł obronić.

Swoją drogą samo to, że wygrał tamten finał, wydaje się być sensacją, zważywszy na to, że jego mecz półfinałowy z Barrym Hawkinsem trwał niemal do północy, a… kilka godzin później Williams wrzucił na swoje social media zdjęcie sprzed jednej z budek z kebabem, jakie stoją w Sheffield. Musimy przyznać, że jak na zawodowego sportowca, jego styl życia coraz bardziej przypomina nam nasz.

Jeśli myślicie jednak, że na kebabach i konferencji skończyła się jego celebracja, to nie macie racji. Balanga trwała do wczesnych godzin porannych, a całą relacjonował na swoim Twitterze sam Williams. Zresztą wcześniej zapowiadał wprost: – Będę bawić się całą noc. Kiedy ostatnio wygrałem mistrzostwo, wypiłem pół szklanki mleka i poszedłem do łóżka. Tym razem tak nie będzie. Zanim pójdę spać, będzie już jasno.

I faktycznie, znów dotrzymał słowa, jak mogliśmy zobaczyć w tweecie wysłanym o… szóstej rano. Kolejny, kilka godzin później, informował nas, że Mark obudził się w łóżku… z innym facetem. I nie miał zielonego pojęcia, jak to właściwie się stało.

Doskonale wiedział jednak, skąd na jego szafce w hotelu wziął się puchar za mistrzostwo świata. I taka wiedza mu wystarczała. Cieszył się nią jeszcze przez kolejnych kilka miesięcy. W tym czasie niemal nie trenował, a i tak… wygrał jeden z turniejów. Dopiero potem jego forma się pogorszyła, ale Mark Williams miał to gdzieś.

W ten sezon wchodzę kompletnie zrelaksowany. Nie wiem, czy uda mi się powtórzyć poprzedni, pewnie nie. To był taki sezon, jakbym znów miał jakieś dwadzieścia lat. […] Ostatnie pół roku cieszyło mnie bardziej, niż poprzednie dwie dekady. Przez większość nocy piłem, bawiłem się, byłem na wakacjach. Było wspaniale. Gdy wchodziłem do klubu z myślą o kilku godzinach treningu, zabierałem kij i po pięciu minutach wychodziłem, wracając na pole golfowe oraz po kilka kolejnych piw. To musiało się wreszcie skończyć, ale dopóki trwało, było najlepszym czasem w moim życiu.

Momentami można było jednak odnieść wrażenie, że z alkoholem przesadził i on, i jego żona. Choćby w Dubaju, gdy Joanne wrzuciła na Twittera (albo i Mark, w każdym razie z jej konta) ich wspólne zdjęcie z podpisem „Dziś w nocy dosiądę Marka. Nie wie w co się wpakował, skoro mnie upił i myśli, że pójdzie spać. Nie ma szans, skarbie, przygotuj nawilżenie”. Zresztą sam Walijczyk ze swojego konta też dodawał ciekawe tweety, ale w innym tonie: „Cztery i pół godziny solidnego picia w barze nad basenem. Barman nie może uwierzyć, że wciąż pijemy” lub „Mina [w tweecie zamieszczone było zdjęcie, na którym Jo się krzywi] pani, gdy powiesz jej, że nasikałeś do basenu, a ona poczuje ciepło na nodze”. Cóż, jak się bawić, to się bawić.

Takich tweetów było więcej, ale myślimy, że wystarczy wam ta próbka. W przerwach od ich wysyłania i picia, Williams miał jednak nieco okazji, by zaprezentować się z lepszej strony. Choćby, gdy odbierał „Freedom of the County Borough of Blaenau Gwent”, wyróżnienie w rodzinnej miejscowości. – Wejście do pokoju rady było dla mnie bardzo nerwową chwilą. Byłem nawet nieco emocjonalny, czułem się, jak nie ja. To przywilej dla mnie i mojej rodziny, że otrzymaliśmy taką nagrodę. Rada była fantastyczna. Zapytali mnie tylko o jedną rzecz: czy aby na pewno będę miał na sobie ubrania.

I jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, trzeba im przyznać, że to pytanie miało sens.

Z kopalni do stołu

Williams ze swoimi rodzinnymi stronami jest zresztą wciąż mocno związany, choć dziękuje niebiosom, że udało mu się z nich wyrwać za pomocą snookera. A raczej: wyrwać z tego, co oferowały. Jest to bowiem górnicza okolica, górnikiem był jego ojciec, a i on sam mógł nim zostać. Już jako piętnastolatek odbył „próbną”, dwunastogodzinną zmianę na dole.

To było przerażające doświadczenie. Zjechałem na dół windą, razem ze mną było w niej kilkunastu innych górników. Było ciemno, dało się tylko usłyszeć przesuwające się łańcuchy. To najstraszniejsza rzecz, jaką przeżyłem. Na dole czołgałem się przez dziury duże akurat na tyle, by przecisnąć przez nie ramiona. Były tam szczury wielkości kotów, które przebiegały po ludziach. Nie mogłem się doczekać, aż wyjdę z tego miejsca. Myślałem wtedy tylko o tym, że już nigdy tam nie wrócę – mówił po latach.

Swoich sił próbował też jako… bokser. Podobno całkiem niezły, wygrał dwanaście amatorskich walk z rzędu na międzyszkolnych arenach, potem trafił jednak na cięższego, starszego i bardziej doświadczonego rywala. Przegrał, z kariery pięściarskiej zrezygnował. Ale boks nadal lubi, przyjaźni się też z Joe Calzaghe’em, byłym mistrzem świata czterech federacji w kategorii super średniej. Przy okazji: gościem niepokonanym na zawodowych ringach.

Wszystko skończyło się tak, że chwyciłem za snookerowy kij i zacząłem trenować. Jeśli by mi się nie udało przebić, skończyłbym w kopalni, nie mam co do tego wątpliwości. Wybór był taki: albo kopalnia, albo praca w hucie. Na szczęście udało mi się rozwinąć, wykorzystałem swój talent – wspominał. Swoją drogą bardzo pomogła mu w tym… szkoła. Dyrekcja zdecydowała bowiem, że warto dać Williamsowi szansę i, by mógł więcej trenować, dostał wolne piątki. Osoby, które wciąż chodzą do szkoły, ostrzegamy jednak, że w tych czasach i w naszym kraju, gra w snookera chyba nie wystarczy, by dostać trzydniowy weekend.

Pierwszego breaka stupunktowego wykręcił, gdy miał 13 lat. Maksymalnego – 147 punktów – gdzieś w okolicach osiemnastki. Oczywiście mowa tu o nieoficjalnych, na swoją „147” w turnieju rankingowym czekał dość długo, bo aż do 2005 roku. Swój pierwszy tytuł juniorski zgarnął w wieku 11 lat. To wtedy zorientował się, że może naprawdę warto postawić na ten sport. A później już poszło – dostawał się na coraz większe i większe turnieje, aż w końcu przeszedł przez eliminacje i wszedł (po dziewięciu rozegranych meczach) do głównego turnieju UK Championship, gdzie zmierzył się z wielkim Stephenem Hendrym. Początkowo szło mu słabo, ale potem złapał wiatr w żagle i ze stanu 3-8 doprowadził do remisu. Ostatecznie przegrał, ale pokazał, że trzeba się z nim liczyć.

Zresztą nie tylko on, bo w tym samym roku, co Mark Williams, na zawodowstwo przeszło jeszcze dwóch gości.

Class of 92

Zwali się oni John Higgins i Ronnie O’Sullivan. Towarzystwo najlepsze z możliwych, ale równocześnie… nieco dla Williamsa kłopotliwe. Mówi nam o tym Michał Ebert: – Gdyby żył w trochę innych czasach, prawdopodobnie byłby jeszcze bardziej doceniony. Choć nawet teraz jest uznawany za jednego z najlepszych na świecie. Ale przyćmili go nieco Higgins i O’Sullivan swoimi sukcesami. Choć z drugiej strony, patrząc na te wszystkie rekordy, naprawdę nie ma na co narzekać. I tak już zawsze ludzie będą się do niego odwoływali, będzie też zapisany złotymi zgłoskami w historii snookera. Myślę, że on sam nie ma z tym żadnego problemu.

Teraz na pewno nie. Całkiem niedawno, gdy miał szansę zająć na powrót miejsce lidera rankingu, Williams oceniał to uczciwie:

Pierwsze miejsce nic dziś nie znaczy. Wszyscy wiemy, kto jest najlepszym zawodnikiem na świecie. Jeśli wejdę na pozycję lidera w rankingu, nie pomyślę, że to ja jestem numerem jeden. Jest nim Ronnie O’Sullivan, każdy to wie.

Z kolei rok wcześniej, zapytany i o O’Sullivana, i o Higginsa, odpowiadał: – Nawet, gdy wszyscy dorastaliśmy, byli w innej lidze niż ja. To, że udawało mi się wygrywać turnieje, mając dookoła tych dwóch gości i Stephena Hendry’ego… czuję się z tego powodu dumny. Nawet dziś wygrać przeciwko nim cokolwiek, jest niesamowicie trudno. A wtedy było jeszcze trudniej.

Williamsowi ta sztuka się jednak udawała. I to nie tak, że był to jednorazowy wyskok, Walijczyk potrafił regularnie odnosić sukcesy, mając „tych dwóch gości” za rywali. Lata 1999-2003 to najlepszy okres w jego karierze. Trzy razy był wtedy w finale mistrzostw świata, dwa z tych finałów wygrał. Trzeci tytuł dołożył dopiero po latach. Łącznie na koncie ma 22 wygrane turnieje rankingowe i ponad czterysta breaków stupunktowych. Wśród nich dwa maksymalne. W tej kwestii pewnie byłoby lepiej, gdyby nie styl gry Marka.

– Mark nie dba o pozycjonowanie białej bili, skupia się na wbijaniu. Często wygląda to tak, jakby próbował bardzo trudnych wbić, ale musi to robić, bo sam sobie je tak ustawia. Oczywiście, gra bardzo odważnie, ale to głównie efekt tego pozycjonowania. Można się zastanawiać, gdzie by był, gdyby bardziej skupił się na budowie breaków, wypracowywaniu pozycji. Może miałby więcej tytułów. Podobnie jest z setkami, bo nierzadko, mając jakieś 80 czy 90 punktów w breaku, odpuszczał sobie dalsze punktowanie. Weźmy pod uwagę, że jeżeli nie robiłby tak przez całą karierę, to byłby pewnie w tej klasyfikacji gdzieś w okolicach Higginsa czy Hendry’ego. Czyli miałby ich ok. 750 – mówi Grzegorz Podolski. Williamsowi udało się jednak osiągnąć coś, czego ani John, ani Ronnie zrobili. W jednym sezonie (2002/03) wygrał UK Championship, Masters i mistrzostwa świata, zdobywając tzw. „Potrójną koronę”.

Oczywiście, do Ronniego O’Sullivana wciąż sporo mu brakuje, ale Anglik to, w opinii ekspertów, najlepszy zawodnik w historii. Więc może te porównania sobie odpuśćmy. Nie mają sensu. Natomiast nie wypada nie napisać, że przez długi czas Williams i Ronnie wojowali. Głównie z winy tego drugiego, który w swojej autobiografii napisał kiedyś, że Mark jest niezbyt lubiany wśród profesjonalnych graczy. Riposta Walijczyka była krótka. Powiedział jedynie: „głupi ludzie mówią głupie rzeczy”. A co Ronnie na to? – Mark powinien być wdzięczny i czuć się uprzywilejowany, że pojawił się w mojej książce. Na pewno nikt nie napisze żadnej o nim. Tak się dzieje tylko, gdy jesteś wspaniały i interesujący.

Cóż, dobra w tym wszystkim jest informacja, że O’Sullivan w końcu przeprosił, tłumacząc się tym, że przechodził wtedy przez trudny okres w życiu (co zresztą jest prawdą, możecie o tym wszystkim przeczytać tutaj). I obaj się pogodzili. Szkoda byłoby przecież, gdyby dwie legendy, z tego samego rocznika „profesjonalizmu”, miały ze sobą taki problem.

Luz

Zresztą Williams jest akurat człowiekiem, któremu „przebaczenie” Ronniemu przyszło raczej stosunkowo łatwo. To typ ze sporym dystansem, potrafiący się pośmiać i pożartować. Czasem, jak już wiecie, aż za bardzo, ale generalnie nie sposób go nie polubić. A jego mecze warto oglądać nawet, gdy nie jest w formie. Bo zawsze czymś zachwyci, zresztą przydomek „Walijska Maszyna do Wbijania” nie wziął się znikąd.

– Mark praktycznie nigdy nie gra bojaźliwie, ale jeśli mu zależy, to czasem da się zauważyć, że stara się podjąć rozsądniejszą decyzję. To jest kwestia formy dnia. Faktycznie, jeśli czuje się dobrze, to prze do przodu. Jeżeli nie, to trochę schodzi do defensywy. Nie nazwałbym go najbardziej ofensywnym zawodnikiem na świecie, ale jego styl jest bardzo pozytywny. I dlatego bardzo dobrze się go ogląda, bo po prostu nie przynudza. Lubi mieć inicjatywę po swojej stronie. Wyraźnie pokazuje w swojej grze, że czuje się pewnie na wielu trudniejszych wbiciach, nie boi się podejmować ryzyka i wie, że lepiej spróbować, opcjonalnie oddając grę rywalowi, niż żałować, że nie spróbowało się w ogóle – mówi Michał Ebert.

A poza tym to gość, który tego wszystkiego po prostu nie traktuje do końca poważnie i uwielbia się nieco pobawić przy stole. To zamknie oczy przy uderzeniu, to umyślnie spudłuje, a to znowu wyprowadzi kij spod brzucha – to zagranie, które w całym tourze stosuje chyba tylko on. Poza tym bardzo lubi pośmiać się z sędziów. Zdarzało mu się uderzyć w stół, gdy któryś z nich ustawiał bile, by go przestraszyć. Innym razem „ukradł” ze stołu białą bilę, gdy arbiter zajęty był przywróceniem czerwonych do stanu sprzed nieudanego uderzenia. Przy kolejnej okazji sam ustawił sobie na odpowiednim punkcie żółtą bilę, bo sędzia się zagapił. Zresztą reakcja arbitra, który całą sprawę przepuścił, choć w teorii Williams nie powinien mieć prawa tak zrobić, jest tu bezcenna.

Niektórym może się to wydać grubiańskie, ale że Walijczyk robi to wszystko z uśmiechem na twarzy i jest taki zawsze, to wszyscy też przyjmują to na wesoło. On po prostu nie traktuje życia zbyt poważnie, bo taki jest, to jego charakter. Dlatego Steve Davis nie obrażał się, gdy Williams powiedział, że „skoro Steve wypadł z najlepszej szesnastki, mogę mu wysłać bilety na trybuny Masters, niech się nie martwi”. Dlatego Stephen Hendry nie miał mu za złe, że po zwycięstwie 9-2 w 1997 roku, Mark na konferencji mówił: „jestem rozczarowany, chciałem wygrać 9-1”. A jaki jest dla niego najlepszy moment w snookerowej karierze?

Pokonanie Stephena 10:9 w finale Masters 1998. Wygrałem decydującego frejma na trudnej czarnej, to zawsze będzie w mojej głowie. To była ta najpiękniejsza chwila. Wiem, że jak gdy przegram jakiś mecz, Stephen napisze do mnie 20 sekund później, tylko mnie tym wkurzając. Ale wtedy zawsze mogę przypomnieć mu o tym spotkaniu – mówił. Choć to wywiad sprzed kilku lat, możliwe, że zeszłoroczny finał to przebił. A, swoją drogą, w 2002 roku, gdy w środowisku snookerowym wszyscy zaczęli się kłócić, Mark Williams często uciekał z szatni i szedł… pograć w bingo. Potem opowiadał, że zdecydowanie bardziej woli przebywać tam, bo atmosfera jest po prostu zdrowsza. To dla niego ważne, bo za swoje sukcesy w dużej mierze „obwinia” pozytywne myślenie. Nie talent, nie trening, a odpowiednie nastawienie. I tyle. Z tych sukcesów przez wiele lat, oczywiście, cieszył się, ale…

Trofeum za wygranie mistrzostw świata mam gdzieś w domu – mówił w 2004 roku. – Nie mam tylko pojęcia gdzie. Że jestem numerem jeden na świecie zorientowałem się dopiero, gdy powiedzieli mi o tym inni ludzie. Nie zrobiło to w moim życiu wielkiej różnicy. Skłamałbym, gdybym powiedział, że jestem tu, by wygrywać turnieje. Jestem tu, by zgarnąć tyle kasy, ile tylko mogę. Czy jako numer jeden czy na 80. miejscu w rankingu, też bym tu przychodził i śmiał się z ludźmi, przeciwko którym bym grał.

Grzegorz Podolski:

– Williams faktycznie nie zachowuje się jak mistrz świata, to widać choćby po jego Twitterze. Jest tam raczej wyluzowanym chłopakiem, nie najlepszym snookerzystą. Rzeczywiście, to człowiek, który ma bardzo duży dystans do siebie. Rzadko można zaobserwować, by był zdenerwowany na swoje nieudane zagrania. Był sobą i sobą został – to dobre podsumowanie. Przez całą karierę, a przynajmniej przez ostatnie lata – które go przecież długo nie rozpieszczały, a zrobiły to dopiero ostatnio – cały czas jest tym samym Markiem Williamsem.

Dowód? Choćby ostatnie mistrzostwa świata, gdy zasłynął z tego, że poczęstował się słodyczami od kibica, który zajmował miejsce tuż przy jego fotelu. Poza tym raz zagrał fantastycznie, wbijając zieloną bilę po uderzeniu od bandy, w trakcie którego… w ogóle nie patrzył na białą bilę (zobaczcie to tutaj). Gdy dziennikarze mu gratulowali, powiedział tylko, że „to nie było znakomite zagranie, tylko najbardziej szczęśliwe, jakie widział w swoim życiu”. Ot, cały Mark Williams. Żeby jednak nie było: w tych samych meczach Walijczyk potrafił, już umyślnie, wykombinować takie rzeczy, na jakie oprócz niego mógłby się porwać chyba tylko Ronnie O’Sullivan. Kompilacje najlepszych zagrań z tamtych mistrzostw przepełnione są jego uderzeniami.

Warto w tym miejscu podkreślić jedną rzecz: to nie jest jakaś wykreowana postać. On po prostu taki jest. Jeśli akurat nie gra w snookera, spotkać moglibyście go na polu golfowym, meczu pięcioosobowej piłki czy w sportowych samochodach, które bardzo lubi. Jeden z nich zresztą kiedyś rozbił. Opcjonalnie warto zajrzeć też do kasyn, w których odbywają się turnieje pokerowe, bo i to Williams bardzo lubi. Stephen Hendry, również fan pokera, nazwał go nawet „najlepszym graczem, jakiego zna”. – Jest bardzo dobry. Często gra na pieniądze, wszelkie odmiany pokera. Myślę, że bardzo dobrze rozumie grę, potrafi też odczytywać rywali. Jest naprawdę utalentowany.

Nie zdziwilibyśmy się, gdyby wśród tych odmian, był też rozbierany poker. Ale o tym Hendry nie wspominał. Wiemy natomiast, że – co mówił sam Williams – i przy stole do snookera, i przy tym pokerowym, ten jego luz oraz dystans bardzo mu pomagają. Walijczyk naprawdę rzadko się denerwuje, nawet w finale ubiegłorocznych mistrzostw był cały czas spokojny. Oczywiście, o ile wierzyć jego słowom. A skoro wróciliśmy do mistrzostw…

Powtórka z rozrywki?

…to kolejne już za kilka dni. Pozostaje więc zadać sobie jedno pytanie: czy Mark Williams może pokusić się o obronę tytułu? Przecież za sobą ma nie najlepszy sezon, ze stosunkowo słabymi wynikami. Z drugiej strony rok temu też nikt nie spodziewał się po nim takiego wyniku.

Grzegorz Podolski:

– Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Bo faktycznie ten sezon nie jest dla niego zbyt udany. To raz. A dwa – szczyt tego, co mógł osiągnąć w ostatnich latach, przypadł chyba na ostatni rok. Nie sądzę, by w tym mógł to powtórzyć, a wręcz myślę, że może mieć problem z przejściem pierwszej rundy. Wszystko zależy też od tego, na kogo trafi z kwalifikacji [już wiemy, że Mark Williams zagra z Martinem Gouldem – przyp. red.]. Ale z tego, co widziałem po drabince, to niestety może polec w kolejnych rundach. Niestety, bo to zawsze miło widzieć takiego zawodnika jak Mark Williams w kolejnych etapach mistrzostw.

Michał Ebert:

– Nie przejmowałbym się wynikami z tego sezonu, bo Williams powinien być traktowany jako zawodnik z zupełnie innej puli niż reszta. To jest totalny indywidualista, mam wrażenie, że jego życie i kariera kierują się zupełnie innymi zasadami. Co też nie sprawia, że stawiam go teraz w roli faworyta do tytułu, bo sądzę, że jest to bardzo mało prawdopodobne. Natomiast nie skreślałbym Williamsa dlatego, że ma gorszy sezon. Pamiętajmy, że podszedł do niego nie do końca na poważnie. On się bawił, celebrował zdobyte mistrzostwo świata. Jeśli coś udało się przy okazji wygrać, to fajnie, a jeśli nie, to specjalnie się tym nie przejmował.

A jeśli nie Williams, to kto powinien być uznany za faworyta? Cóż, tu sprawa jest akurat dość jasna.

– Jeżeli tytuł zdobędzie ktoś spoza trójki Ronnie O’Sullivan, Judd Trump i Neil Robertson, to będę bardzo zaskoczony. Nie lekceważyłbym jednak np. Marka Selby’ego, mimo tego że ma fatalny sezon. Nawet O’Sullivan mówił ostatnio, że jego nie można skreślać i tylko głupek to zrobi, bo Selby ma po prostu charakter walczaka, zwycięzcy. Jeżeli jednak nie wygra O’Sullivan, Trump albo Robertson to… po prostu nie wiem kto – mówi Michał Ebert.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne kraje

Serbscy piłkarze odmawiają gry. A już za moment kontrowersyjny sparing z Rosją

Bartek Wylęgała
6
Serbscy piłkarze odmawiają gry. A już za moment kontrowersyjny sparing z Rosją

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...