Reklama

Buntownik z wyboru. Simone Moro znów budzi kontrowersje

Kacper Bartosiak

Autor:Kacper Bartosiak

26 marca 2019, 17:21 • 9 min czytania 0 komentarzy

Nanga Parbat nie daje o sobie zapomnieć. W styczniu 2018 roku zdobycie szczytu życiem przypłacił Tomasz Mackiewicz, a towarzyszącej mu Elizabeth Revol z pomocą pospieszyli Denis Urubko i Adam Bielecki. Pod koniec lutego 2019 roku doszło do tragicznego wypadku, podczas którego zginęli Daniele Nardi i Tom Ballard. Choć rodziny chcą, by alpiniści pozostali na zboczu góry, to Simone Moro chciałby sprowadzić ich ciała. To nie pierwszy raz, gdy Włoch budzi kontrowersje w górskim środowisku.

Buntownik z wyboru. Simone Moro znów budzi kontrowersje

Anatolij Bukriejew miał sen. Był tak wyraźny, jak nigdy wcześniej. Wybitny kazachski wspinacz widział w nim jak ze zbocza porywa go niszczycielska lawina. Budząc się nie wiedział tylko jednego – na którym szczycie odbyła się ta koszmarna akcja. Nie miał jednak wątpliwości, że w tej sennej wizji właśnie zobaczył swoją śmierć.

Himalaiści różnie podchodzą do takich spraw. Niektórzy – jak choćby Urubko – niewiele sobie z nich robią. Inni traktują je jako znaki, którymi warto się kierować w życiu codziennym. Bukriejew w trakcie następnych miesięcy powracał do tej historii i przedstawiał ją wyłącznie jako niegroźną ciekawostkę. W 1997 był u szczytu swoich możliwości i w krótkim odstępie czasu zdobył Everest, Lhotse, Broad Peak i Gaszerbrum II. Rok wcześniej Kazach uciekł w góry przed burzą, która rozpętała się po tragedii pod najwyższym szczytem świata. Choć podjął się heroicznej akcji ratunkowej, to potem był krytykowany w książce przez Jona Krakauera – jednego z uczestników wyprawy.

Gdy pod koniec 1997 pojawiła się szansa zimowego wejścia na Annapurnę (8091 m n.p.m.), Bukriejew postanowił spróbować po raz kolejny. W grudniu towarzyszyli mu Simone Moro i fotograf Dimitri Sobolev. Włoch uchodził wówczas za wschodzącą gwiazdę wspinaczki i w tamtym okresie patrzył na Kazacha jak w obrazek. „Byliśmy jak dzieci, które nigdy nie przestawały marzyć. Brak pieniędzy nigdy nie był dla nas żadną przeszkodą” – powiedział wiele lat później Moro, który do dziś nazywa Bukriejewa swoim największym mentorem.

Proces zdobywania szczytu był jednak daleki od typowych. Zimowa pogoda mocno dała w kość tercetowi wspinaczy, którzy planowali zdobyć Annapurnę nową, trudniejszą trasą. W obliczu fatalnych warunków pogodowych na gorąco podjęli decyzję o zmianie drogi. Ostatecznie wybrali tę dłuższą trasę, ale – jak sądzili – nieco bezpieczniejszą.

Reklama

Tuż powyżej wysokości 6300 metrów wydarzył się jednak dramat. Moro czuł się najlepiej i przewodził grupie, ale w którymś momencie zatrzymał się i postanowił zaczekać na kolegów. Wolną chwilę wykorzystał na robienie zdjęć. Nie zdążył schować aparatu do plecaka i założyć z powrotem rękawiczek, gdy spostrzegł lecącą w jego kierunku górę śniegu i lodu. Włoch był pogodzony z sytuacją – ostatnie co zdążył zrobić to krzyknąć „uwaga!” w kierunku towarzyszy. Potem złapał gołymi rękami linę, którą dopiero co założył. Nie był jednak w stanie oprzeć się pędzącej masie i spadł razem z nią około kilometr.

„Była 12:37, gdy zatrzymałem się na wysokości 5500 metrów, zakopany do połowy w śniegu. Nie widziałem na jedno oko, a skóra moich dłoni była zdarta do kości. Moje ubrania były w kawałkach. Straciłem cały mój sprzęt z wyjątkiem raków. Momentalnie zacząłem wołać Anatolija i Dimitrija, ale nikt nie odpowiadał” – wspominał jedyny ocalały. Spełniła się tragiczna wizja Bukriejewa – Kazach zginął porwany przez lawinę, a jego ciała nigdy nie odnaleziono. Od tamtej pory twardo stąpający po ziemi Simone Moro inaczej patrzy na sny.

***

Zimowa wspinaczka w Himalajach i Karakorum długo była polską specjalnością. Wszystko rozpoczęli Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy, zdobywając lutym 1980 roku  Everest. Do końca lat osiemdziesiątych Polacy jako pierwsi zdobyli zimą jeszcze sześć z czternastu ośmiotysięczników. W 1988 roku proces podbijania najwyższych szczytów świata mocno wyhamował na prawie dwadzieścia lat.

Wszystko znów przyspieszyło od 2005 roku, w czym duża zasługa właśnie Moro. Włoch został pierwszym zimowym zdobywcą ośmiotysięcznika nie z Polski i w sumie brał udział w czterech z sześciu wypraw, które kończyły się historycznymi wejściami, bijąc tym samym zimowy rekord. Pod tym względem ma już zapewnione miejsce w historii, bo na liście gór do zdobycia została już tylko jedna pozycja: K2.

Choć zasługi Moro są trudne do przecenienia, to w jego wysokogórskim CV nie brakuje ciemnych plam. W 1994 roku z Silvio Mondinellim twierdzili, że zdobyli Lhotse (8516 m n.p.m.). Z błędu wyprowadził ich Ryszard Pawłowski, który widział jak zawrócili około 150 metrów przed szczytem. „Byłem świadkiem oszustwa” – opisał po latach Polak w swojej książce. Moro początkowo próbował trzymać się swojej wersji, ale niepyszny wrócił na tę samą górę cztery lata później. Jego partner, chcąc skompletować Koronę Himalajów, wiele lat później zrobił to samo.

Reklama

W 2013 roku o alpiniście z Bergamo zrobiło się głośno w zupełnie innych okolicznościach. Opinią publiczną wstrząsnęła kuriozalna bójka… pod szczytem Everestu. Włoch był członkiem trzyosobowej grupy, która planowała wejść na Dach Świata nową drogą bez dodatkowego tlenu. Powyżej wysokości 7000 metrów wspinacze starli się jednak z grupą Szerpów, która poręczowała zbocze. Trudno powiedzieć, co dokładnie się wydarzyło. Fakty są jednak takie, że po powrocie do obozu na Moro i kolegów czekała grupa blisko stu (!) rozsierdzonych Szerpów, który byli gotowi do linczu.

„Nie tylko nas pobili, ale również rzucali w nas kamieniami. Nieliczna grupka wspinaczy z Zachodu, którzy tam przebywali, stanęła między nami a nimi. Byli buforem. Tylko im zawdzięczamy życie. Usłyszeliśmy, że tej nocy jeden z nas zginie. Po godzinie tłum trochę się uspokoił. Powiedzieli nam, że mamy godzinę na opuszczenie tego miejsca, bo inaczej wszyscy zginiemy” – relacjonował Włoch.

Po wszystkim Szerpowie przepraszali, jednak nie brakowało opinii, że cała sytuacja jest efektem postępującej komercjalizacji Everestu. „W przyszłości komercyjne ekspedycje będą mieć kłopoty, może nawet następnym razem ktoś zginie. Czuć napięcie. Wspinanie na Evereście to dziś ogromny biznes i ogromne pieniądze” – wtórował partnerowi Ueli Steck, drugi z uczestników feralnej wyprawy.

Swoje zarzuty wobec Moro miał także Tomasz Mackiewicz. Jeszcze w 2013 roku Włoch nazywał Polaka „honorowym i uśmiechniętym” i chwalił świetną wysokość, jaką udało mu się osiągnąć zimą na niezdobytym jeszcze zimą szczycie Nanga Parbat. Sytuacja diametralnie zmieniła się trzy lata później. Pierwsze zimowe wejście na ten szczyt było obsesją Mackiewicza, który próbował tego dokonać właściwie rok po roku. Tymczasem ta sztuka udało się właśnie Moro, który 26 lutego 2016 roku dokonał tego z Alexem Txikonem i Alim Sadparą.

Polak jako jedyny w środowisku otwarcie podważał sukces grupy. Choć wspinacze dysponowali zdjęciami, wskazaniami GPS, a także relacją Tamary Luger, która zawróciła 150 metrów przed szczytem, to Mackiewicz zarzucał Włochowi sabotowanie jego działań. Moro miał mu grozić oraz wysłać mu… fałszywą prognozę pogody.

„Tomek podejmując się tylu prób zdobycia szczytu zbudował sobie spore doświadczenie na tej górze do okolic wysokości 7000 metrów, jednak Nanga Parbat ma więcej niż 8000 metrów” – odgryzał się Włoch i między słowami zarzucał Mackiewiczowi sięganie po alkohol i narkotyki. Do publicznej konfrontacji alpinistów nigdy nie doszło. Polak nie uwolnił się od swojej obsesji i w 2018 roku w końcu stanął na szczycie, ale zapłacił za to najwyższą cenę.

Relaks w helikopterze

Moro to jednak nie tylko kontrowersje, a jego klasy sportowej nie podważa chyba nikt o zdrowych zmysłach. 51-latek to tytan treningu, który nie uznaje drogi na skróty. Ćwiczy codziennie. Jeśli akurat w ciągu dnia ma za dużo obowiązków, to zdarza mu się biegać nawet w środku nocy. „Ośmiotysięczniki zimą są jak igrzyska olimpijskie” – tłumaczy. „Na igrzyska nie jedzie nikt, kto trenuje dwa razy w tygodniu” – dodaje.

Specyficzne podejście Moro widać także w jego wysokogórskiej filozofii. Jako jeden z nielicznych wspinaczy z elity nie ma na koncie Korony Himalajów i wcale nie zamierza tego zmieniać. Zdobycie wszystkich czternastu ośmiotysięczników nigdy go nie kręciło, bo… dokonała tego zbyt duża liczba osób. Simone nie chce być jednym z wielu – chce być prekursorem i wciąż marzy o robieniu rzeczy, które mogą wydawać się niemożliwe do osiągnięcia.

W wolnych chwilach Włoch relaksuje się… za sterami helikoptera. Pomysł zrodził podczas górskich wypraw, a wyrobienie licencji zajęło mu zaledwie 69 dni. W 2009 roku Moro kupił helikopter, a potem wysłał go pod Katmandu, gdzie stworzył własny zespół pilotów i mechaników. Główną ideą miało być pomaganie innym, a okazje do przetestowania maszyny pojawiły się szybko.

W 2013 roku Włoch dostał telefon. Jeden z klientów komercyjnych wypraw na Everest miał problemy podczas zejścia. Nie był w stanie schodzić o własnych siłach i wymagał błyskawicznej pomocy. Haczyk był właściwie tylko jeden – mężczyzna przebywał na wysokości… 7800 metrów nad poziomem morza! Nie było gwarancji, że maszyna w ogóle zdoła tam dolecieć, a dotychczasowe doświadczenia ratowników kończyły się jakiś kilometr niżej.

Ekipa Moro podjęła jednak wyzwanie, ale on sam ograniczył się do koordynowania działań z wysokości bazy. Z helikoptera usunięto drzwi, fotele i wszystkie inne zbędne elementy, by maszyna była tak lekka jak to tylko możliwe. Włoch opowiadał potem, że ta decyzja była wyjątkowo ryzykowna, bo w razie jakichkolwiek kłopotów technicznych nie było szans odzyskanie pieniędzy z ubezpieczenia, które nie obejmowało takich wysokości i tak szalonych działań.

Akcja zakończyła się powodzeniem, jednak nie jest najbardziej znanym wysokogórskim przejawem heroizmu Simone Moro. W maju 2001 roku Włoch i Denis Urubko próbowali arcytrudnego trawersu Everest-Lhotse, jednego z największych niezrealizowanych górskich marzeń. Gdzieś na wysokości 8000 metrów pomocy wymagał 19-letni Tom Moores, który odpadł od ściany Lhotse i mocno się poobijał.

Moro przerwał swoje wejście i w trudnych warunkach ruszył szukać nastolatka. „Podobno wracał z nim na plecach” – relacjonował przebywający w okolicy Dariusz Załuski, który oddał Anglikowi swoją butlę z tlenem. Urubko w tym samym czasie pomógł Annie Czerwińskiej, a obaj alpiniści po wszystkim zyskali renomę herosów. Włoch dostał od UNESCO nagrodę fair play i szereg prestiżowych wyróżnień w ojczyźnie.

„Nigdy nie będę w stanie dostatecznie podziękować mu za to co zrobił. Jego podejście powinno być lekcją dla nas wszystkich. Jednocześnie było także demonstracją ducha prawdziwej wspinaczki” – komentował wdzięczny Moores. 20 maja każdego roku Moro dostaje od niego okolicznościową wiadomość, w której Anglik dziękuje za jego heroiczny wyczyn i kolejne przeżyte dwanaście miesięcy.

Działania Włocha nie zawsze są jednak odbierane w pozytywnym świetle. W 2012 roku wisiał na linie helikoptera i własnoręcznie ściągał ciało zmarłego alpinisty ze ściany Teng Kang Poche (6487 m n.p.m.). Może tu trzeba szukać źródła kontrowersyjnej opinii, którą Moro podzielił niedawno po raz kolejny środowisko?

24 lutego 2019 roku stracono kontakt z Daniele Nardim i Tomem Ballardem, którzy próbowali wejść na Nangę nową trasą. Wybrali drogę tzw. „żebrem Mummery’ego”, a Włoch w mocnych słowach tę decyzję krytykował. Misję kolegów nazwał samobójczą i przyznał, że można było się spodziewać, że zejdzie tamtędy lawina. Po kilku dniach okazało się, że obaj wspinacze prawdopodobnie właśnie w ten sposób stracili życie.

Moro szybko wycofał się z kontrowersyjnych słów, jednak kiedy dron zlokalizował ciała Nardiego i Ballarda na wysokości 5900 metrów, to znów zabrał głos. Przyznał, że latem mógłby… znieść ciała himalaistów do bazy. „Technicznie jest to możliwe, dlatego szykuję się do podjęcia takiej decyzji” – zaznaczył. Problem był jeden – rodziny obu zmarłych absolutnie nie życzą sobie takich akcji i chcą, by obaj na zawsze pozostali pod Nangą. Można przypuszczać, że Moro ostatecznie tę decyzję uszanuje i znajdzie sobie nowy cel.

Wiadomo za to czego na pewno nie zrobi. Na liście zimowych ośmiotysięczników do zdobycia pozostała już tylko jedna pozycja, ale nie zostanie ona obsesją Włocha. „Żona miała sen. Przyśniło jej się, że umieram na K2. To był pierwszy i jedyny raz, kiedy powiedziała: jeśli możesz, nie idź tam. Wcześniej miała już sen o czymś, co się rzeczywiście wydarzyło, więc biorę to na poważnie” – relacjonuje. Po tragicznej śmierci Anatolija Bukriejewa Simone Moro jak nikt zdaje sobie sprawę, że z takimi sprawami w górach wysokich naprawdę lepiej uważać.

KACPER BARTOSIAK

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...