Reklama

Dlaczego w Gdańsku wciąż nie ma „boomu” na Lechię?

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

02 marca 2019, 10:28 • 21 min czytania 0 komentarzy

Lechia Gdańsk jak na razie nie ma sobie równych w Ekstraklasie. Lideruje w tabeli z dużą przewagą nad resztą stawki. Może nie gra jakoś szczególnie pięknie, ale bez wątpienia punktuje regularnie, zwłaszcza na swoim obiekcie. To może imponować. Dziewięć zwycięstw, trzy remisy, żadnej porażki – bilans przed własną publicznością mówi sam za siebie. Jednak, no właśnie – tej publiki wciąż nie gromadzi się na trybunach stadionu w Letnicy zbyt wiele. Można wręcz powiedzieć, że na Lechię regularnie fatyguje się zdumiewająco skromna liczba kibiców.

Dlaczego w Gdańsku wciąż nie ma „boomu” na Lechię?

Poprzednia sobota, godzina 20:30. Mecz z Wisłą Kraków, wokół której ostatnio było naprawdę głośno, zrobiła się fajna historia o ogólnopolskim zasięgu. Zresztą – Biała Gwiazda to i bez tego uznana na polskim rynku marka, podobnie jak Legia czy Lech. Wydawać by się mogło, że spotkanie rozgrywane o tej godzinie, w weekend, z takim rywalem, powinno przyciągnąć na obiekt sporo sympatyków lidera Ekstraklasy. Pogoda, jak na tę porę roku, również całkiem przystępna. Na boisku paru piłkarzy cieszących się reputacją ligowej gwiazdy, byli i aktualni reprezentanci Polski.

Na pierwszy rzut oka – wszystko gra i koliduje, zgodnie ze starym powiedzonkiem. Lechia w świetnej dyspozycji – nic, tylko dopingować. Tłumnie.

Frekwencja? Oficjalnie wyliczono 12557 widzów.

Cholera jasna, strasznie słabo. Nawet mając z tyłu głowy, że w województwie pomorskim jeszcze trwały ferie zimowe i niektórzy narciarze nie zdążyli zjechać z alpejskich stoków, by w porę dotrzeć na mecz. No, ewentualnie ze stoku w Kosowie albo Wieżycy. Zresztą – w tym całym narciarskim rynsztunku i tak by się zapewne zaklinowali w kołowrotkach.

Reklama

Tym bardziej słabo kwestia frekwencji wygląda, jeśli wziąć pod uwagę, że najlepszym wynikiem w historii występów biało-zielonych w Ekstraklasie jest trzecie miejsce, osiągnięte za czasów świetności nieżyjącego już Romana Korynta. W 1956 roku. Można więc postawić przypuszczenie graniczące z pewnością, że ekipa Piotra Stokowca jest właśnie w tej chwili na najlepszej drodze, by ugrać naprawdę historyczny wynik. Osiągnąć coś wielkiego, dziejowy sukces. Powrót do europejskich pucharów po przeszło 35 latach nieobecności wydaje się już wręcz oczywisty, to plan minimum. Gra toczy się teraz o jeszcze wyższą stawkę. Jednak gdańszczanie i pozostali mieszkańcy regionu w swojej masie niespecjalnie się po prostu tym interesują.

Grupa zapaleńców utrzymuje swą zajawkę, lecz gwałtownego napływu zainspirowanych doskonałymi rezultatami świeżaków nie widać ani na pierwszy, ani na drugi rzut oka.

– To niepokojące zjawisko socjologiczne, że drużyna jest liderem, a na mecz czasem nie przychodzi nawet dziesięć tysięcy widzów. Nie wiem, jak to interpretować… – martwił się swego czasu Bobo Kaczmarek w rozmowie z Weszło. Starcie z Wisłą to zresztą nie pierwsza tak przykra niespodzianka w tym sezonie. Listopadowe spotkanie na szczycie, mecz Lechii z Jagiellonią, mega-hit kolejki, obejrzało z trybun gdańskiego obiektu… niespełna dwanaście tysięcy widzów. – Przykro mi z powodu frekwencji. Przy trzydziestu tysiącach na trybunach, to byłby mecz… – zafrasował się wówczas na Twitterze były bramkarz biało-zielonych, Mateusz Bąk.

Dwanaście tysięcy. W skali Europy to tak śmieszna frekwencja, że aż brakuje nam słów. Do najlepszych nawet nie mamy co się porównywać, skoro blado wyglądamy nawet na tle drugich lig. Większe zainteresowanie niż nasze hitowe starcie lidera z wiceliderem Ekstraklasy wygenerowało sześć z dziewięciu meczów 2. Bundesligi – piekliliśmy się wtedy, zdegustowani tak marną frekwencją.

Portal EkstraStats po 23. kolejce bieżącego sezonu obliczył frekwencję na Stadionie Energa w Gdańsku – średnio 14236 widzów pojawia się na trybunach podczas meczów domowych Lechii (czy raczej – jest uprawnionych, by się pojawić, ale trzymajmy się tych oficjalnych danych, bo w przeciwnym wypadku się po prostu pogubimy).

Reklama

Patrząc na wyniki pozostałych klubów w lidze, to całkiem przyzwoity dorobek. Trzeba ten fakt podkreślić, ponieważ biało-zieloni od czasu przenosin na bursztynową arenę stale są w ligowej czołówce, jeżeli chodzi o liczbę sprzedanych wejściówek. Gdański klub w tej chwili ustępuje pod tym względem jedynie Wiśle Kraków (minimalnie, średnio o kilkuset widzów) i Legii Warszawa (średnio około dwóch tysięcy mniej). Biorąc poprawkę na fakt, iż Warszawa i Kraków to ludniejsze miasta od Gdańska, można w zasadzie stwierdzić, że z widownią na Lechii jest całkiem dobrze. A jednak nie potrafimy się oprzeć wrażeniu, że mogłoby być i w jakimś sensie nawet powinno być lepiej. Zwłaszcza mając na uwadze, co się wyprawia na Widzewie. Pozytywną atmosferę i swoistą modę na drużynę można – jak widać na załączonym, łódzkim obrazku – wytworzyć nawet wokół klubu błąkającego się na poziomie II ligi. Dokonać tej sztuki wokół lidera Ekstraklasy, który dzielnie walczy o pierwszy tytuł mistrzowski w historii klubu, powinno być w teorii zadaniem o wiele łatwiejszym. Nakręcenie odpowiedniej narracji i sprzedanie jej mieszkańcom miasta wydaje się dość proste, to po prostu marketingowy samograj. Lecz najwyraźniej takie proste nie jest.

W zeszłym sezonie na Lechię przychodziło średnio 10790 widzów. To był rezultat całkowicie beznadziejny jak na potencjał marketingowy klubu, a spowodowany został po prostu fatalnymi wynikami zespołu. Nie ma tu wielkiej filozofii. Budzący zażenowanie bój biało-zielonych o utrzymanie, połączony z paździerzowym stylem gry i kłopotami organizacyjnymi skutecznie odstraszał ludzi od przyjścia na stadion. Szczytem wszystkiego był mecz z Bruk-Bet Termalicą, który odbył się niemal równo rok temu. Zawodnicy wyszli na murawę przy wyjątkowo siarczystym mrozie i kopali się po czołach na zmrożonej, zaśnieżonej murawie. Te piłkarsko-hokejowe wygibasy rzecz jasna nie przykuły uwagi tłumów – oficjalna frekwencja na trybunach ledwie, ledwie przekroczyła wówczas dwa tysiące widzów.

To oczywiście przykład wyjątkowo jaskrawy, skrajny, ale meczów z frekwencją na poziomie siedmiu – ośmiu tysięcy widzów było całkiem sporo. Dla Lechii takie wyniki to istna katastrofa, jakiej nigdy wcześniej na Stadionie Energa nie notowano. Widownia była tak skromna, że klub mógłby spokojnie przeprowadzić się z powrotem do Wrzeszcza, na ulicę Traugutta. Co tu kryć, dotkliwie rozczarowani kibice po prostu zniechęcili się do drużyny. I to zniechęcenie chyba wciąż się nad Lechią unosi, niczym trujący smog – fatalny poprzedni sezon i kilka potknięć w najbardziej newralgicznych momentach rozgrywek na przestrzeni kilku ostatnich lat przekonało wielu gdańszczan, by z Lechią dać sobie spokój na amen. Bo jak przyjdzie co do czego, to biało-zieloni i tak zakończą sezon w sposób dalece niesatysfakcjonujący fanów, żeby nie powiedzieć – frajerski.

Kibica, który na stadion fatyguje się nie dla oprawy i zorganizowanego dopingu, ale celem skonsumowania sportowego widowiska, nie sposób wodzić za nos w nieskończoność. Po którejś wpadce z rzędu on się naprawdę skuma, że ktoś go robi w balona. Nie wszyscy kochają swój klub bezwarunkowo, nie każdego atmosfera około-piłkarska kręci bardziej niż futbol sam w sobie – niektórzy po prostu lubią być częścią fajnego, piłkarskiego projektu, widowiska i… sukcesu.

Lechia z sukcesem się jak na razie nie kojarzy.

GDANSK 04.11.2012 MECZ 10. KOLEJKA T-MOBILE EKSTRAKLASA SEZON 2012/13: LECHIA GDANSK - LEGIA WARSZAWA 1:2 --- POLISH TOP LEAGUE FOOTBALL MATCH: LECHIA GDANSK - LEGIA WARSAW 1:2 KIBICE LECHII FOT. PIOTR KUCZA

Kibice Lechii świętują zdobycie gola. fot. FotoPyk

– Nikogo w klubie średnia frekwencja nie będzie satysfakcjonować, póki nie zbliżymy się do zapełnienia całego stadionu – zapewnia Tomasz Mielewczyk, kierownik Działu Sprzedaży Biletów w Lechii Gdańsk. – Oczywiste jest, że obecna średnia nie jest dla nikogo zadowalająca. Jesteśmy po bardzo słabym sezonie, w którym rzeczywiście nadszarpnęliśmy zaufanie naszych kibiców. Jest ono w tym momencie skutecznie odbudowywane, ale na to potrzeba też czasu. Dlatego frekwencję z meczu z Wisłą Kraków rozpatrujemy nie jako porażkę, ale jako frekwencję niesatysfakcjonującą. Nikt w klubie nie spodziewał się cudów frekwencyjnych po tym meczu.

No i rzeczywiście – cudów nie było.

– Pamiętam jeszcze, jak sam pracowałem w Lechii, a jej właścicielem był wtedy Andrzej Kuchar. Zawsze mi powtarzał: „Panie Janie, potrzebujemy 25 tysięcy ludzi, wtedy z organizacją meczu wyjdziemy na zero”. Ciężko taki pułap osiągnąć – mówił w rozmowie z nami Jan de Zeeuw Jr, specjalista w dziedzinie marketingu sportowego. – Zawsze mi powtarzano, że przyjdą w Lechii wyniki, to ludzie zaczną chętniej przychodzić na trybuny. Teraz wyniki są, a na meczach pojawia się niekiedy mniej niż dziesięć tysięcy widzów. To zresztą nie tylko kwestia biało-zielonych, skarżą się na to wszyscy prezesi. Frekwencja spada, zainteresowanie spada. 

– Możesz zrobić wielką kampanię wokół jednego meczu i uda się wtedy zebrać 25 tysięcy widzów. Tanie bilety, łatwiejsza dostępność, optymalizacja sprzedaży on-line – dodawał de Zeeuw. – Tylko ile osób wróci? Musi im kiełbaska ładnie pachnieć. Piwko musi smakować. Kawa musi być pyszna. Muszą mieć łatwy i tani parking. I muszą obejrzeć widowisko na dobrym poziomie. To jest najważniejsze.

Teraz wyniki w lidze faktycznie są lepsze. Ba, niemalże doskonałe, zwłaszcza gdy Lechia gra u siebie. Klub rzeczywiście odbudowuje zaufanie u kibiców. Sromotnych wpadek z frekwencją jest zatem oczywiście mniej, ubiegłoroczny kryzys został z grubsza zażegnany. W bieżących rozgrywkach właściwie tylko raz wyliczono, że na trybunach gdańskiego stadionu zasiada mniej niż dziesięć tysięcy ludzi (był jeszcze drugi przypadek, gdy udało się przekroczyć tę magiczną barierę z minimalnym zapasem) Ale wciąż biało-zielonym trudno zdobyć i – co najistotniejsze – zatrzymać nowych kibiców.

Jest wręcz odwrotnie – można odnieść wrażenie, że stadion w Letniewie stracił paru stałych bywalców na przestrzeni lat. Rzućmy okiem w przeszłość, na dane EkstraStats, 90minut.pl i stadiony.net:

średnia frekwencja na domowych meczach Lechii w sezonie 2018/19 – 14236 (3. miejsce w lidze)

mecze powyżej 20 tys. – 2; mecze poniżej 10 tys. – 1;

pozycja w tabeli: 1.; bilans u siebie: 9-3-0; gole u siebie: 25 (1.8 na mecz)

2017/18 – 10790 (6. miejsce)

mecze powyżej 20 tys. – 1; mecze poniżej 10 tys. – 10;

pozycja w tabeli: 13.; bilans u siebie: 4-7-7; gole u siebie: 26 (1.4 na mecz)

2016/17 – 17355 (3. miejsce)

mecze powyżej 20 tys. – 4; mecze poniżej 10 tys. – 0;

pozycja w tabeli: 4.; bilans u siebie: 15-2-2; gole u siebie: 44 (2.3 na mecz)

2015/16 – 12814 (3. miejsce)

mecze powyżej 20 tys. – 1; mecze poniżej 10 tys. – 3;

pozycja w tabeli: 5.; bilans u siebie: 11-4-3; gole u siebie: 34 (1.9 na mecz)

2014/15 – 16608 (2. miejsce)

mecze powyżej 20 tys. – 5; mecze poniżej 10 tys. – 4;

pozycja w tabeli: 5.; bilans u siebie: 8-5-5; gole u siebie: 21 (1.2 na mecz)

2013/14 – 13000 (3. miejsce)

mecze powyżej 20 tys. – 1; mecze poniżej 10 tys. – 6;

pozycja w tabeli: 4.; bilans u siebie: 7-7-4; gole u siebie: 28 (1.6 na mecz)

2012/13 – 13206 (5. miejsce)

mecze powyżej 20 tys. – 0; mecze poniżej 10 tys. – 3;

pozycja w tabeli: 8.; bilans u siebie: 3-5-7; gole u siebie: 23 (1.5 na mecz)

2011/12 – 17317 (2. miejsce)

mecze powyżej 20 tys. – 4; mecze poniżej 10 tys. – 0;

pozycja w tabeli: 13.; bilans u siebie: 3-7-5; gole u siebie: 9 (0.6 na mecz)

Lechia w tym sezonie gra o mistrzostwo, u siebie nie przegrywa, młóci prawie wszystkich jak leci. Tymczasem średnia frekwencja jest ledwie o tysiąc osób lepsza niż w sezonie 2012/13, spędzonym przez biało-zielonych od deski do deski w środku tabeli. Mało tego – podopieczni Bobo Kaczmarka fatalnie sobie wówczas radzili właśnie w domowych warunkach, punktując przede wszystkim na wyjazdach. O co tu zatem, u licha, się rozchodzi?

Zerknijmy też na sezon 2014/15 – Lechia pod wodzą Jerzego Brzęczka grała futbol raczej nieatrakcyjny, nudnawy. Pofantazjować o europejskich pucharach mogła tylko przez chwilę, a i tak marzenie zgasło równie szybko, jak się pojawiło. Tymczasem średnia frekwencja o dwa tysiące wyższa niż obecnie. O kampanii 2016/17 aż szkoda gadać – ekipa Piotra Nowaka do końca wojowała o mistrzowski tytuł, a z własnego obiektu uczyniła twierdzę, regularnie odsyłając rywali do domów z bagażem cięższym o kilka bramek. Ten ofensywny rozmach przypadł kibicom do gustu, o czym świadczy rekordowo wysoka frekwencja. I ani jednego spotkania poniżej granicy przyzwoitości.

Drużyna Stokowca też – rzecz oczywista – gra o majstra, choć bez wątpienia trudno ją scharakteryzować jako zespół prezentujący efektowny styl gry. To na pewno nie pomaga w przyciąganiu na trybuny ludzi, którzy lubią oglądać futbol radosny, pogapić się na boiskowe fajerwerki.

– Sezon 2016/2017 był jak do tej pory najlepszym sezonem Lechii pod kątem średniej widowni na Energa Stadionie – zauważa Tomasz Mielewczyk. – W sezonie tym Lechia praktycznie od końca sierpnia była na pierwszym miejscu w tabeli. Aż do końca lutego, kiedy zaczęła osuwać się poza pierwszą trójkę. To w tym sezonie padł zresztą rekord frekwencji: 37220 osób. O dziwo, ludzie pamiętają bardziej rekord z 2015 roku, gdy na meczu było ponad 36 tysięcy osób. Zapewne wpływ na to miała zorganizowana podczas spotkania kartoniada. Takie obrazki i atmosferę zapamiętuje się na lata. Chętnie organizowalibyśmy tego typu atrakcje co mecz, ale podstawowym wymogiem jest tu właśnie zapełniony stadion.

– Porównywanie między sobą sezonów nie ma też zbytnio sensu. W sezonie 2014/2015 miały miejsca zmiany właścicielskie i transfery bardzo znanych nazwisk, między innymi Sebastiana Mili. Kibice wiązali z tym wielkie nadzieje. Warto też zaznaczyć, że w tym sezonie, do końca marca, kiedy rozegranych zostało 25 kolejek włącznie, średnia wynosiła nieco ponad trzynaście tysięcy ludzi – czyli mniej niż obecnie. To końcówka sezonu i runda finałowa wyniosły średnią do poziomu ponad szesnastu tysięcy – dodaje dyrektor.

GDANSK 31.10.2015 MECZ 14. KOLEJKA EKSTRAKLASA SEZON 2015/16: LECHIA GDANSK - LEGIA WARSZAWA 1:3 --- POLISH FOOTBALL TOP LEAGUE MATCH: LECHIA GDANSK - LEGIA WARSAW 1:3 SEBASTIAN MILA KIBICE LECHII FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Sebastian Mila skleja piątki z kibicami. Sportowo – szału w Lechii nie zrobił. Marketingowo – był bardzo cennym członkiem składu. fot. FotoPyk

POZNAN 23.03.2016 SPOTKANIE KLUBOW EKSTRAKLASY --- POLISH FOOTBALL TOP LEAGUE CLUBS MEETING TOMASZ MIELEWCZYK WIKTOR CEGLA FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Tomasz Mielewczyk (z lewej). fot. FotoPyk

Od czasu otwarcia areny, która ugościła uczestników Euro 2012, niebawem minie osiem lat. Tylko osiemnastokrotnie udało się w tym czasie specom od marketingu przyciągnąć na ligowe spotkanie gdańskiej Lechii przeszło dwadzieścia tysięcy widzów. Sześć razy były to starcia z Legią Warszawa, zwykle opakowywane w sposób szczególny, mocno obecne w lokalnych mediach. Otoczone aurą wielkiego, piłkarskiego święta, doprawione jakimś dodatkowym smaczkiem (jak choćby bicie rekordu frekwencji). O tych spotkaniach zwykle jest naprawdę głośno w mieście. Cztery razy tłumy pofatygowały się na mecze z Lechem Poznań, a trzykrotnie, by obejrzeć derbową batalię z Arką Gdynia. Do tego kilka jednostkowych przypadków – Pogoń Szczecin, Górnik Zabrze, Górnik Łęczna, Cracovia i ŁKS.

Na te dwa ostatnie mecze trzeba jednak spojrzeć z przymrużeniem oka – to były dopiero samiuśkie początki funkcjonowania gdańskiego obiektu. Czuć było jeszcze zapach świeżości, był w nowiutkiej arenie swoisty element nowości, zaburzający dotychczasowy krajobraz Trójmiasta. To przyciągało ciekawskich.

Swoją drogą – nieźle roztrwoniono ten kapitał. Akurat po przenosinach na nowy stadion, gdy wielu mieszkańców regionu wpadło na mecz czy dwa z czystej ciekawości (średnia na poziomie przeszło siedemnastu tysięcy widzów nie wzięła się znikąd), Lechia grała straszliwą padakę, a u siebie wygrała ledwie trzy z piętnastu spotkań. Zdobywając przy tym zupełnie żałosną liczbę dziewięciu goli przed własną publicznością. No naprawdę trudno zrobić sobie większą anty-reklamę.

Pierwsze trzy mecze Lechii przed własną publicznością w sezonie 2011/12, widownia – 34,4 tys., 22.6 tys., 18.6 tys.

Trzy ostatnie mecze Lechii przed własną publicznością w sezonie 2011/12, widownia – 15 tys., 14.8 tys., 21.4 tys

Zjazd dość wyraźny, ale nie aż tak przeraźliwy. Tamta Lechia – trzynasta w tabeli na koniec sezonu, przez pewien czas drżąca o utrzymanie – grzała gdańszczan na podobnym poziomie, co obecna. Walcząca o mistrzowski tytuł, dotychczas najlepsza w Ekstraklasie.

Mimo wszystko, te przykłady wysokiej frekwencji, choć raczej nieliczne, doskonale obrazują, że potencjał Lechii jest ogromny i wciąż niewykorzystany. Zwłaszcza przy naprawdę szeroko zakrojonych, ciekawie i odważnie poprowadzonych kampaniach marketingowych – na takie klub pozwalał sobie choćby za czasów, gdy dużo do powiedzenia w tej materii miała dyrektor Agnieszka Weissgerber, wypchnięta później z Lechii na życzenie zorganizowanych grup kibicowskich. Inna sprawa, że co innego skusić kogoś, by po raz pierwszy odwiedził stadion w formie przygody, jednorazowego wydarzenia o którym jest głośno, a co innego przekonać delikwenta, by z wizyt w Letniewie uczynił rytuał. A najlepiej – zaraził własną zajawką całą swoją rodzinę bądź grupę znajomych.

Warto w tym kontekście przypomnieć właśnie końcówkę rozgrywek 2014/15 – najpierw wspomniana już, wielka akcja bicia rekordu frekwencji przeciwko Legii (36,5 tys. widzów według oficjalnych wyliczeń) w końcowej fazie sezonu zasadniczego, a potem kapitalna passa aż do samego końca rundy finałowej – 24 tys. widzów z Górnikiem Łęczna (darmowy wstęp dla uczestników poprzedniego spotkania), 18 tys. z Wisłą Kraków, 24 tys. z Lechem Poznań, 24.7 tys. w kolejnym starciu z Legią.

Niestety – wraz z rozpoczęciem kolejnego sezonu wszystko wróciło do normy. Trzynaście tysięcy w pierwszej kolejce, w następnym meczu jeszcze mniej, jedenaście.

– W Lechii jest potencjał, by osiągnąć średnią frekwencję na poziomie dwudziestu tysięcy widzów w sezonie, ale to stanowi dla nas cel długoterminowy – mówi Mielewczyk. – Wystarczy spojrzeć na kluby regularnie bijące się o mistrzostwo Polski. Na przestrzeni ostatnich sześciu sezonów taką frekwencję osiągnęły tylko Lech i Legia, po dwa razy… Ciężko oczekiwać tego samego po Lechii, gdy finalny sukces jeszcze nie został osiągnięty. Lechia nie posiada również tak bogatej historii i tradycji, jak wspomniane kluby z Poznania i Warszawy, czy też Wisła Kraków albo Górnik Zabrze. Przy tym ostatnim klubie warto się chwilę zatrzymać, bo frekwencja w poprzednim sezonie w Zabrzu była bardzo dobra – świetne wyniki zbiegły się z awansem do Ekstraklasy i nowym stadionem. Tymczasem liczba widzów przychodząca na stadion w obecnym sezonie też pewnie nikogo w Zabrzu nie satysfakcjonuje. Wątpliwe jest, aby ludzie związani z Górnikiem w bieżących rozgrywkach nie robili tego, co robili w poprzednim. A przecież w tych klubach sukcesami w krajowych rozgrywkach i na arenie międzynarodowej budowano latami pokolenia wiernych kibiców.

Gdańszczanie tymczasem swoją nieobecność na meczach Lechii tłumaczą w sposób rozmaity, podają całą paletę powodów.

Niektórzy personalizują tę sprawę i zapewniają, że ich noga nie postanie na stadionie, dopóki w klubie funkcjonuje Adam Mandziara. Dla pewnych grup obecny prezes jest z wielu przyczyn absolutnie nie do zaakceptowania. Inni z kolei przyznają, że kręcą ich raczej odmienne dyscypliny sportu, a oferta w Gdańsku jest przecież bardzo szeroka. Ostatnio rekordowe 3,5 tys. widzów zgromadziło się w Hali Olivii, by obserwować zmagania hokeistów z drużyny MH Automatyki Gdańsk. Kłopoty z zapełnieniem stadionu miewają co prawda także żużlowcy z Wybrzeża, ale obiekt imienia Zbigniewa Podleckiego to wciąż istotny punkt na mapie gdańskiego sportu, wielkie tradycje, sentymenty, no i duża grupa miłośników czarnego sportu. Z kolei siatkarze Trefla radzą sobie z powodzeniem w Lidze Mistrzów, gromadząc w Ergo Arenie potężną widownię, około trzech tysięcy widzów na mecz. Są jeszcze szczypiorniści, rugbyści… Można tak wymieniać dość długo, wszak Trójmiasto nie kończy się na Gdańsku.

Krótko mówiąc – ci kibice, którym nie do końca odpowiadają niektóre wulgarne przyśpiewki czy dymiące racowiska na piłkarskim meczu, mają po prostu dokąd się katapultować. Nie są skazani na futbol, jeśli brak im przekonania do tego specyficznego klimatu piłkarskich trybun. To tym łatwiejsze, że choćby za wspomnianym Treflem nie ciągnie się smród frajerskich porażek, ale przyjemny aromat triumfu w siatkarskim Pucharze Polski.

Znowu de Zeeuw: – Potencjał Lechii Gdańsk to milion widzów. Tylu ludzi mamy w Trójmieście i okolicach, które w dużej mierze też są za Lechią. Jestem przekonany, że w tym samym czasie, gdy swój ligowy mecz gra Lechia, więcej klientów jest w trójmiejskich galeriach handlowych niż na stadionie. Ci ludzie zostawiają tam naprawdę sporo kasy, często więcej niż na meczu. Bo tam mają pewne gwarancje dotyczące marki. Wiedzą, że zjedzą dobre kurczaczki w KFC, kupią fajne buty Nike, wypiją kawę w Starbucksie. A na stadionie czeka ich słaby poziom, paskudny catering i jeszcze dym od rac.

– Pracowałem też w siatkówce. Jak rozmawiałem z widzami i pytałem, dlaczego są tutaj, a nie na meczu piłkarskim, to jakie argumenty wymieniali? Że jest bezpiecznie i że jest rodzinnie. Klimat na stadionach piłkarskich sprawia, że trudno do takich ludzi dotrzeć poprzez jakikolwiek marketing.

Często słychać też w Gdańsku narzekania, że bilety na Lechię są po prostu za drogie. Zwłaszcza, jeżeli kibic chce, pomimo wszelakich przeciwności losu, popołudnie czy wieczór spędzić z całą rodziną i oprócz własnej wejściówki na stadion musi jeszcze sfinansować bilet żony, dzieciaków, a potem całej ferajnie zafundować hot-dogi i Pepsi. A najchętniej jeszcze samemu szturchnąć jakieś małe piwko, by przepłukać zgagę spowodowaną gwałtownym odchudzeniem portfela. Wygórowane ceny od dawna stanowią kość niezgody na linii zarząd klubu – kibice. Najtańsza z normalnych wejściówek kosztuje 25 złotych, najdroższa – aż 65. Bilety na wspomniany wyżej Trefl są znacznie tańsze. Ale już porównanie z innymi klubami Ekstraklasy nie wypada aż tak niekorzystnie dla biało-zielonych. Na Legii widełki cenowe to 65 – 40 złotych za bilety normalne. Można powiedzieć, że porównywalne kwoty.

Choć na innych dużych obiektach jest już zwykle troszkę taniej, czasem wręcz wyraźnie taniej. No i jednak za cenami z Łazienkowskiej, o czym zresztą wspominał sam Tomasz Mielewczyk, stoi gablota pełna trofeów, a poza tym – zarobki potencjalnych kibiców trochę inaczej wyglądają w stolicy niż nad Bałtykiem.

– Osiąganie frekwencji na pułapie ponad dwudziestu tysięcy ludzi jest dla Lechii wykonalne, ale obecnie raczej przy topowych meczach, z atrakcyjnym przeciwnikiem. Nadchodzącym przykładem może być ostatni mecz sezonu podstawowego, jaki nas czeka z Lechem Poznań. Mecz ten może przyciągnąć ponad trzydzieści tysięcy widzów – zapowiada kierownik Działu Sprzedaży Biletów. – Tydzień wcześniej gramy z Piastem. To prawda, że dla niektórych osób barierą w uczestnictwie w obu meczach na przestrzeni siedmiu dni jest portfel. Ale trzeba podkreślić, że ceny biletów w bieżącym sezonie nie są wygórowane. Zbierając się w minimum cztery osoby można uzyskać 20% zniżki. Nie są to ceny odbiegające od pozostałych klubów grających w Ekstraklasie, nie są to ceny najwyższe.

– Wpływ na frekwencję ma też szereg innych czynników, których nie ma sensu powielać, bo każdy sobie z nich zdaje sprawę – dodaje Mielewczyk. – Są to chociażby: granie w grudniu przed samymi świętami, poniedziałkowe terminy, czy też wspomniana już atrakcyjność przeciwnika. Dla przykładu – mamy wspomniany rekord frekwencji, 36,5 tys. w 2015 roku na meczu z Legią. A w kolejnym spotkaniu z Górnikiem Łęczna na stadionie pojawiło się nieco ponad dwadzieścia tysięcy widzów, choć wszyscy uczestnicy poprzedniego meczu byli zaproszeni bezpłatnie.

To fakt, że w Gdańsku chodzi się w dużej mierze „na przeciwnika”. Średnia widzów na meczach z Legią, odkąd biało-zieloni przenieśli się na Energa Stadion, wynosi około 22,2 tys. Zaś, dla przykładu, na spotkaniach z Koroną Kielce – niemal równo 10 tys., przeszło dwa razy mniej. To piorunująca różnica, ale nie jest to bynajmniej specyfika nadmorskiego klubu. Choćby Wisła Kraków wypada podobnie – średnio 26 tys. widzów, gdy przy Reymonta pojawiają się Wojskowi, a 10,2 tys., gdy do Krakowa wpadają Koroniarze.

Screenshot_2019-02-27 Strona oficjalna – Lechia Gdańsk – Lechia pl(1)fot. lechia.pl

Niektórzy mieszkańcy Gdańska z rozrzewnieniem wspominają natomiast czasy, gdy w Lechii grali z mniejszym bądź większym powodzeniem Sławomir Peszko, Jakub Wawrzyniak i Sebastian Mila, a zatem postaci znane z występów w barwach reprezentacji Polski. Lukas Haraslin czy Filip Mladenović, choć na boisku błyszczą, nie są dość rozpoznawalni, by skusić niedzielnego kibica do przyjścia na mecz. On po prostu tych nazwisk nie kojarzy, a z Peszką czy Milą skojarzeń ma mnóstwo, choćby i pozasportowych. Nawet jeżeli wcześniej wymienieni zawodnicy z obecnego składu Lechii prezentują klasę piłkarską, dla której po prostu warto się wybrać na mecz. Bo jest na co i na kogo popatrzeć, przynajmniej w skali Ekstraklasy.

Z ostrą krytyką spotykają się także – jakość cateringu, jego cena, organizacja parkingów, jak również dostępność środków komunikacji miejskiej po zakończeniu danego spotkania. Ze stadionu po prostu niezbyt wygodnie się wraca. Gdańszczanie marudzą z powodu korków, przepełnionych i nielicznych pociągów Szybkiej Kolei Miejskiej, no i wstrzymywanego ruchu tramwajowego. Tę ostatnią kwestię wielokrotnie podnosił choćby Andrzej Kowalczys – gdański radny, a prywatnie niemalże fanatyczny kibic Lechii. Postulując między innymi stworzenie dodatkowych kursów autobusowych, dzięki którym kibice będą mogli szybko i bezboleśnie powrócić do najbardziej oddalonych od stadionu dzielnic Gdańska.

Niektórzy na mecze nie chodzą natomiast z najbardziej prozaicznego powodu – nie zadowala ich poziom. Nie tylko ten prezentowany przez Lechię, lecz w ogóle przez całą Ekstraklasę. Choć w tej materii pojawiają się też częste głosy odwrotne. Czyli ludzie, którzy ostatnimi czasy chętniej odwiedzają Stadion Energa właśnie dlatego, że Lechia przewodzi w tabeli, gra porządnie w piłkę, a w zespole panuje duża dyscyplina, zaś na boisku nie ma momentów odpuszczania przeciwnikowi. Sporą sympatią i zaufaniem cieszy się też osobiście Piotr Stokowiec – zwłaszcza dlatego, że wytworzył wokół Lechii aurę klubu „stawiającego na młodych”.

To by po części mogło tłumaczyć niezłą popularność drużyny prowadzonej przed laty przez Bobo Kaczmarka, który też chętnie instalował w pierwszej drużynie młodzieżowców, nawet jeśli – bardzo eufemistycznie rzecz ujmując – nie skutkowało to rewelacyjnymi wynikami w Ekstraklasie.

– Żeby poznać genezę nieprzychodzenia kibiców na stadiony trzeba na problem spojrzeć nieco szerzej, bo z problemem frekwencyjnym borykają się obecnie praktycznie wszystkie kluby Ekstraklasy – mówi Mielewczyk. – Liga jest w trendzie spadkowym i wyraźnie na to wskazują dane statystyczne. Dla dziesięciu klubów regularnie występujących w Ekstraklasie od sezonu 2013/2014 (czyli: Cracovia, Jagiellonia, Korona, Lech, Lechia, Legia, Piast, Pogoń, Śląsk i Wisła) najwyższa frekwencja była w sezonie 2016/2017, na co wpłynął awans Legii do fazy grupowej Ligi Mistrzów i bardzo dobry występ reprezentacji Polski na Mistrzostwach Europy we Francji. To mocno nakręciło frekwencję w lidze – ówczesna średnia dla wyżej wymienionych klubów to ponad dwanaście tysięcy kibiców na mecz. Po tym sezonie zarówno klubowa, jak i reprezentacyjna piłka – nie licząc awansu na mundial w Rosji – zalicza spektakularne porażki. Przez co średnia dla wspomnianych dziesięciu klubów spadła do 10800 kibiców w sezonie 2017/18, a w tym obecnie trwającym – do 23. kolejki włącznie – wynosi już tylko nieco ponad dziesięć tysięcy.

– Można nazwać to kryzysem naszej piłki na skalę ogólnopolską. Ciężko będzie, aby kluby poradziły sobie z tym same, bez wsparcia władz centralnych – kończy kierownik.

Wydaje się, że działacze Lechii muszą w takim układzie dojść do jedynych słusznych wniosków – fatalne wyniki mogą skutecznie odstraszyć kibiców ze stadionu, ale to wcale nie oznacza, że gdy boiskowe rezultaty się diametralnie poprawią, to widzowie jak bumerang powrócą na opuszczone krzesełka i wszystko będzie po staremu. Mowa tu nie tylko o trendach ogólnopolskich, ale i tych lokalnych, gdańskich.

Niestety – takie mecze jak ten ostatni z Wisłą czy też listopadowy z Jagiellonią świadczą dobitnie, iż teraz trzeba się trochę bardziej postarać, nie wystarczy po prostu skutecznie grać i punktować, by znów rozbudzić zainteresowanie u gdańszczan. Zwłaszcza, że nieobecność kibiców na trybunach ma istotne przełożenie na przychód z dnia meczowego. Według raportu Deloitte za rok 2017, ta rubryka prezentuje się w Lechii niezbyt okazale. 15% przychodu klubu stanowi właśnie dzień meczowy. To gorszy wynik niż w Legii, Lechu, Górniku, Wiśle czy Jagiellonii. Choć przecież do rozliczenia za ten akurat rok zalicza się także finisz sezonu 16/17, gdy frekwencja na stadionie w Letnicy była bardzo przyzwoita.

Nam pozostaje mieć nadzieję, że mieszkańcy Gdańska i okolic jednak raczej prędzej niż później odzyskają zaufanie do klubu i w decydującej fazie sezonu zaczną masowo fatygować się na bursztynowy stadion, podkręcając trochę tę nieszczęsną frekwencję. Nie wiemy, czy Lechia czegoś historycznego w tym sezonie dokona  – sporo na to wskazuje, ale Ekstraklasa za wiele razy spłatała nam już figla, byśmy odważyli się ferować wyroki. Tutaj jeszcze wszystko może się wywrócić do góry nogami. Niemniej, jakkolwiek się sytuacja w tabeli rozwinie – fajnie by było oglądać mecze lidera Ekstraklasy, na których jest po prostu głośno i tłoczno. Dwanaście tysięcy frekwencji było dobre na Lechię Owena. Ba, wtedy nawet dwa tysiące widzów potrafiliśmy przyjąć z ponurym zrozumieniem. Ale Lechia Stokowca zasługuje na co najmniej dwadzieścia tysięcy rozśpiewanych gardeł i bijących mocniej serc. Nie tylko wtedy, gdy Gdańsk odwiedzają Legia czy Arka.

W tym sezonie naprawdę nie ma sensu się nakręcać na któregokolwiek z ligowych rywali. W Ekstraklasie najlepsza po prostu jest jak na razie Lechia i to dla niej warto wybrać się na kolejny mecz.

Michał Kołkowski

fot. 400mm.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

0 komentarzy

Loading...