Reklama

Siedemdziesiąt lat Pogoni w pigułce

redakcja

Autor:redakcja

31 stycznia 2019, 12:09 • 20 min czytania 0 komentarzy

Czasy, gdy bieda w Pogoni aż piszczała: Radosław Majdan aby mieć na życie sukcesywnie wyprzedawał meble, aż został mu w mieszkaniu tylko materac.

Siedemdziesiąt lat Pogoni w pigułce

Czasy, gdy skoszarowani w Gutowie Brazylijczycy dorabiali sobie klucze, żeby włamywać się do sekretariatu i włączyć sobie internet.

Czasy, gdy w drużynie grał choćby Stasiu „Cygan” Sójka, który mieszkał w cygańskim taborze, a pewnego dnia z nim odjechał.

Jak Florian Krygier poświęcił dla Pogoni życie rodzinne. Jak Pogoń grała z reprezentacją Korei Południowej przed mundialem. Dlaczego Lucjan Kosobudzki był szczecińskim odpowiednikiem L. Sobolewskiego. Co przegrało jej dwumeczu z Hellas. Czy Bekdas mógł zbudować zespół, który rzuciłby wyzwanie Wiśle Cupiała? Czy Drumlaka chciało Galatasaray?

Historia Pogoni Szczecin ma wiele barw. Porozmawialiśmy o niej z Krzysztofem Uflandem, autorem książki „Siedemdziesiąt niezwykłych historii na siedemdziesięciolecie Pogoni”, a zawodowo rzecznikiem prasowym „Portowców”.

Reklama

***

Spotkanie z którą osobą w tobie, kibicu Pogoni, wywołało największe emocje?

Przede wszystkim Marian Kielec. Różne można przyjmować klasyfikacje legend, ale to pierwszy zawodnik, który z Pogoni trafił do kadry, a także najskuteczniejszy strzelec w historii klubu. Marian – miałem zaszczyt przejść z nim na ty – to z jednej strony skrajny romantyzm futbolu: gdy raz posadzono go na ławce, skończył karierę. Miał wtedy dopiero trzydzieści lat. Po siedmiu latach przerwy od zawodowstwa wrócił, przepracował ciężko okres przygotowawczy i znowu zagrał w Ekstraklasie. Z dzisiejszej perspektywy historia niemożliwa.

Z drugiej strony inna historia niemożliwa, którą opowiedział Marian: wchodzi do szatni zły Leon Leszczyński. Chłopaki pytają o co chodzi. Leon odpowiada, że nowy dres Pogoni – a Pogoń jako pierwsza drużyna w lidze miała jednolite dresy – żona przerobiła na strój kąpielowy. Rozgorączkowany Leon po treningu siada w hotelu Gryf, zamawia sobie wódeczkę. Dosiada się dyrektor klubu i strąca mu kieliszek ze stołu.

– Nie ma picia przed meczem. Zaraz gramy z Lechem Poznań, zapomniałeś? Jeszcze raz wypijesz, wyciągnę konsekwencje.

Co robi Leon? Od razu zamawia kolejny kieliszek. Dyrektor ponownie strąca go ze stołu, a potem panowie łapią się za łby.

Reklama

Leon zostaje w Szczecinie, drużyna jedzie do Poznania bez niego. Kilka godzin przed meczem Florian Krygier, ówczesny szkoleniowiec pierwszego zespołu, ustala skład. Nagle słyszy sprzeciw.

– Trenerze, ale ja nie zagram.

Potem kolejny wstaje i mówi, że nie zagra, następny i następny. Panowie w ten sposób protestują przeciwko wyrzuceniu Leszczyńskiego. Grają albo z nim albo wcale. I co się dzieje? W Szczecinie ma miejsce nagła misja ratunkowa: dyrektor finansowy Roman Wilczek organizuje samochód, zabiera Leona z domu i wiezie do Poznania. Leszczyński prosto z podróży wychodzi na boisko, jest jednym z najlepszych, Pogoń wygrywa.

Najstarszym rozmówcą w książce jest Stefan Żywotko. Trener dziewiątego stycznia obchodził dziewięćdziesiąte dziewiąte urodziny.

Obroniliśmy się jako Pogoń przed faux pas, nie życzyliśmy stu lat trenerowi, tylko zdecydowanie więcej. Pan Stefan to fenomen. Ma doskonałą pamięć, potrafi swoimi historiami oprowadzić po przedwojennym Lwowie. Wciąż chodzi na stadion Pogoni, zawsze w towarzystwie syna Mieczysława. Jest chętny do wszelkiej współpracy, jeśli mu tylko zdrowie pozwala, a z reguły pozwala. Ostatnio pan Stefan odwiedził nas w klubie i chciałem pomóc mu zejść ze schodów. Mało się nie obraził. Powiedział, że nie trzeba mu pomagać. Bardzo się cieszę, że o panie Stefanie zrobiło się ostatnio głośniej, to w końcu najbardziej utytułowany polski trener za granicą.

Nam opowiadał między innymi o tym, że na boisku przy Twardowskiego znajdowały się leje po bombach oraz stanowisko artylerzystów. To też żywy łącznik z lwowską przeszłością Pogoni, którą widzimy od nazwy klubu, po barwy. Pamiętajmy, że po II wojnie światowej przesiedlono tu bardzo wielu kresowiaków i to oni budowali Pogoń u zarania. Dla innych mieszkańców to miało istotne znaczenie: znajdowali się daleko od domu, od Lwowa, ale była ta Pogoń, inna, ale znajoma, swoisty element wspólny.

Nie skupialiśmy się w książce tylko na piłce, ale też na tym, jak zmieniał się Szczecin. Przykładowo opowieść Jerzego Krzysztolika o dzielnicy Skolwin. Dzisiaj jest zaniedbana, zapuszczona, a pan Jerzy pokazał nam Skolwin lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, mocno industrialny, ale tętniący życiem, ze stocznią, hutą, papiernią. Teodor Jabłonowski, pan z rocznika 1936, wspomina z kolei tak:

Można powiedzieć, że jestem pierwszym stuprocentowym wychowankiem Pogoni. Do Szczecina przyjechałem z rodzicami w 1946 roku. W mieście było dużo szabrowników i sporo Niemców. Na początku mieszka­liśmy w „dzielnicy cudów”. To były ulice Dubois, Swarożyca, ja mieszkałem na Sławomira. Na tej ulicy nie było nic… no, był komisariat portowy. Miesz­kali tam najlepsi sportowcy, były restauracje, port, statki, byli też złodzieje i tzw. „mewki”. Mieliśmy swoją drużynę podwórkową i rozgrywaliśmy mecze między dzielnicami. Wtedy pan Stanisław Lajpold – jeden z pierwszych dzia­łaczy klubu – werbował takich chłopaków jak ja.

Symboliczną postacią jest też Stasiu „Cygan” Sójka, znakomity piłkarz pochodzenia romskiego, który zamieszkiwał w cygańskim taborze, a pewnego dnia przestał przychodzić na treningi, bo z nimi odjechał.

Ciekawe, że w rozmowach ze starszymi piłkarzami, pamiętającymi początki klubu często pojawia się opinia: stadion powinien mieć imię Lucjana Kosobuckiego, nie Floriana Krygiera.

Nie zamierzam wartościować kto był ważniejszy, ale faktycznie, wielu dawnych piłkarzy mówiło, że pan Lucjan jednoosobowo zarządzał Pogonią. Spinał całość, żeby funkcjonowała jak należy. Dzięki jego decyzjom twardej ręki Pogoń szybko szła w górę tabeli, aż stała się klubem najwyższego szczebla centralnego. Byłoby nie fair i skrajnie niezręcznie podważać autorytet pana Floriana Krygiera, ale wielu stawia Lucjana Kosobudzkiego na równi, zwracając uwagę, że pan Florian bardziej dbał o strefę szkoleniową, ze szczególnym uwzględnieniem młodzieży, a pan Lucjan był menadżerem w nowoczesnym stylu.

Z tego co czytałem wspomnienia o nim, kojarzy mi się z Ludwikiem Sobolewskim. Wyprzedzał swoje czasy.

Na tyle, na ile moja wiedza pozwala mi się zgodzić, zgadzam się. Jednym z sukcesów książki jest to, że również dzięki tej książce zasłużone postacie takie jak panowie Kosobucki, Wilczek, Wanag, Lajpold, Gawroński, pani Zofia Kempa, pan Więcław czy trener Ryziewicz wrócili do świadomości kibiców. Dzięki tej lekcji historycznej udało się między innymi odnaleźć wszystkie nagrobki dawnych zasłużonych działaczy. Cmentarz w Szczecinie jest jednym z największych w Europie, więc nie było to takie proste. Zawsze razem z Akademią Pogoni Szczecin przed świętem zmarłych chodzimy uporządkować groby byłych trenerów, piłkarzy, działaczy, więc teraz dbamy i o te. Poinformowaliśmy też kibiców gdzie znajdują się te nagrobki zasłużonych Portowców – być może dzięki temu ktoś miał możliwość przyjść, zapalić znicz. Pod koniec zeszłego roku odbieraliśmy też pociąg Duma Pomorza, jeden pociąg pomorskiego PKP w naszych barwach, a w nim umieszczono trzy wizerunki legend Pogoni wraz z opisami: są to Florian Krygier, Marian Kielec i właśnie Lucjan Kosobucki.

Które wspomnienie o Florianie Krygierze jest twoim ulubionym?

Jestem zadowolony, że udało się dotrzeć do córki pana Floriana, która nie mieszka już w Polsce. Przedstawiła jego perspektywę od strony rodziny. Relacje były skomplikowane, również przez Pogoń. Pan Florian naprawdę poświęcał się dla klubu, być może nawet za bardzo, przynajmniej z punktu widzenia kogoś, kto nie jest zainteresowany piłką nożną.

Użyjmy konkretów: córka zasugerowała, że Pogoń rozbiła życie rodzinne Krygierów.

Dokładnie tak. Już później nie żył wspólnie z żoną, ta córka też nie miała jakiegoś wybitnego kontaktu z ojcem. Cenne jest jednak to, że podczas rozmowy mimo wszystko nie odczuliśmy żalu z tego powodu, tylko zrozumienie sytuacji. Tak to czasami – a może nawet często – jest, że kiedy ktoś staje się legendą, jest przez to wykradany rodzinie. Tak było w przypadku pana Floriana.

Z dawnych dziejów zapadła mi też historia Bogdana Maślanki, który mając dwa lata został przez Niemców wysłany do obozu w Konstantynowie. Ojca w tym czasie zesłano na niewolnicze roboty do Niemiec. W tym obozie nie było miejsca dla dzieci, po prostu je zabijano – matka pana Bogdana cudem go przechowała. Tymczasem w latach sześćdziesiątych podczas sparingu Pogoni w NRD jakiś rywal nazwał Maślankę „polnische schweine”. Pan Bogdan tak jak stał, w trykocie i korkach, rzucił się na niego. Ten uciekał, ale Maślanka go dogonił i zaczął dusić. Być może by udusił, gdyby nie został odciągnięty.

To pokazuje jak wojna odciskała piętno na tamtych pokoleniach – my możemy wszystkiego nie rozumieć, oni byli bezpośrednio wojną dotknięci. Ale z drugiej strony jest też historia Floriana Krygiera, który podczas wojny trafił do obozu jenieckiego. A jednak w rozmowie ze Zbigniewem Piaseckim znajdziemy taki fragment.

Wiadomo, że wychowywaliśmy się w czasach, gdy stosunek Polaków do Niemców był mocno antagonistyczny. Echa wojny nie pozwalały nam o tym zapomnieć. Tym bardziej w Szczecinie, dokąd po wojnie trafiała ludność na­pływowa z różnych stron. Nas jednak pan Florian uczył, że nie ma narodów lepszych i gorszych, a jedynie w ich obrębach funkcjonują ludzie, którzy mają złe intencje. On sam był przecież w oflagu23 6 lat. Wojna jednak się skończyła, a on niedługo później jeździł z drużynami wszystkich kategorii wiekowych za zachodnią granicę, by rywalizować z niemieckimi zespołami: Hansą Rostock, Unionem Berlin, Dynamem Berlin. Dzięki takiej corocznej rywalizacji można było dobrze oceniać, kto zrobił postępy, a kto się zaniedbał.

– Panie trenerze, pan naprawdę nie uważa, że Niemcy są źli? – zapytałem go kiedyś.

– Każdy naród ma swojej historii okres parszywych rządów – odpowie­dział krótko i pouczająco. Z perspektywy czasu myślę, że on już wtedy uczył nas Europy.

Będzie ci niezręcznie odpowiadać na to pytanie, zaraz nam zarzucą, że robimy „łubu dubu, niech nam żyje prezes naszego klubu”, ale muszę to powiedzieć: jest coś fajnego w tym, że obecny prezes Pogoni pojawia się na kartach tamtych najbardziej historycznych rozdziałów jako zdolny junior, będący w szatni świadkiem wzlotów, ale też choćby blokad zakładanych Marianowi Kielcowi.

No niezręczne. Ale postaram się z perspektywy kibica: przeżyłem w Pogoni kilku trudnych właścicieli, kilka niepewnych zmian. Myślę, że każdy z nas czuje się bezpieczniej, że gospodarz, sternik, to osoba szczerze ten klub kochająca. Przecież prezes Mroczek aby dostać się na mecze jako młody chłopak, korzystał z pewnej sztuczki. Podpinało się wtedy pod przypadkowego dorosłego, by z nim wejść – dorosły płacił za bilet, dziecko towarzyszące mogło wejść za darmo – bo jego tata nie kochał futbolu. Szukał potem szczęścia jako piłkarz i choć postawił na naukę, to nie był jednoznacznie przekonany, że to była dobra decyzja. Tliło się w nim i pewnie wciąż tli „co by było gdyby”.

Lata osiemdziesiąte to największe sukcesy Pogoni. Dwa finały Pucharów Polski, brązowy medal, wicemistrzostwo, mecze z Koln i Hellasem.

Zabrakło tylko kropki nad i. Najlepsza dekada, ale brakuje konkretu: trofeum, pucharu, tytułu. Wielokrotnie zastanawialiśmy się: czego zabrało? Jedni wskazują, że o porażce na finiszu sezonu 86/87 zdecydował przedwczesny transfer Adama Kensego do Austrii – gdyby pan Adam został, Pogoń by mistrzostwa nie oddała. Inni wskazują na kluczowy mecz wyjazdowy z Górnikiem Zabrze. Marek Leśniak w końcówce przy 1:1 minął bramkarza, strzelił do pustej bramki i już fetował trafienie. Tymczasem w ostatniej chwili któryś z obrońców wybił piłkę. Wkrótce zamiast 1:2 zrobiło się 2:1. Zwycięstwem Pogoń przypieczętowałaby dużą przewagę, ciężko byłoby ją roztrwonić. Patrzymy na to wszystko z perspektywy trzydziestu lat i to rozważania efektu motyla, czysto filozoficzne. Co by się stało, co by się zmieniło? Każdemu Portowcowi siedzi pod sercem fakt, że przez siedemdziesiąt lat nie udało się zdobyć trofeum.

Na swój sposób złote lata, finansowe załamanie przyszło dopiero później, ale też przykład z wyjazdu na FC Koln. Klub miał wcześniej taki autokar, że jak jechał na turniej do Francji, Adam Benesz poprosił by zatrzymali się wcześniej i ostatni etap przeszli pieszo bo wstyd. Na puchary załatwił nowy, a potem podczas drogi pękły w nim trzy opony.

Jechali później autostradą 50 km/h, na miejsce dotarli o 4 w nocy. Niby więc próbowano organizacyjnie gonić Zachód, ale właśnie tak to wychodziło. Te podróże były zmorą Pogoni: w latach 50tych i początku 50tych jeźdzono jeszcze zwykłymi pociągami, zdarzyła się ligowa trasa Przemyśl-Wrocław-Szczecin, a z braku miejsc piłkarze stali w korytarzu. Dopiero potem załatwiono rozklekotany autobus. Znana jest historia – nie pamiętam czyja – gdy piłkarz oparł się o szybę, a ta wypadła. No i sama logistyka przeszkadzała, możemy narzekać na sieć dróg w Polsce, ale dawniej było jeszcze gorzej, a nikt tyle nie jeździł po kraju co Portowcy.

Dwumecz z Kolonią dało się wygrać? W rewanżu porażka 0:1, ale też zmarnowane dwie jedenastki, pierwszy mecz 1:2 na wyjeździe.

Nie ma co robić z tego wielkiej historii, zwyczajnie się nie udało. Rywal miał reprezentantów RFN: Klaus Allofs, Pierre Littbarski. Był mocniejszy, zasłużył na awans. Pogoń powalczyła, pokazała się z dobrej strony. Może bliżej było z Hellasem, gdzie w pierwszym meczu skończyło się na 1:1. Ale ciekawie o rewanżu opowiadał Marek Leśniak. Piłkarze Pogoni byli przytłoczeni różnicami kulturowymi. We Włoszech był wtedy inny świat, który robił piorunujące wrażenie, a Polaków wpędzał w kompleksy. Mało, że dowiedzieli się ile gracze Hellas zarabiają, co było kosmosem w porównaniu do zarobków Portowców – każda miesięczna pensja zawodnika rywala wystarczałaby do kupna dwóch mieszkań w Szczecinie. Nawet takie drobiazgi, jak klubowe dresy… Pogoń ich nie miała. Każdy wyglądał jak z innej bajki. Jeszcze doszło do wszystkiego zamieszanie z telewizorami. Piłkarze wieczorem zeszli do recepcji z pretensjami, że nie mają odbiorników w pokojach. Wtedy okazało się, że to decyzja sztabu. „Macie się wyspać, a nie oglądać telewizję!” argumentowano. I zamiast posiedzieć przed TV zabijali nerwy do późna grając w karty.

Czy w Pogoni mają pretensje do tego, że Marek Leśniak – było nie było – uciekł za zachodnią granicę?

To indywidualna sprawa każdego kibica jak postrzega tamten ruch, ale wątpię. Pan Marek mieszka aktualnie w Niemczech, a gdy ostatnio informowaliśmy, że może pojawić się na meczu w 2019 roku, kibice wyrazili wielki entuzjazm – bardzo chcieliby go znowu zobaczyć na Pogoni. To pokazuje, że wielkiego żalu nie ma.

Pamiętajmy jakie były czasy. Piłkarze nie mogli wyjeżdżać z kraju przed trzydziestką. On szedł za lepszym życiem, walczył o swoją przyszłość. Tak się po prostu wówczas działo, Marek Kostrzewa także przejechał przez granicę w bagażniku samochodu, a w innych klubach zdarzały się podobne historie.

Pan Marek na stronach książki odnosił się do sprawy tak:

W wieku 24 lat wyjechałem z kraju i nie wróciłem. Wiem, że różnie odbierano to w Polsce. Ja jednak mam pewność, że ten krok i tak by się wydarzył. Jeśli nie wtedy, to może rok, dwa lata później. Tym bardziej, że był to pewnego rodzaju precedens i kilka miesięcy później polscy piłkarze mogli już oficjalnie wyjeżdżać do zagranicznych klubów. Chwilę po mnie wy­jechali Jan Furtok i Andrzej Rudy, ale oni zrobili to już oficjalnie. Byłem tym pierwszym, który otworzył drogę dla młodych piłkarzy, którzy chcieli spró­bować swych sił w zagranicznym klubie. Po latach wiem, że wiele wspólnego z tą całą sytuacją miało Wojsko Polskie. Miałem żonę, dwójkę dzieci. A był w tym czasie taki klub, który bardzo naciskał na transfer, chciał mnie u siebie. Powiedziałem sobie jednak, że w Polsce mogę grać tylko w jednym klubie i tylko w jednym grałem. Ta ucieczka była naprawdę przemyślanym krokiem.

W przypadku całej przygody pana Leśniaka w Pogoni warto też docenić wkład Jerzego Stańczaka. To ewenement: zobaczył młodego napastnika na treningu, wiedział jak niewiele Leśniak zarabia i powiedział trenerowi Ksolowi:

– Mogę zrzec się części moich pieniędzy, żeby on tu został.

Może pucharowa historia Pogoni nie należy do najdłuższych, ale wyjazdów innego rodzaju było sporo: mecz z Sheffield Wednesday, Syria, Algieria, Malezja. Przyznam, że rozśmieszyło mnie jak przeczytałem, że do Korei Południowej miał jechać Manchester United, ale odwołał wyjazd, więc pojechała Pogoń Szczecin.

Pogoń zagrała dwa mecze z reprezentacją Korei przygotowującą się do mundialu w USA. To jest udokumentowane, wyniki: 1:1 i 0:1. Jak było z tym Manchesterem – nie wiem, ale to był akurat moment, kiedy Pogoń liderowała tabeli. Może w zastępstwo zdecydowano się na rywala z Polski, spojrzeli kto akurat prowadzi i przyszło zaproszenie.

Screen Shot 01-31-19 at 11.59 AM

Który z wyjazdów był dla ciebie osobiście największym odkryciem: wow, Pogoń tam grała?

Chyba mimo wszystko Malezja. Z dużym zaciekawieniem spisywałem historię o uratowaniu tonących. I też ciekawe: ilu opowiadaczy, tyle wersji. Zawsze piłkarze kogoś ratowali, ale raz dziewczynę, raz parę, raz rodzinę. My zostawialiśmy te historie tak, jak zostały opowiedziane, nie chcieliśmy być sędziami historii. Być może podobnie było z Manchesterem.

Mnóstwo jest też barwnych historii z lat dziewięćdziesiątych, kiedy – nie ma co się czarować – w Pogoni panowała bieda. Zawód ligowca utożsamiany jest z blichtrem, a tu młodzi piłkarze otrzymywali wielce okrojoną pensję w bilonie, a Radosław Majdan sprzedawał po kolei wszystkie meble w domu, aż został mu tylko materac.

Przez dwa lata nie było ciepłej wody. To doskwierało szczególnie zimą, a wtedy kierownik odpowiadał parafrazą Barei: „Jest zima, to musi być zimna woda”. Niektórzy rywale żartowali z Portowców: z was to najwięksi pasjonaci w lidze, gracie za darmo! Przypomina mi się też historia opowiedziana przez Macieja Stolarczyka. Zarząd załatwił po sparingu w Niemczech nowe dresy. żeby nie płacić za nie cła, postanowiono ubrać w nie zawodników, przemycić je na nich. I nie byłoby w tym nic podejrzanego, gdyby nie to, że piłkarze mieli po kilka par na sobie. W pewnym momencie celnik zorientował się, podszedł do Leszka Pokładowskiego.

– Czemu ty masz na sobie tyle par dresów?

Leszek wzruszył ramionami. Spojrzał na celnika.

– Bo mi zimno.

Każdy wyjazd zagraniczny wiązał się z handlem: to kryształowe wazony, to dżinsy.

Przydaje się tu, że wywiady są nie tylko z piłkarzami, ale np. Grekiem Miciopoulosem, kibicem Pogoni, który prowadził knajpę, w której darmowo stołowali się wówczas Portowcy.

Jego syn, Nikos, nawet swego czasu trenował w klubie, również z pierwszą drużyną. Nie przebił się ostatecznie, ale ciekawa sprawa: miał ślub w dniu meczu Polska – Grecja na EURO. Datę wyznaczył o wiele wcześniej, niż wyznaczono terminarz. Na jego polsko-greckim weselu pojawiła się telewizja.

Pieniądze nie przeszkadzały w atmosferze, ale w wielu relacjach powtarza się wątek meczu z Bełchatowem, który spuścił z ligi Pogoń w sezonie 95/96.

Najlepiej jak oddam głos uczestnikom tych wydarzeń. Marcin Kaczmarek:

Spadek z ekstraklasy w sezonie 1995/96 dokonał się w Bełchatowie i będę pamiętał go do końca życia. Zostaliśmy wtedy ewidentnie skrzywdzeni. Leszek Pokładowski na samym początku meczu dostał dwie żółte kartki. Drugą za to, że lekko odrzucił piłkę w kierunku rywali. Przez cały mecz dzielnie się stawialiśmy, zdobyliśmy gola na 1:1 i remis dawał nam utrzymanie. W samej końcówce sędzia kolejny raz zagwizdał wątpliwy faul na korzyść GKS-u. Możliwe, że było to przewinienie, które powinien podyktować… w drugą stronę. Po zamieszaniu straciliśmy gola na 1:2 i spadliśmy z ekstraklasy. Co ciekawe, prawdopodobnie przez cały ten sezon nie byliśmy na miejscu spadkowym. Zostaliśmy tam przekręceni. Cóż, takie to były czasy. Nie mogliśmy wtedy pogodzić się z tym jako młodzi piłkarze, którzy byli idealistami. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że dzieją się poza nami różne dziwne rzeczy. Nie byliśmy niewidomi. Oczywiście, teraz mogę jedynie podejrzewać, bo nikt nikogo za rękę wtedy nie złapał.

Andrzej Rycak:

Wiadomo, że życie to nie tylko żarty i miłe sytuacje. Są też poważniejsze i bardziej przykre momenty. Nie zapomnę, jak spadliśmy z Pogonią z I ligi po meczu z GKS-em Bełchatów w 1996 roku. Wtedy niesłusznie czerwoną kart­kę otrzymał Leszek Pokładowski. Powiedzieć, że sędziowanie było stronni­cze, to jakby nic nie powiedzieć. Wyszedłem z szatni i zadzwoniłem do mamy, żeby przekazać jej smutną wiadomość.

– Mamo, jesteśmy zdegradowani – powiedziałem do niej.

– No przecież dzwoniłeś przed chwilą i mówiłeś, że spadliście – odpowie­działa, a ja zbaraniałem. – Dzwonisz drugi raz?

Okazało się, że chwilę wcześniej telefonował do niej mój brat Wojtek, który tego samego dnia spadł do II ligi ze Stalą Mielec. Później chłopaki żar­towali, że moja mama dowiedziała się o tym wcześniej ode mnie.

Jaki twoim zdaniem wyłania się z opowieści obraz Sabriego Bekdasa?

Bekdas zasypał Pogoń złotem. Wydał tyle, że z miejsca stworzył zespół mogący walczyć o najwyższe lokaty, wyrównujący wynik z 86/87. Ale był osobą kategoryczną. Jak wszystko się układało, to dawał z siebie wszystko. Jak zrobiło się źle, powiedział: radźcie sobie sami. Nikt nie dotarł do szczegółów rozmów, ale wydaje się, że miał prawo czuć się oszukany przez miasto. On wywiązał się ze wszystkiego co obiecał. Zainwestował w klub, stworzył silną drużynę. Ziemi pod pierwszą galerię w Szczecinie jednak nie otrzymał, po dziś dzień stoją w tym miejscu ogródki działkowe. Wtedy powstawała też bardzo mocna Wisła Kraków i pojawiają się głosy wśród kibiców, że gdyby wszystko poszło po myśli Sabriego, w Szczecinie byłaby druga Wisła Cupiała.

Les Gondor to najgorszy prezes w historii polskiej piłki:?

W historii Pogoni na pewno. Pasjonował się żużlem, nie piłką nożną. Mówiono, że tak naprawdę chce na stadionie zbudować tor żużlowy… Do końca nie wiadomo kim był, po za tym, że kiedyś Leszkiem Gondorskim, taksówkarzem ze Szczecina. Zapisał się wyłącznie czarnymi zgłoskami. Tyle dobrego, że wielu juniorów zadebiutowało w Ekstraklasie, bo gdy nie zostawił niczego, oni kończyli sezon. Sytuacja analogiczna do Polonii Warszawa pod Ireneuszem Królem.

Czasy Antoniego Ptaka to dwa dominujące konteksty: awans z podpórką i brazylijska Pogoń.

Brazylijczycy byli skoszarowani w Gutowie. O 22 wyłączano im internet, żeby spali, a nie rozmawiali z rodzinami. Odbywało się to w ten sposób, że ktoś przed wyjazdem do domu odłączał kabelek w sekretariacie, a potem zamykał go na klucz. Brazylijczycy któregoś razu zabrali klucz, przykleili go do kartki, a potem malowali po drugiej stronie kartki tak mocno, by zrobił się na niej odcisk klucza. Nie wiadomo do końca jak to im się udało, ale sami sobie dorobili klucz. Włamywali się, włączali internet i rozmawiali z rodzinami.

Samo to pokazuje jak poronionym pomysłem była brazylijska Pogoń. Nie dawano im nawet takiej wolności, żeby mogli kontaktować się z bliskimi. Włamywali się nie żeby coś ukraść, tylko porozmawiać z rodziną.

Ciekawie opowiedział o tym Edi Andradida, jeden z nielicznych, którzy funkcjonowali na innych zasadach. Edi stwierdził, że Ptak traktował jego rodaków nieludzko. Każdy ma ochotę pobyć z innymi ludźmi, być w społeczeństwie, każdy ma swoje potrzeby, również seksualne, bo mówimy o młodych facetach. Hamowanie tego wszystkiego musiało doprowadzić do katastrofy. Ile historii zostało w gutowskich ścianach – nikt nie może wiedzieć.

A twoja ulubiona historia z Bogusławem Baniakiem, o którym Radosław Biliński zaśpiewa na chrzcie: „„Jest też i Boguś, Bebeto zwany, czarodziej rezerw, mistrz motywacji, gdyby nagrody za kity dawali, byłby trenerem reprezentacji”?

Ta, którą wspominał sam trener. Wzięto go któregoś razu na komisariat z przyczyn burd na trybunach.

– Rozpoznaje pan kogoś na zdjęciach? – zapytano go.

– Panie, ale to są trybuny, co ja mogę wiedzieć… – odpowiedział.

– No bo oni krzyczeli „Baniak wypierdalaj!” – usłyszał od policjanta. – A poznaje pan bluzę bębniarza? Są na niej pana inicjały.

– Nie – skłamał.

W rzeczywistości ta bluza była trenera, a tym, który wybijał rytm do „Baniak wypierdalaj”, był jego syn. Trener wrócił do domu.

– Nazwisko nazwiskiem, ale Pogoń jest najważniejsza – usłyszał od syna.

W tym samym czasie powstawała Pogoń Nowa w B-klasie.

Była jak kolorowy ptak w szarej rzeczywistości. Przyciągała tyle samo, a może nawet więcej kibiców niż Pogoń ekstraklasowa, choć grała na bocznym boisku. Też chodziłem na B-klasę, pamiętam tą radość, wiatr odnowy. Albo taki wyjazd do Komarowa, gdzie przepływaliśmy przez Jezioro Dąbie i Odrę, więc płynęliśmy na mecz statkiem. Kibice uwielbiali te mecze, grali Dariusz Adamczuk czy Grzegorz Matlak, a jeszcze gościnnie zapraszano legendy: na murawie pojawił się choćby Zenon Kasztelan.

Ładnie Marek Pawlak powiedział o staraniach Pogoni o IV ligę. 'Nie wiem czy moja wątroba to wytrzyma”.

Spadła Pogoń Ekstraklasowa, Nowa awansowała z B-klasy. Ekstraklasowa Pogoń Ptaka przestawała istnieć, był pomysł przejęcia licencji Groclinu, na szczęście nie wszedł w życie. W końcu ustalono, że Pogoń Nowa połączy się z czwartoligowymi rezerwami Pogoni. Na to jednak potrzebna była zgoda czwartoligowców…

Na przestrzeni siedemdziesięciu rozmów widać ile jest powiązań między zawodnikami różnych pokoleń. Grzegorza Matlaka wypatrzył na podwórku Marian Kielec. Adama Frączczaka stryj, Wojciech, był znakomitym bramkarzem. Nawet taki drobiazg jak wuj Piotra Celebana wygrywający konkurs wiedzy o historii Pogoni Szczecin.

Znaleźlibyśmy tego mnóstwo, ale też tak jest w każdym dużym klubie. Nie sądze, żeby Pogoń się na tle wyróżniała, warto jednak o tym pamiętać, bo to piękne sprawy.

Jak wielkim trudem było zgromadzenie materiału?

Powiem tak: zapytano mnie czy napisałbym jeszcze książkę o Pogoni. Powiedziałem jak rasowy pantofel, że najpierw muszę spytać żony, bo przecierpiała ten czas pisania. Dziękuję jej z tego miejsca za wyrozumiałość. No i chciałem podziękować wszystkim, którzy współtworzyli i pomagali. Książka nie powstałaby nigdy gdyby nie współpraca Tomasza Smotera, Jakuba Żelepienia i Jakuba Bohuna z biura prasowego. Po sobie wiem jak ciężko jest pracować przy zawodowej piłce, gdzie caly czas jesteś pod prądem, a jeszcze w tym czasie pisać. Pewne sprawy na tym cierpią. Dziękuję też tym, którzy pomogli w drugim etapie: grafikowi Michałowi Madejowi, który opakował książkę, Kasi Świerczyńskiej, która pomogła z korektą, a takze osobom, które pomagały w faktografii, szczególnie Michałowi Elmerychowi, dziennikarzowi Radia Szczecin. Przede wszystkim dziękuję wszystkim, którzy zdecydowali się poświęcić czas i porozmawiać. Wszyscy jednak mamy z tego wielką satysfakcję. To coś, co zostanie, co pomoże budować tożsamość z klubem.

2018-06-20_152947497910

Ostatnie pytanie: dlaczego Paweł Drumlak nie chciał iść do Galatasaray?

Nie wiem! Niestety. Trzeba go kiedyś zapytać.

 

Najnowsze

Anglia

Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami

Bartek Wylęgała
4
Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami
1 liga

Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Piotr Rzepecki
11
Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Komentarze

0 komentarzy

Loading...