W Białymstoku obejrzeliśmy mecz piłki nożnej. Kto ogląda Ekstraklasę regularnie ten wie, że nie jest to w polskiej lidze takie oczywiste, bo bywają spotkania, w których więcej jest z ping ponga albo wyczynowego bicia głową w mur. Meczowi Jagi z Lechem niczego piłkarsko nie brakowało, ale trudno powiedzieć, by w którejkolwiek szatni po ostatnim gwizdku strzelały szampany.
Nikt nie gra tak dobrze na wyjazdach jak Jagiellonia. Białostoczanie wciąż są bez porażki. Stracili raptem cztery gole w sześciu meczach. Ale teoretycznie łatwiejsze mecze domowe to zupełnie inna historia, inna drużyna:
0:1 z Lechią
1:0 z Wisłą
2:1 z Piastem
2:3 z Miedzią
3:1 z Cracovią
0:4 ze Śląskiem
2:1 z Pogonią
1:1 z Legią
2:2 z Lechem
Dobre mecze tylko im się zdarzają, ale zdarzały się też kompromitujące wpadki. Ogólny bilans jest wstydliwy: na dziewięć meczów aż trzy porażki, czternaście (!) straconych goli przy trzynastu zdobytych.
W tym kontekście dzisiejszy remis staje Jadze ością w gardle. Zaczęła od szybko strzelonej bramki Frankowskiego, która była konsekwencją przewagi na boisku. Lech ostatnio, gdy go trafić, chwiał się na linach, wystarczyło tylko go dobić. Zapowiadało się na łatwą wygraną.
A jednak Kolejorz, ekipa na rozdrożu, szukająca formy, z trenerem tymczasowym, potrafił podnieść się z kolan. Było w bramce Rogne sporo przypadku – błąd Kelemena? Błąd kryjących obrońców? – ale co w siatce, to w siatce. 1:1. Wymowne jednak, że był to dopiero pierwszy strzał Lecha w tym meczu. Jaga do tamtej momentu miała ich sześć i jeszcze ze dwie stuprocentowe okazje.
Tymczasem za chwilę zrobiło się 2:1 dla gości. Niesłychaną niefrasobliwością w tyłach „popisał” się Novikovas. Jaga wyrzucała piłkę z autu na dwudziestym metrze, a Litwin łatwo stracił. Do ratowania sytuacji nie zabrał się wcale, drepcząc po murawie w tempie uważnego grzybiarza. Tymczasem Lech zagrał bardzo szybko na linii Jóźwiak-Jevtić, a wszystko zamknął Wasielewski swoją debiutancką bramką w Ekstraklasie, bramką – podkreślmy – naprawdę ładną, bo było to mierzone uderzenie po dalszym słupku, a asysty defensorów nie brakowało. Lech mógł – powinien? – rozbić bank, bo jeszcze przed przerwą Gytkjaer wyszedł sam na sam z Kelemenem, ale Duńczyk został zatrzymany.
Tylko pięć minut po zmianie stron Kolejorz cieszył się z prowadzenia, wyrównał bowiem bardzo aktywny, przytomnie grający Świderski, który ewidentnie czuł się dzisiaj świetnie. Tym bardziej nie rozumiemy decyzji Mamrota o zdjęciu młodego napastnika. Gra Jagiellonii trochę siadła, a Bezjak – poza potężną bombą, przez którą Burić huknął głową o słupek – wiele nie pokazał. Jeszcze mniej dał z siebie Sheridan, który zupełnie nie przypominał dzisiaj profesjonalnego napastnika. Gra stała się klasycznym przykładem walki „cios za cios”; Lech najbliżej bramki był po szczupaku Gumnego, a po drugiej stronie Novikovas pięknie objechał Rogne, mając czystą sytuację. Mieliśmy niebezpieczne rykoszety, niezłe rajdy przeprowadzał Jóźwiak – na pewno kibice się dzisiaj nie nudzili.
Ale sęk w tym, że kibice Jagi chętnie by się ponudzili przy 1:0, a bardziej od boiskowych emocji rozgrzałaby ich satysfakcja ze zdobytych trzech punktów. W Lechu coś drgnęło, na pewno nie wyglądał tak źle, jak w ostatnich tygodniach, przypomniał niejako o drzemiącym w nim potencjale, ale też może pluć sobie w brodę: była szansa zdobyć Białystok. Białystok, w którym Lech nie wygrał od 2013 roku. Kolejorz ogółem na wyjazdowe zwycięstwo w lidze czeka od początku sierpnia. Przyzwoity mecz przyzwoitym meczem, ale przełamania jak nie było, tak nie ma.
[event_results 539578]
Fot. FotoPyK