Reklama

Powiedzieli: Masz taką piękną żonę. Chyba chciałbyś ją jeszcze zobaczyć?

redakcja

Autor:redakcja

05 listopada 2018, 12:16 • 17 min czytania 0 komentarzy

W przerwie meczu w tunelu stoi paru kwadratowych gości. Podchodzą do mnie.

Powiedzieli: Masz taką piękną żonę. Chyba chciałbyś ją jeszcze zobaczyć?

– Ty, stary, nawet się kurwa nie spociłeś. A patrz, masz taką piękną żonę. Chyba chciałbyś ją jeszcze zobaczyć?

Dariusz Solnica na własnej skórze doświadczył jak trudne są transfery na linii Warszawa – Poznań. Był wiecznym talentem Legii, w dorosłej piłce debiutował jako piętnastolatek, zapisał swoją kartę podczas pamiętnego zwycięskiego dwumeczu z Panathinaikosem. Ale też nie wykorzystał szansy, w późniejszych latach niemal co rok zmieniając klub, powoli rozmieniając swój talent na drobne.

Dlaczego jego losy potoczyły się tak a nie inaczej? Zapraszamy.

***

Reklama

Debiutowałem w III lidze jako piętnastolatek. Chodziłem jeszcze do podstawówki, a grałem z doświadczonymi piłkarzami w barwach Orląt Łuków. Z Łukowa pochodzę, tak jak Czarek Kucharski, mieszkaliśmy zresztą trzysta metrów od siebie, a z jego młodszym bratem, Sylwkiem, byliśmy najlepszymi przyjaciółmi.

Nie przestawiali pana, piętnastolatka, w trzeciej lidze?

To była bardzo mocna liga: Lublinianka. Hetman Zamość. KSZO Ostrowiec. Radomiak. Broń Radom. Grało się na fajnych zawodników, ale choć może nie miałem szans nikogo przestawić fizycznie, tak dawałem radę. Zresztą, już w debiucie strzeliłem gola na Górniku Łęczna. Na pewno najbardziej wymagające były… treningi. Wrzucano wszystkich do jednego wora, młody czy stary zachrzaniał z ciężarami albo biegał po śniegu w górach. Katastrofa. Do tego mieliśmy bardzo dobry zespół juniorski, więc tu też grałem. W jego barwach miałem okazję pograć między innymi na Jacka Bąka, wówczas gracza Motoru. Pamiętam Jacek z nami nie strzelił karniaka. Sędzia kazał powtórzyć z jakiejś tam przyczyny. Jacek podszedł, a właśnie brat Czarka Kucharskiego znowu obronił.

Meczów łącznie grałem naprawdę mnóstwo. Bywało, że w sam weekend trzy. Trzeba było reprezentować szkołę w uczniowskich rozgrywkach. Dochodziła reprezentacja juniorska trenera Jabłońskiego, bodajże U15, choć jeździłem też czasem na starszą. Występowałem tu z Grzesiem Skwarą, a później dojechali choćby Marcin Mięciel czy Szamo. Chodziłem już do prestiżowego technikum elektronicznego w Siedlcach, gdzie dojeżdżałem 30 km pociągiem, ale przez mecze w szkole byłem gościem. Dostałem się tam z bardzo dobrymi ocenami, ale potem zaczęły się problemy. Co miesiąc zgrupowanie. To do Bułgarii, to do Włoch, to jeszcze gdzieś. Zaległości się zbierały, aż wezwał mnie na rozmowę dyrektor.

– Darek, albo szkoła albo piłka.

Wróciłem do Łukowa. Tu patrzeli przychylniejszym okiem na swojego, który reprezentuje miasto i region w biało-czerwonej koszulce.

Reklama

Co panu najbardziej zapadło w pamięć z zagranicznych wyjazdów?

Turniej noworoczny w Izraelu. Choć też pokazuje ile jeździliśmy: zaczynał się w pierwszy dzień świąt. Lecimy do Tel Awiwu. Zawody trwały dwa tygodnie, tam spędzaliśmy sylwestra i Nowy Rok. Na pewno też, choć dopiero z perspektywy, robiła wrażenie gra przeciwko Tottiemu. Mierzyliśmy się dwa razy, z czego raz, jeśli dobrze pamiętam, w Radomiu.

Rozgrywaniu tylu meczów nie przeszkadzało panu? Mirosław Szymkowiak przyznawał, że tak wczesny debiut i gra w kilku drużynach jednocześnie skróciły jego karierę.

Mnie to akurat nigdy nie przeszkadzało, umiałem się ogarnąć. Całą karierę nie miałem ani jednej kontuzji. Maksymalnie pauzowałem dziesięć dni.

Nie uderzała do głowy soda? Początek lat dziewięćdziesiątych, Polska otrząsająca się dopiero z komuny, a pan lata po Europie, gra w dorosłej piłce.

Nie, chciałem wybić się z małego ośrodka, coś osiągnąć w życiu. Co nie znaczy oczywiście, że byłem święty. Bawiłem się po wygranym meczu? Bawiłem. Bez szaleństw, ale normalnie, bo też nie udawajmy, że piłkarze są robotami zaprogramowanymi tylko na pracę. Tak samo potrzebują odreagować, pobawić się. To młodzi ludzie.

Na co wydał pan pierwsze większe pieniądze?

O, musiałbym sobie przypomnieć kiedy coś zarobiłem. Chyba pierwszym większym zakupem był niebieski maluch w czasach Dominetu Piaseczno. Bratowa wygrała go w konkursie na miss województwa siedleckiego, ale nie miała wtedy prawa jazdy, samochód był niepotrzebny, a ja coś odłożyłem. Co prawda długo nie posłużył. Ukradli go gdy zamieszkałem na Bemowie. Byłem już wtedy w Polonii. Piotr Rocki i Darek Dźwigała mieli kontakty na mieście, ale niestety Rocky powiedział, że malucha nie da się odnaleźć.

Piaseczno niby też trzecia liga, tak jak Orlęta, ale ambicje zupełnie inne. Wypłaty na czas, dobra organizacja, lepszy sprzęt, lepsze boiska. Klubem rządził pan Cacek, późniejszy właściciel Widzewa. Choć szczerze mówiąc, grając regularnie w reprezentacjach młodzieżowych liczyłem, że szybciej trafię znacznie wyżej. A nawet do Dominetu poszedłem przypadkiem. Klub interesował lewy obrońca z Łukowa, ale ostatecznie zaprosili jego i mnie. Zostałem tylko ja. Paczka była bardzo mocna, przyszedłem tam zimą, a wiosną zrobiliśmy awans do II ligi. W składzie Marek Zub, Igor Gołaszewski, Zbyszek Murdza, Jerzy Zygarek czy Adam Dąbrowski.

W szatni prym wiódł jednak Piotrek Stokowiec. Fajny kolega, przeinteligentna bestia. Piotrek, jak i ja, kupił sobie w tamtych czasach malucha. Różnica taka, że jego był biały, no i stan – igiełka. Trzymaliśmy się razem, któregoś dnia Piotruś mówi:

– Darek, lecimy na AWF na baletki. Pośmiejemy się, pogadamy.
– No dobra Piotruś, to jedziemy.

Lecimy Puławską maluchem Piotrka, aż tu nagle, na wysokości wyścigów, coś ten maluch robi „pyr, pyr, pyr”. Zgasł zupełnie. Ja żaden mechanik, Piotrek też. Wezwana laweta, na balety żeśmy nie dotarli, tylko szliśmy na nocny autobus. Następnego dnia okazało się, że zacięła się wskazówka od paliwa. Wskazywała pół zbiornika, a paliwa zero. Piotrkowi bardzo kibicuję, już wtedy, tak samo jak u Jacka Magiery, widać było, że ma zacięcie do trenerki.

Z Dominetem, a później FC Piasecznem, mało nie weszliście do I ligi. Było o krok.

Przegraliśmy tylko z Siarką i Bełchatowem. Jedni i drudzy mieli wtedy znakomite drużyny. W GKS-ie rządził Jacek Berensztajn, a w Siarce, która jako jedyna przed Piasecznem wyrażała zainteresowanie moją osobą, Kiełbowicz, Kukiełka, Tyburski, Andrzej Białek. Może nie zabrakło wiele, wygrywaliśmy sporo, ale te dwa zespoły były poza naszym zasięgiem. Serce chciało, my chcieliśmy, ale nie byliśmy do końca gotowi na awans jako klub.

Mecze nie śmierdziały?

Wiadomo jakie to były czasy, nie ma co ściemniać. Mówiło się, że kto musiał awansować, to wchodził. Można teraz się zastanawiać gdzie były pieniądze i kto mógł być pilnowany by awansować. Ja wolę pamiętać boiskowe wydarzenia, jak choćby sparing z naszpikowaną gwiazdami Legią, gdzie przegraliśmy raptem 2:3. Mieliśmy naprawdę niezły zespół.

Screen Shot 11-05-18 at 10.14 AM

Źródło: Wikipedia

Była presja, żeby awansować? Cacek po nieudanej kampanii o I ligę zrobił fuzję z Polonią, FC Piaseczno przestało istnieć.

Pewnie, że Cacek chciał, ale nie daliśmy rady. Udało się rok później z Polonią. W Polonii miałem wielkie szczęście, bo spotkałem idola z lat dzieciństwa, Darka Dziekanowskiego. Jeździłem dla niego na Legię. Miałem jego plakat zawieszony nad łóżkiem. A tu z idolem w jednej szatni. Niemożliwe. To był naprawdę piłkarz przez duże P, także jeszcze w czasach Polonii, schyłkowych, na treningach cuda robił. Był niesamowity. Pamiętam mecz na Konwiktorskiej, w którym strzelił z rzutu wolnego w lewe okienko. Sędzia zagwizdał, że coś było nie tak i kazał powtórzyć. Darek nic nie powiedział tylko strzelił w prawe okienko. Czegoś takiego nie widziałem. Prywatnie też super człowiek, elegancja, garnitur, biała koszula, a jeśli chodzi o podejście do młodych takich jak ja, zawsze był chętnie pomagał.

Grał też pan w Polonii z braćmi Żewłakowami.

Nie będę kłamał: w życiu bym wówczas nie powiedział, że zrobią takie kariery. Michał ponad sto meczów w kadrze? No nie zapowiadało się. Ale to tylko dowód, ile znaczy ciężka praca i właściwe decyzje. Mnie po awansie Stefan Majewski powiedział wprost:

– Darek, przyjdą od Romanowskiego ludzie z Gdańska. Nie będziesz raczej grał. Szukaj sobie klubu.

I musiał się zdziwić, gdy za chwilę zobaczył mnie w Legii. Dostałem telefon od Mirosława Jabłońskiego, który był asystentem świętej pamięci Władysława Stachurskiego, a mnie pamiętał jeszcze z młodzieżówek. Na Łazienkowskiej trwał exodus zawodników, którzy grali w Lidze Mistrzów. Wyjechało dziewięciu czy jedenastu chłopaków. Dla mnie to była szansa, jak dar od Boga. Ale też mnie kosztowała sporo, bo w zasadzie… przyjaźń.

Miałem być świadkiem na ślubie Sylwka Kucharskiego, brata Czarka. Wszystko było dogadane od pół roku, termin wesela wypadał za tydzień. Po telefonie od Jabłońskiego dostałem zaproszenie na treningi, a później od trenera Stachurskiego zaproszenie na obóz. Kierunek? Austria. I tam walka o pozostanie w Legii. Rzecz nie do pogodzenia ze świadkowaniem w tym samym terminie. Zadzwoniłem do Sylwka i tłumaczę, że to może być jedyna taka okazja w życiu i nie mogę powiedzieć trenerom, że nie jadę bo mam ślub. Nie przyjął tego dobrze. Wkurzył się troszeczkę. Myślałem, że pójdzie lepiej, bo też grał w piłkę, ale stało się inaczej.

Dla pana Legia była spełnieniem marzeń.

Oczywiście. Moim zdaniem większość chłopaków w lidze chciałaby grać w Legii. Mogą się z różnych przyczyn z tym nie obnosić, ale gdy przyjdzie oferta – nie wiem który odmówi. Większość bez zastanowienia przyjmie. Takie są fakty. Ja także miałem szczęście, że trafiłem w momencie, kiedy Legia przechodziła transformację kadrową, co pozwoliło mi zaistnieć.

Byłem i jestem legionistą z krwi i kości. Nawet grając w Polonii chodziłem na Legię. W młodości jeździliśmy na Łazienkowską we trójkę z Łukowa: ja, kolega Marcin i jeszcze Sebastian, niestety już świętej pamięci, bo zginął w wypadku samochodowym. Pierwszy nasz mecz Legia – Bayern. Później regularnie, jak tylko dało się to pogodzić z własnymi meczami. Nawet na wyjazdy jeździłem, byłem choćby na finale Pucharu Polski z Górnikiem Zabrze. Szacunek dla rodziców, że mnie puszczali, bo wiadomo jakie były czasy na trybunach. Raz też pałą przez głowę dostałem, któryś policjant mnie poczęstował. Ale najbardziej nieciekawa historia przydarzyła mi się akurat… ze strony kibiców Legii. Wracaliśmy z meczu i kibice z Siedlec, takie cwaniaki, ukradły nam naszą łukowską flagę. Ciekawe, może to przeczytają teraz, stare chłopy, i głupio im się zrobi. Powiedzieć, że zachowali się nieelegancko, to nic nie powiedzieć.

Pieniądze wtedy były w Legii?

Odszedł Romanowski, zostało wojsko. Nie było szału, ale miałem na bieżąco wpłacane. Zresztą, wtedy nie patrzyłem na konto, tylko cieszyłem się gdzie piłkarsko jestem. Głodem przecież nie przymierałem, satysfakcjonowały i tak. Dochodziły również premie za mecze, całkiem fajne, a wygrywaliśmy dużo, co zszokowało ekspertów. Nas, po takiej rewolucji, skazywano może nie na spadek, ale na środek tabeli. Walka o mistrzostwo? Nie ma szans. Choć było nas wielu młodych, to nie zapominajmy jednak, że zostali Zieliński, Staniek, Bednarz, Sokołowski, Czykier, Kucharski, Szamo i Miętowy. Te wyniki nie wzięły się znikąd.

Przed meczami pucharowymi z Panathinaikosem skazywano was na pożarcie. Legia z gwiazdami nie dała im rady, a tutaj osłabiony zespół.

Ten mecz to historia Legii i cieszę się, że miałem zaszczyt dołożyć swoją cegiełkę. Panathinaikos to była wówczas europejska czołówka. Gorący mecz w Grecji, gdzie strzeliliśmy dwa gole… niby nieźle, ale i tak mówiono, że wszystko zgodnie z planem, łatwo przegramy. W szatni przed meczem trener powiedział, żebyśmy zagrali odważnie, bo nie mamy nic do stracenia. Czuliśmy, że wszystko w naszych rękach, nogach, a w głowach mieliśmy spokój. Zagraliśmy 3-5-2, ja nabiegałem się na prawej pomocy za wszystkie czasy. Widowisko przednie, Czarek Kucharski na 2:0, przechodzimy. Najpiękniejsza chwila w Legii. Tego się nie zapomni do końca życia. Euforia, cały stadion w ekstazie. Nasz płacz w szatni. Ale też płacz Krzysztofa Warzychy, którego Żyleta lżyła cały mecz.

Mam też jednak gorsze wspomnienie z tego meczu, a raczej jego smutną konsekwencję. Zaraz potem zaczynało się zgrupowanie młodzieżówki U21 Edwarda Lorensa. Mieliśmy grać z Anglią w Wolverhampton. Czułem, że zagram. Świetnie wyglądałem całą jesień, jeszcze ten Panathinaikos. Ale tak byłem zajechany tym meczem, że na treningach kadry czułem się wypruty fizycznie. Nie mogłem dojść do siebie. Polecieliśmy na Wyspy. Kurka wodna, a jak nie zagram? Ostatecznie nawet nie było mnie na ławce. Siedziałem z Arturem Wichniarkiem na trybunach. Wielka szkoda, ostrzyłem sobie zęby na ten mecz, bardzo chciałem się pokazać.

Jak pana zdaniem wiele brakowało, żeby przejść Besiktas?

Turcy byli postrzegani jako zespół nieprzewidywalny, z jedną wielką gwiazdą w składzie – Danielem Amokachim. Nie powiem, umiał wiele, strzelił nam też bramkę. To, co najbardziej pamiętam, to istne szaleństwo trybun na wyjeździe. 40 tysięcy widzów. Nie szło słowa zamienić, taki tumult. Rzucali w nas zapalniczkami i monetami, no dosłownie dzicz. Ale tak się tam kibicuje. Z samego meczu najbardziej pamiętam swoją sytuację. Było 1:1. Piłka zagrana w pole karne, Jacek Bednarz ją przebił, doszła do mnie. Czternasty metr. Przyjmuję kolanem. Ale strzał idzie centymetry obok słupka. Jakbym trafił, nie mają szans, dwóch byśmy nie dali sobie wbić. Ale odpadliśmy. Sporo później mówiono: o, jakby Solnica trafił. Może i jego kariera potoczyłaby się inaczej?

Okazja Solnicy od 14:44

Pana statystyka w Legii faktycznie jest przedziwna. Sześć goli strzelonych w pierwszej legijnej rundzie, trafienia ważne, dużym markom w Polsce. A potem ponad czterdzieści meczów i ani jednego gola.

Widzi pan. To wszystko spadło za szybko chyba. Takie nieszczęście w szczęściu.

Soda?

Nie tyle soda, ale nie miałem tej świadomości, że trzeba pójść za ciosem. Właśnie teraz, gdy idzie, kuć żelazo póki gorące. Jeszcze więcej pracować. Nie twierdzę, że byłem leserem, ale siłownia? Samemu, po treningach? A po co? Czarek Kucharski już wtedy miał taką świadomość i chodził, choćby i sam. Mi tego brakło, choć mogłem się na nim wzorować, był obok, starszy kolega i z mojego miasta. Mam coś do poprawy na boisku? No to zostaję po godzinach i nad tym pracuję. To mi się powinno włączyć, a się nie włączyło. Osiadłem na laurach. Strzelam, to będę strzelał. Ale żadna bramka nie strzeli się sama.

Może też zabrakło menadżera? Wiem, że dzisiaj różnie się o nich mówi, ale jeśli jest to człowiek odpowiedzialny, który ma osobiste podejście, nie zapominając przy tym o interesach, jest w stanie pomóc. Mądry menadżer – daj Boże. Piłkarze to młodzi ludzie, nie znający jeszcze często życia. Ktoś starszy, ze szczerymi intencjami, może zrobić różnicę.

Pana drugi sezon w Legii był spadkiem z wysokiego konia. Jesienią jeszcze mecze z Vicenzą, wiosną już KSZO i relegacja z ligi.

Nieodpowiedzialne wybory, których konsekwencją była tułaczka w Polsce. To KSZO było wielkim błędem. Mogłem zacisnąć zęby, walczyć na całego w Legii, a poszedłem tam i to mnie zgubiło. Podpisałem też z Legią pięcioletni kontrakt, a ta ani nie chciała mnie sprzedać – jeśli już to za krocie – bo widać miała wobec mnie nadzieje, ani tych szans, co dostałem nie wykorzystywałem. I tak jeździłem, pół roku tu, pół roku tam, nigdzie nie zagrzewając miejsca, rozmieniając się na drobne, bo ciężko w takich rozjazdach ustabilizować formę.

To bywało życie na wariackich papierach. Pamiętam historię przenosin do Pogoni. Mamy jechać na obóz na Cypr z Legią. Moment dla mnie ciężki, bo moja mama ciężko chorowała. Zmarła w wieku 46 lat. Jadąc na obóz ciocia, pielęgniarka, powiedziała:

– Darek, przed wyjazdem pożegnaj się z mamą, bo jak wrócisz może jej nie być.

Tak zrobiłem. Na Cyprze telefon od żony. Mama nie żyje. Świętej pamięci kierownik Irek Zawadzki pomógł załatwić bilety do Polski, przez Zurych wracałem do domu. Po pogrzebie i chwili przerwy znowu na Cypr. My wtedy blisko miesiąc spędziliśmy na Cyprze, bo po pierwszym zgrupowaniu okazało się, że w Polsce jest za zimno by trenować. Polecieliśmy tam z powrotem, a zameldowaliśmy się w hotelu, gdzie do jedzenia dali nam hamburgera z frytkami. Doktor Machowski jak to zobaczył, to zdrowo się zagotował.

Legię prowadził sławetny duet Kopa-Białas, sprowadzono Śrutwę, wracał Czarek. Ciasno w przodzie. Któregoś razu o 21 dzwoni prezes Pietruszka.

– Darek, przyjedź do Mariottu. Jest sprawa.
– Prezesie, ale o co chodzi?
– Przyjedź Darek. Szybko.

Przyjeżdżam, a tu pan P. z Pogoni, postać w Szczecinie pojawiająca się niemal wyłącznie incognito. Potem go zamykali, jakieś wałki na VAT-cie kręcił. Największą kaucję w historii zapłacono właśnie za niego. Dosiadłem się do stolika. Powiedział, że mnie chce, że pierwsza liga, że dobra drużyna, a będzie jeszcze lepsza. Spytał ile chcę zarabiać, a gdy powiedziałem, na wszystko się zgodził.

– Dobra, pakuj się rano i jedź.

Wszystko tydzień przed ligą. Zajechałem do niego do domu następnego dnia. Tam pałac. Złote klamki. Służba wita w drzwiach. Stół na czterdzieści metrów i stu gości. Własne jezioro. Jak P. przyjechał, zabrał mnie do banku i wypłacił wszystko za całą rundę z góry. Grałem w Pogoni dobrze, prowadził nas Baniak, podobało mi się nie tylko w szatni, ale też w mieście, bo Szczecin bardzo mi pasował. Blisko Berlina, czuło się ten powiew Zachodu. Utrzymaliśmy się i co dalej? I to dalej, że popełniłem wielki życiowy błąd.

Dzwoni z Poznania trener Topolski, stary znajomy z KSZO. Fajny człowiek, pozytywna jednostka, dobrze nam się pracowało. Lech był trzecią siłą ligi i grał w pucharach. Skład? Żurawski, Głowacki, Piskuła i inni. Paka. Klub poukładany, pieniądze były, czego dowodem mój transfer. Miałem kosztować kilkaset tysięcy, byli w stanie wykupić mnie z Legii, choć płatność w trzech transzach. Dogadałem się finansowo bardzo dobrze, a kontrakt podpisałem na trzy lata. Na początku nie wyglądało to najgorzej, choć wiadomo jak trudne są transfery na linii Poznań – Warszawa. Ale zaczęliśmy fatalnie. Topolskiego zwolniono po siódmej kolejce. Mieliśmy niemal same porażki. Nie wygraliśmy nic do dziesiątej kolejki. Nieprawdopodobne wyniki. Gorąco było w Poznaniu tak, że masakra.

Screen Shot 11-05-18 at 10.20 AM

Źródło: Transfermarkt

Co konkretnie potrafiło się dziać?

Ja nie czułem się bez winy. Grałem słabo, wiedziałem to, ale też cały zespół grał bardzo słabo. Po prostu nie szło. Zaczęło się odsuwanie mnie od drużyny, zakazy treningów, szykany od działaczy i ze strony kibiców. Pamiętam w przerwie jakiegoś meczu w tunelu stoi paru kwadratowych gości. Podchodzą do mnie.

– Ty, stary, nawet się kurwa nie spociłeś. A patrz, masz taką piękną żonę. Chyba chciałbyś ją jeszcze zobaczyć?

Zdemolowany czułem się pod każdym względem. Robiono ze mnie kozła ofiarnego numer jeden, w prasie poznańskiej, na trybunach. Na tych ostatnich później lżono wszystkich per „jak przegracie wpierdol macie”, na parkingu mieliśmy pogadanki też wszyscy, ale i tak wiadomo, że co złe, to Solnica. Poznań to dla mnie jedna wielka trauma.

Powiedział pan, że działacze z panem jechali. W jaki sposób?

Zaszczuli mnie i uciekłem stamtąd. Na przykład reszcie drużyny wypłacano pensję, mnie nie. Różne sprawy. W końcu zrzekłem się większości pieniędzy, dużych pieniędzy, żeby tylko wyjechać. Trzyletni kontrakt, bardzo dobry, ale tam bym się zamęczył psychicznie. Z perspektywy może posłużyłem za zły przykład? Skoro Solnicę udało się załatwić, to innych też się uda? I powstały Kluby Kokosa? Żałuję tamtej sytuacji, znowu wracając do menadżerów: jakbym miał kogoś takiego obok siebie, może pomógłby przynajmniej rozstać się nie na takich złych warunkach, gdzie prawie wszystko odpuściłem. Lech wycofał się z transferu, nie przelał kolejnych transz, więc ponownie trafiłem do Legii.

Odżył pan w Odrze Opole, strzelając szesnaście goli.

I co jak tamten rok pamięta się tylko przez pryzmat afer. Po fakcie wyszło, że sezon był mega kombinowany, bo Niedziela kupował sędziów. Sam smród został po tym wszystkim. Jakbym Niedzielę spotkał, to bym go w dupę kopnął i tyle. Pieprzy głupoty, żeby się wybielić, oskarżając i oczerniając między innymi mnie, zupełnie bezpodstawnie, bez cienia dowodu. Za stary jestem na takie szarpaniny. Gadanie, że po rundzie jesiennej zaczął się handel, bo nam nie zależało? Bzdura. Aż nie chce się gadać. Zapewniam, gdyby coś takiego miało miejsce, to bym wiedział, bo miałem mocną pozycję w szatni.

Ale czuł pan czasem, że mecz jest kupiony?

Niedziela kupował u sędziów, więc mogli pomóc z karnym. Ale rywale przecież walczyli na całego, jeszcze podpórki dostawali z innych klubów. Gole nie strzelały się same, przeciwnik walczył normalnie. Obrońcy naprawdę nie kładli się razem z bramkarzem na kolanach, nie zagadywali:

– Solny, wchodź do bramki.

Ostatni mecz w Legii zagrał pan jeszcze u Okuki.

Kat. Takiego obozu nie miałem nigdy. Bardzo dużo takiego czystego biegania. Dało to efekt, bo Legia została mistrzem, ale długofalowe efekty u niektórych były o wiele gorsze, sypnęło kontuzjami, zajechał niejeden organizm. Mnie akurat tak źle to nie robiło, czułem się dobrze. I gorzej od rywali do składu, takiego choćby Yahai, wcale się nie czułem. Ale skończyło się jak się skończyło. Tak czy inaczej jestem dumny, że grałem w Legii. Oczywiście jest wielkie poczucie niedosytu. Mam pewność, że dało się wykrzesać z siebie znacznie więcej.

Skończył pan karierę dość wcześnie, w wieku 32 lat.

Dogorywałem w II lidze. Jakieś Tłoki Gorzyce. Niby fajny projekt Szczakowianki, ale jak tam trafiłem, właśnie się zwijał. Miałem jeszcze dobry rok w Piaście, któremu odjęto dziesięć punktów, skazywano go na spadek, a my graliśmy tak, że gdyby nie kara zrobilibyśmy awans. Ale potem przyszedł Bogusław Pietrzak i powiedział, że wszyscy po trzydziestce odchodzą, on postawi na młodych. I koniec. Miałem oferty ze Stali Stalowa Wola, z jeszcze jakichś klubów, ale uznałem, że za takie pieniądze już się po Polsce najeździłem. Córka szła do I klasy, a żona, która za mną jeździła wszędzie, też chciała osiąść. Więc wróciłem do Łukowa. I jak nigdy nie miałem kontuzji, tak tutaj sam, na treningu, zerwałem więzadła. To już ostateczne przekreśliło granie.

Udało się odnaleźć panu w życiu po piłce?

Myślę, że tak. Córa w wigilię wchodzi w świat dorosłych. Prowadzę małą firmę transportową, do tego prowadzę młodzież w Orlętach, najstarszy rocznik. I jak mam możliwość, jeżdżę na Legię. Jest satysfakcja taka, że w pewnym momencie w Legii było trzech z małego Łukowa, bo ja, Czarek i jeszcze Darek Dziewulski. Duży sukces naszego miasta. A mój sukces jest taki, że jak syna na Legię zabieram, mogę powiedzieć: tak, grałem tutaj synek, może stadion był mniej okazały, ale to ta sama ziemia, ten sam klub.

Rozmawiał Leszek Milewski

Fot. Newspix

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...