Reklama

„Lechia to była jego biało-zielona krew”. Historia Romana Korynta

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

27 października 2018, 14:23 • 18 min czytania 0 komentarzy

Wziął udział w pierwszych oficjalnych Derbach Trójmiasta, które ówczesna prasa nazywała jeszcze Derbami Wybrzeża. Z Lechią Gdańsk związał się w 1950 roku, a jego biała-zielona podróż trwała aż do lipca 2018. Romana Korynta zabraknie dzisiaj wśród kibiców zgromadzonych na trybunach stadionu w Letnicy. Z krajobrazu trójmiejskiej piłki zniknął jeden z jego najważniejszych i najbarwniejszych elementów.

„Lechia to była jego biało-zielona krew”. Historia Romana Korynta

Pozostały wspomnienia. I potężny dorobek sportowy, który mógł być jednak znacznie bardziej okazały, gdyby nie pewna niefortunna korespondencja.

Nie udawał Greka

– Roman to był klasa-gość. Człowiek, który nosił w sercu wielki pierwiastek piłkarskiego romantyzmu – wspomina Bobo Kaczmarek. – Facet o bardzo serdecznym usposobieniu. Mam cały czas przed oczyma jego reakcję, jak rok temu Korona Kielce strzeliła Lechii bramkę na 0:4. Romek zaczął po prostu płakać, łzy pociekły mu po policzkach. Tomek Korynt wziął wtedy ojca pod ramię i wyprowadził go z trybuny, nie pozwolił mu oglądać tego meczu do końca. Ostatecznie było 0:5 i Romek strasznie to przeżył. Lechia to była jego biało-zielona krew.

Reklama

– Aczkolwiek prawie całe życie mieszkał w Gdyni, zresztą w centrum miasta – zauważa Kaczmarek. – Jednak na Arkę też chodził, trochę w niej nawet pracował. Ktoś zapyta: „jak to, lechista z krwi i kości, a wybrał Gdynię”? Niestety, takie były czasy. Człowiek tak naprawdę nie miał możliwości wyboru. Dostał gdzieś mieszkanie, więc tam mieszkał.

Rzeczywiście – Roman Korynt przyszedł na świat w Tczewie w 1929 roku, ale jego rodzice wkrótce po narodzinach syna przeprowadzili się do Gdyni. Jego nazwisko brzmiało wówczas troszkę inaczej: „Korinth”. To dziedzictwo pozostawione przez pradziadków, którzy byli emigrantami z Grecji. Wzbudzało to zresztą niezdrowe zainteresowanie urzędników państwowych i powodowało nieustanne papierkowe wątpliwości, więc znudzony ciągłymi tłumaczeniami Roman w końcu zadecydował, by „Korintha” spolszczyć.

Został raz na zawsze Koryntem i uwolnił się wreszcie od pytań o genezę swojego nietypowego nazwiska.

Trafił do Gdyni w latach 30-tych ubiegłego stulecia, zatem mógł z bliska – choć jeszcze jako dziecko – obserwować rozkwit sportu na wybrzeżu. Futbol jako taki przypłynął do Gdańska wraz z końcem XIX wieku. Na okręcie dowodzonym przez brytyjskich marynarzy, którzy rozegrali kilka towarzyskich spotkań nad Motławą i podzieli się z gapiami wiedzą o zasadach swojej dziwacznej zabawy. Ale piłka nożna nie od razu zyskała wśród mieszkańców popularność. Sytuacja zmieniła się właśnie w okresie międzywojennym, gdy trójmiejski futbol – choć na dobrą sprawę skoncentrowany przede wszystkim w Wolnym Mieście Gdańsku – zaczął nabierać quasi-profesjonalnego charakteru.

830944

Gdynia na początku lat trzydziestych.
Reklama

W latach dwudziestych i trzydziestych kolejne grupy zawodowe zakładały swoje kluby. Policjanci, pocztowcy, celnicy. Również robotnicy organizowali przyzakładowe zespoły, lecz długo traktowano je z przymrużeniem oka. Powstawały też drużyny typowo dzielnicowe. Wisłoujście, Letnica, Oliwa, Siedlce, Nowy Port, Przeróbka… Wszędzie rodziły się kluby, które zaczynały odgrywać coraz większą poważniejszą rolę na piłkarskiej arenie wybrzeża. Już w połowie lat dwudziestych wszystkie klasy rozgrywkowe w Gdańsku liczyły około sześćdziesięciu zespołów. Sporo, bo przecież za grę w piłkę nożną nikt nie otrzymywał wówczas pieniędzy. Zorganizowane grupy kibicowskie również nie funkcjonowały, choć z biegiem lat widzowie coraz chętniej gromadzili się na stadionach i wokół boisk.

To była czysta pasja i chęć do rywalizacji, manifestowania lokalnego, wręcz dzielnicowego czy zawodowego „patriotyzmu” poprzez sport.

Ba, ale nie tylko lokalnego. Również – jeżeli można to tak ująć – globalnego. W 1925 roku na gdańskiej mapie piłkarskiej pojawiła się przecież legendarna Gedania – potężna, czysto polska organizacja sportowa. Zgromadziła piłkarskich zapaleńców, którzy wcześniej mogli się realizować wyłącznie w niemieckich drużynach. Stanowiła rzecz jasna nie tylko pole dla futbolowych popisów, ale i szansę do manifestacji swojej polskości w Wolnym Mieście, które z biegiem lat coraz bardziej otwarcie parło w stronę III Rzeszy. Narastający antagonizm polsko-niemiecki odgrywał tutaj niebagatelne znaczenie.

Mały Romek był jeszcze odrobinę zbyt młody, żeby to wszystko dokładnie zrozumieć. Zresztą – mieszkał w Gdyni, zatem trochę na uboczu wielkiej polityki, która targała sytuacją Gdańska. No i jego pierwszą miłością wcale nie była piłka.

Przekręcony w ringu

Jako nastolatek, Korynt trafił do zakładu kowalskiego i tam zaczął przyuczać się do zawodu. Kowalem koniec końców nie został – może i dobrze, nie było to specjalnie przyszłościowe zajęcie – ale ciężka harówka w kuźni bardzo korzystnie wpłynęła na jego sylwetkę i pozwoliła się rozwinąć w aspektach siłowych. Krótko mówiąc – chłopak tak długo i zapamiętale wymachiwał kowalskim młotem, że aż sam dorobił się młotka w łapie. Choć grywał już w piłę w Gromie Gdynia, to równolegle rozpoczął treningi pięściarskie i początkowo boks znacznie bardziej go pochłonął.

– W boksie odnosiłem spore sukcesy – wspominał Korynt w rozmowie z pismem „Lechista”. – Byłem dwukrotnym mistrzem wybrzeża. Mówiono, że mam spory talent. Rzeczywiście – obiecujący zawodnik stoczył około trzydziestu walk, większość zakończył zwycięstwem. Został nawet sparingpartnerem Aleksego Antkiewicza, medalisty olimpijskiego w wadze lekkiej i piórkowej. Korynt przekonał się na własnej szczęce, że nie bez kozery obwołano go „Bombardierem z Wybrzeża”. – Długo nie mógł mnie trafić, pruł rękawicami powietrze. Ale kiedy już mu się udało, to przez kilka dni nie mogłem jeść.

Czy przyszły reprezentant Polski w piłce nożnej był bokserskim talentem na miarę Igrzysk Olimpijskich? Tego się już dzisiaj nie dowiemy, choć „Papa” Stamm tak właśnie uważał. Ale krnąbrny osiemnastolatek z dnia na dzień postanowił cisnąć rękawice w kąt i raz na zawsze zapomnieć o boksie.

Oszukali go sędziowie, którzy w jednej z walk przyznali zwycięstwo jego przeciwnikowi wbrew wszelkim ringowym przesłankom. Nie potrafił się z tym pogodzić, więc uznał, że boks to nie jest sport, w którym może funkcjonować dłużej. – Przeciwnik nawet nie doszedł ze mną do zwarcia – opowiadał. – Nie mówiąc już o tym, że w ogóle mnie nie trafił. Werdykt brzmiał jednak 2:1 na jego korzyść. Spytałem trenera: „jak to możliwe?”. Odpowiedział, że że takie sytuacje mogą się zdarzyć. Wówczas zadałem sprzęt i grzecznie podziękowałem.

Jednak umiejętności nabyte podczas wyczerpujących treningów bokserskich zdecydowanie nie poszły na marne. Korynt doskonale spożytkował je na piłkarskiej murawie.

13161320_1013369818716789_1498911188_o-590x410

– Ostatecznie wybrał piłkę nożną, ale świetna praca nóg to pozostałość jeszcze z treningów pięściarstwa – wspomina Bobo. – To był nowocześnie grający środkowy obrońca. Człowiek ogólnie sprawny i usportowiony. Nigdy nie pałował piłki po odbiorze. Miał doskonałą intuicję – coś, co nazywamy dziś „antycypacją”. Był bardzo dynamiczny, dzięki temu znakomicie grał głową, pomimo zaledwie 176 centymetrów wzrostu. Miał bardzo dobry przegląd pola, wprowadzenie piłki do gry. W Polsce wyprzedzał swoje czasy i dystansował swoich konkurentów na pozycji środkowego obrońcy, choć już wtedy mieliśmy wspaniałą generację piłkarzy. Świetnie się na niego patrzyło nawet wtedy, gdy miał już 50 lat i był trenerem.

– Niesamowita była jego sprawność fizyczna – opowiada z kolei Czesław Boguszewicz. – Elastyczność, piękny dla oka sposób poruszania się po boisku. Wyskok, doskonała budowa ciała. Miał niesamowite wyczucie momentu do wyjścia w powietrze, dlatego wygrywał większość pojedynków, nawet z zawodnikami o głowę wyższymi od siebie. To też wynikało z jego cwaniactwa i po prostu siły – wiedział kiedy wejść w rywala barkiem, korzystając z rozwiniętej muskulatury.

Przez Legię do Lechii

Rezygnacja z boksu i skoncentrowanie się wyłącznie na piłkarskich treningach wyszły początkującemu obrońcy na zdrowie. Szybko zmienił gdyński Grom na wspomnianą już Gedanię i tam zaczął na poważnie rozwijać swoją futbolową karierę. Nie było mu jednak dane rozgościć się w kultowym klubie zbyt długo. O młodego chłopaka upomniało się wojsko.

– Byłem w Gedanii, gdy pojawiło się wezwanie – opowiadał Korynt w rozmowie z Weszło. – Prezes stwierdził wtedy: „Romeczku, nic się nie martw, załatwimy tak, że nie będziesz musiał jechać”. Podziękowałem, bo musiałem spełniać swój obowiązek. Dla niektórych okres rekrucki był ciężki. Albo bieganie, albo bieganie z karabinem. A ja się śmiałem i bawiłem świetnie. Grałem przecież w piłkę i poznałem tam swoją żonę. Też była sportsmenką, grała w koszykówkę. Po skończonej służbie zamiast pojechać do Gdyni, pojechałem do niej na dwa kolana i oświadczyłem się. Wracamy razem w moje rodzinne strony i mówię w domu: „bardzo przepraszam, kochani rodzice, ale to jest moja przyszła żona”.

Związek z Anią okazało się równie trafionym pomysłem, jak rezygnacja z boksu na rzecz futbolu. Para pobrała się w 1954 roku i stworzyła szczęśliwe małżeństwo, budując na swojej miłości otwarty, pełen ciepła dom. – Romek bardzo przeżył śmierć Ani – mówi Kaczmarek. – To nim wstrząsnęło. Ale poza tym wiódł radosne, poukładane życie. Żona, synowie, wnuki, prawnuki. Prywatnie był bardzo spełnionym i szczęśliwym człowiekiem.

Przymusowy pobyt w Lubliniance okazał się jednak owocny nie tylko w miłosne podboje, również te boiskowe. Piłkarska klasa Korynta zaczęła być coraz bardziej oczywista, a jego renoma gwałtownie wzrosła. Do tego stopnia, że niskim, lecz wyjątkowo mocarnym i wygimnastykowanym obrońcą zainteresował się inny klub wojskowy. Ten słynniejszy, z Warszawy. Tam zawodnik spędził dwa bardzo owocne w indywidualne sukcesy lata. Przede wszystkim – trafił do reprezentacji kraju.

Legia nie miała ochoty, by tak utalentowanego chłopaka oddać z powrotem do jednego z klubów z wybrzeża.

– Kończyłem służbę wojskową, ale nadał byłem szeregowym. Wezwał mnie więc do siebie porucznik i zaproponował, że jeśli zostanę, zrobią ze mnie pułkownika! A ja byłem tylko elektrykiem, kończyłem jedynie średnią szkołę, a taka ranga dawała wiele możliwości. Przeanalizowałem to szybko, stwierdziłem, że nie będę się wygłupiał. Wstałem i powiedziałem: „szeregowy Korynt odmeldowuje się”. Pojechałem po żonę i wróciłem na wybrzeże.

„Szeregowy Korynt” z Lublina nie przywiózł wyłącznie małżonki, również przyjaciela. W Lubliniance i w Legii występował wraz z Leszkiem Jezierskim, późniejszym trenerem ŁKS-u, Pogoni Szczecin i Ruchu Chorzów. Panowie bardzo przypadli sobie do gustu i zawiązali relację, która przetrwała długie dekady. Jezierski często odwiedzał swojego druha w Gdyni. – Romek swego czasu bardzo lubił pograć w karty – wspomina Boguszewicz. – Jego najlepszym kompanem był właśnie Leszek. Oj, wiele razy w te karciochy pogrywali.

5a1c738766da8_o,size,969x565,q,71,h,e16ee1

Leszek Jezierski.

Korynt wrócił zatem do Trójmiasta. Sęk w tym, że pomału tracąca swoją pozycję Gedania była już dla defensora zwyczajnie za ciasna. Opuszczał Gdańsk jako piłkarz, który dopiero co nie mógł się zdecydować, czy chce kopać szmaciankę, czy może jednak woli prać rywali po mordach. Powrócił już w glorii chwały, z Orłem na piersi. Musiał zatem znaleźć klub, który odpowiadałby jego statusowi i sportowym ambicjom. Padło na Budowlanych Gdańsk, czyli późniejszą Lechię.

24-letni wówczas zawodnik nie mógł się chyba spodziewać, że właśnie związał się z klubem, w którym spędzi już resztę boiskowego życia i odniesie swoje największe sukcesy, jeżeli chodzi o piłkę klubową. Zawędrował z Lechią do finału krajowego pucharu, osiągnął również trzecie miejsce w ekstraklasie – ten drugi rezultat pozostaje najlepszym w długiej historii klubu. – Mieliśmy fantastyczny zespół, no i kapitalnego trenera – wspominał Korynt. – Który był futbolowym teoretykiem, bo sam nigdy w piłkę nie grał, ale znalazł idealny jak na nasze możliwości sposób gry. Skupialiśmy się na obronie, traciliśmy bardzo mało bramek. Stąd wziął się przydomek „Murarze”, który przylgnął do Lechii na lata.

Pogromca Sowietów pozbawiony paszportu

Tadeusz Foryś, bo o nim mowa, był szkoleniowcem dość specyficznym. Słuchając opowieści na jego temat można nawet dojść do wniosku, że facet po prostu niespecjalnie znał się na piłce, a jednak wiedział o niej jakimś sposobem wszystko. Był bez wątpienia wybitnym specjalistą od przygotowania fizycznego i te parametry szybkościowe, wytrzymałościowe i siłowe, jakie wypracowywał ciężkim treningiem u swoich podopiecznych, później owocowały na boisku. Lechia była za jego kadencji nie do zajechania. Choć gdańszczanie rzadko trenowali z piłkami, a jeśli już, to na piaszczystym boisku, nigdy na trawie. Sam Korynt musiał demonstrować kolegom ćwiczenia, ponieważ trener nie był w stanie precyzyjnie pokazać tych elementów techniki, które chciał doszlifować u piłkarzy.

Obrońca stał się nie tylko faworytem szkoleniowca, ale też naturalnym liderem drużyny i ulubieńcem kibiców. Lubił się od czasu do czasu zapuścić w szesnastkę drużyny przeciwnej i celną główką zaskoczyć bramkarza. Gole celebrował wspólnie z kibicami, podbiegając do trybun.

Barwy Lechii reprezentował, jako się rzekło, do końca kariery, czyli do 1967 roku. Choć nawet w wieku 38 lat wyglądał na boisku całkiem przyzwoicie. – Bazowałem na czytaniu gry, miałem piłkarski instynkt. Wyczuwałem, gdzie piłka poleci, w którą stronę zawodnik drużyny przeciwnej zechce zrobić zwód. Używałem jedynie prawej nogi, ale przede wszystkim dobrze grałem głową – opowiadał stoper.  Jego postawą nieustannie zachwycały się zresztą lokalne media. Nawet, gdy Lechia przegrywała tak prestiżowe starcia, jak potyczki z Arką. Korynt wziął udział w pierwszych Derbach Wybrzeża, które zwyciężyli lechiści, ale drugi raz smaku triumfu nad lokalnym rywalem już nie zaznał. Choć robił co mógł.

„Niezawodny był Korynt. Nie tylko panował niepodzielnie na przedpolu własnej bramki, ale potrafił również otoczyć opieką groźnego Zygmunta Gadeckiego, który w tej sytuacji miał ograniczone pole działania” – zachwycał się redaktor gdańskiej prasy po… porażce BKS-u 0:1.

Skoro Korynt tak pozytywne recenzje zbierał nawet wobec utraty punktów, to nic dziwnego, że w rozgościł się w wyjściowej jedenastce reprezentacji narodowej. Tym bardziej, że trener Foryś pracował również w sztabie kadry i chętnie stawiał na swojego pupila. Roman niekiedy wybiegał nawet na boisko z opaską kapitańską na ramieniu. – Trener kompletnie nie potrafił grać w piłkę, ale miał wiele innych zalet, poświęcał każdemu zawodnikowi czas, brał na bok i przez dobre pół godziny, nawet więcej, tłumaczył taktykę. Dobrze nas ustawiał, dbał też o atmosferę: w kadrze jeden wskoczyłby za drugiego w ogień.

3ccf4ee2b9fee68bgen

Fenomenalna atmosfera i zmysł taktyczny szkoleniowca, który już w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku stosował strategię obrony strefowej, zaowocowała jednym z największych zwycięstw w dziejach polskiej kadry. Biało-czerwoni pokonali na Stadionie Śląskim w Chorzowie drużynę Związku Radzieckiego. Bohaterem spotkania został oczywiście Gerard Cieślik, zdobywca dwóch goli, jednak Korynt również dołożył do tamtego sukcesu swoją cegiełkę. A może i całą cegłę, jak przystało na lechistę.

Ten triumf porwał cały naród. Do tego stopnia, że towarzysze partyjni zaczęli rozważać tonowanie nastrojów. Obawiali się rozzłoszczenia Moskwy poprzez zbyt zuchwałe świętowanie zwycięstwa nad sowiecką ekipą.

– Trzymałem defensywę i prawdę mówiąc, to będąc na stoperze więcej krzyczałem niż grałem. Przewidywałem, mówiłem gdzie kto ma biec, jak się ustawić – mówił Korynt. – Oczywiście, samo to by nie wystarczyło. Pyta pan o moje atuty czysto piłkarskie – powiedziałbym, że szybkość i skoczność. Dla obrońcy te walory to obowiązek, trzeba reagować na ruchy napastnika by nie zostać w tyle. Ruscy mieli wtedy świetną drużynę: w bramce Jaszyn, dalej Iwanow czy Strielcow. Nas jednak niósł doping i wygraliśmy po dwóch golach Cieślika. Kibice wpadli na murawę i zanieśli nas do szatni, a trzeba pamiętać, że na stadionie było sporo milicji. Nie mieli jednak szans z kibicami, którzy złapali nas jeszcze potem pod prysznicem i chcieli myć stopy.

Jak to się zatem stało, że obrońca – który przecież karierę kontynuował jeszcze przez wiele lat, swój najlepszy czas miał w zasadzie przed sobą – przygodę z reprezentacją Polski zakończył ledwie dwa lata po epokom sukcesie, czyli już w 1959 roku? Dlaczego staruszek, który tak uwielbiał wyciągać zza pazuchy wycinki z gazet i opowiadać o swoich boiskowych bojach, miał do dyspozycji tak niewiele wspomnień z kadry? Zgubiła go naiwność i ufność.

– Kiedy przebywaliśmy z kadrą w Niemczech, podszedł do mnie jakiś facet i mówi po polsku, że wyjechał z Gdańska, mieszka na stałe w Rajchu, ale tęskni za krajem. Daj pan adres to będziemy pisać – opowiadał Roman. – Dałem mu swój adres, on rzeczywiście coś napisał, ja odpisałem, myśląc, że może przy okazji zrobię jakiś interes, bo taki już jestem. W którymś z listów zapytał, ile nam płacą. Odpisałem, że 300 złotych za wygrany mecz. On przekazał tę informację do niemieckich brukowców, które dodały jakieś wyssane z palca pikantne szczegóły i zrobiła się afera. Niemcy mieli nadzieję, że po przegranych eliminacjach za te moje 300 złotych, łamiących rzekomo zasady amatorstwa, oni zajmą nasze miejsce na igrzyskach.

Gruchnął ogólnopolski skandal. Afera, która sięgnęła sfer rządowych. Za karę zarekwirowano paszport Korynta na następne dziesięć lat. Przeszły mu koło nosa Igrzyska Olimpijskie w Rzymie, przepadła szansa zagranicznego wyjazdu. Choć była konkretna propozycja ze strony Bayernu Monachium. Był najlepszym polskim obrońcą, ale w kadrze nie zagrał. Zgarniał nagrody dla najlepszego piłkarza w kraju, ale powołań nie otrzymywał. Selekcjonerzy i działacze próbowali temat załagodzić, ale kwestia zakazu dla Korynta stała się sprawą wagi państwowej i partyjna wierchuszka pozostała głucha na wszelkie apele.

– Ostatecznie Romek się z tym pogodził, ale początkowo siedziała w nim wielka złość – wspomina Boguszewicz. – Mógł jeszcze wiele lat grać w reprezentacji, ustanowiłby wiele rekordów. Tymczasem pozostawało mu obserwować, jak na kadrę jeżdżą jego koledzy. To oni nakładali biało-czerwone stroje, nosili Orła na piersi. Wiedział, że to on jest najlepszy na swojej pozycji, więc krew go zalewała. Tym bardziej, że do meczów reprezentacji Polski podchodziło się wtedy z największym zaangażowaniem i szacunkiem. Wtedy tych spotkań było dość mało, urastały do rangi wielkiego wydarzenia. Zawsze się na takie starcia wyczekiwało z wielką nadzieją. Kiedy rozpoczynało się już spotkanie, człowieka przechodziły czarki.

– Całą jego karierę świetnie znam, wielokrotnie mi o niej opowiadał – dodaje były trener Arki. – Skrzętnie gromadził wycinki z gazet, które wspólnie przeglądaliśmy. Na pewno najczęściej wracał do otwarcia stadionu Camp Nou, gdy zagrał przeciwko Alfredo Di Stefano. Zaproszono go na pięćdziesięciolecie tamtego wydarzenia. Pojechali wraz z Tomkiem, uhonorowano go jako jednego z wciąż żyjących Polaków, którzy wzięli udział w tamtym wielkim święcie.

Lechista, który sprawdził się również w Arce

Po zakończeniu długiej i pięknej kariery Korynt nie musiał już tkwić przy piłce. Był drobnym, lecz sprawnym biznesmenem. Żyłka do biznesu zgubiła go, gdy próbował coś ugrać na tajemniczej znajomości z rodakiem z Rajchu, ale generalnie pozwoliła mu się ustawić. Żył na wyższym poziomie, niż wielu jego kolegów. Inwestował w ziemię i nieruchomości, prowadził sklep odzieżowy i szwalnię. Całkiem ekskluzywną, bo po płaszcze tworzone w jego zakładzie ustawiały się tłumy. Na swojej ulubionej działeczce, której z uwielbieniem doglądał w ostatnich latach życia, hodował mnóstwo zwierząt, a mięsem dzielił się z sąsiadami.

cfd3d5b062e6ce77gen

Roman Korynt był zapalonym wędkarzem. O rybach – podobnie jak o piłce – mógł debatować godzinami. Jego kilkudniowe wyprawy ze sprzętem wędkarskim pod pachą stanowiły stały rytuał. – Uwielbiałem wsiąść na łódkę, wypłynąć na zatokę i łowić ryby. Moim największym sukcesem jest ponad metrowy szczupak i wcale tutaj nie przesadzam, mam zdjęcie. Dobrą chwilę ciągnąłem go na holu, proszę spojrzeć.

– Wiadomo jak było w tamtych czasach – mówił Korynt. – problemy z żywnością, a ja hodowałem kaczki, kury, gęsi i króliki. W Polsce jedzenie na kartki, kiedy w pewnym momencie miałem go tyle, że nie wiedziałem co z nim zrobić. Rozdawałem sąsiadom, ale że ich też było sporo, zaczęło brakować. Rano pukanie do drzwi, otwieram i słyszę: „panie Romku, wszystkim pan dał, a o mnie zapomniał”. Doszło do tego, że sobie odmawiałem, byle innych zadowolić.

Choć cieszył się w Trójmieście gwiazdorskim statusem, woda sodowa nigdy nie uderzyła mu do głowy. Twardo stąpał po ziemi.

– W całej Polsce cieszył się ogromnym szacunkiem – zapewnia Boguszewicz. – W Gdyni czy w Gdańsku to była naprawdę wielka postać. Człowiek się cieszył, że może przebywać w pobliżu takiego zawodnika. Znaliśmy się bardzo blisko, w zasadzie od momentu mojego przyjazdu ze Szczecina do Gdyni. Roman miał już wtedy karierę za sobą, był trenerem młodzieży w Lechii. Blisko siebie zamieszkaliśmy. Po roku jego syn, Tomek, przeszedł z Gdańska do Arki. Nasze rodziny się wówczas zaprzyjaźniły i przyjaźnią do dzisiaj. Przez całą karierę nie powodował żadnych pozaboiskowych skandali.

Jednak działalność biznesowa Koryntowi nie wystarczała. Jego syn, Tomasz, również został profesjonalnym piłkarzem i legendą Arki Gdynia. Obaj panowie nie szczędzili sobie dowcipnych „życzliwości” w związku z lokalną rywalizacją, ale tak naprawdę Roman i Tomasz poznali i polubili oba trójmiejskie kluby. Korynt-junior często przywoził tatę na mecze Lechii, a Korynt-senior przez pewien czas nawet pracował w Arce. Wsparł swoim doświadczeniem właśnie Czesława Boguszewicza, kiedy ten stawiał pierwsze kroki w zawodzie trenera.

– Roman dał mi się namówić, choć pracował z juniorami w Lechii i prowadził swój sklep – wspominał zdobywca Pucharu Polski z 1979 roku. – Ja zostałem trenerem bardzo młodo, byłem świeżo po kontuzji oka, która zakończyła moją karierę. Szukałem autorytetu, w którym znalazłbym oparcie w początkowym okresie mojej trenerskiej drogi. No i wymyśliłem sobie właśnie Romana Korynta. On się trochę wzbraniał, nie bardzo chciał pozostawić swój biznes bez przypilnowania. Ale grzecznościowo się umówiliśmy, że przyjdzie do nas na trzy miesiące i mi pomoże. Pojechaliśmy nawet razem na obóz do Soczi. Okradli nas pierwszego dnia – przez tydzień musieliśmy chodzić w tym samym dresie i codziennie spowiadać się na milicji. Później jeszcze współpracowaliśmy, był naszym bankiem informacji. Oglądał mecze. Jak chcieliśmy rozgryźć kolejnego przeciwnika, wybierał się na wyjazdy, podglądał. Później siadaliśmy i wspólnie analizowaliśmy te materiały.

Jednak drobne związki z Arką to jedno, a status legendy Lechii – drugie. Sam Korynt nie był zresztą zadowolony, że w Gdańsku nie został uznany jednogłośnie najwybitniejszym piłkarzem w dziejach klubu. Musiał się tym mianem podzielić ze Zdzisławem Puszkarzem. – Dla mnie to skandal, jak w ogóle można nas porównać? To był mój trampkarz, wychowanek. Jakie ja miałem osiągnięcia w kadrze, a jakie on? Chwalę się, ale przecież różnie mogła wygląda moja kariera, gdyby nie wpadka z listem.

Rzeczywiście, nie wiemy jak by się ta kariera potoczyła. Pewnie zamiast 34 występów w reprezentacji Polski byłoby ich co najmniej dwa razy tyle. Nie wszystkie były równie udane, co ten z ZSRR – węgierska „Złota Jedenastka” sprała swego czasu tyłki biało-czerwonym, a Korynt ucierpiał w tamtym meczu szczególnie, regularnie objeżdżany przez Puskasa i spółkę. Jednak gdyby miał szansę otrzaskać się na tak wysokim poziomie i rywalizować z przeciwnikami tego kalibru na co dzień, pewnie by im dorównał prędko dorównał.

Pozostaje mu status niekwestionowanej legendy wybrzeża, ikony gdańskiej Lechii. Dziś zabraknie go na trybunach. Choć to, kto zasiada w loży ma teoretyczne drugorzędne znaczenie, to i tak trudno się oprzeć wrażeniu, że Derby Trójmiasta bez Romana Korynta są jednak odrobinę uboższe. Uboższe o „pierwiastek piłkarskiego romantyzmu”.

ROMAN KORYNT (12.10.1929 – 15.07.2018)

Michał Kołkowski

fot. 400mm.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Igrzyska

Ładne czy nie? I dlaczego akurat Adidas? Zamieszanie wokół strojów olimpijczyków

Kacper Marciniak
2
Ładne czy nie? I dlaczego akurat Adidas? Zamieszanie wokół strojów olimpijczyków

Komentarze

0 komentarzy

Loading...