Reklama

Neil, niezły z ciebie aparat!

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

18 października 2018, 19:14 • 11 min czytania 2 komentarze

Muhammad Ali stojący nad rozsmarowanym Sonnym Listonem – kultowe zdjęcie, które wisi dosłownie wszędzie. Na wystawach, nad łóżkami kibiców, w zadymionych pubach i barowych kiblach, na odrapanych ścianach osiedlowych siłowni, na banerach reklamowych, koszulkach, a nawet tandetnych skarpetkach, bo przecież „chodzić w Alim” to nie byle co. I chociaż patrzymy na tę fotografię już od ponad pół wieku, to jednak wciąż mało kto zadaje sobie pytanie: co za gość leżał pod linami i nacisnął spust migawki?

Neil, niezły z ciebie aparat!

***

Ujęcie 1 – od cwanego wolontariusza do cudownego dziecka fotografii

Muhammad Ali miał ego wielkie jak Wielki Kanion Kolorado, zawsze chciał być w epicentrum wszystkiego, ale jednak w tej historii będzie tylko tłem. Nawet jeśli na opisywanym zdjęciu to on dzieli i rządzi. Fotografia wykonana 25 maja 1965 roku w amerykańskim Lewiston ma bowiem jeszcze innego bohatera z ciekawym życiorysem – Neila Leifera.

Facet, który jest uznawany za jednego z najlepszych fotoreporterów w ogóle, pochodzi z Nowego Jorku. Wychował się na Lower East Side, czyli dzielnicy imigrantów, gdzie w latach 40. ciągnęli z Europy m.in. Żydzi i Irlandczycy. Cóż, nie był to Broadway, dlatego łatwo można było wpaść w kiepskie towarzystwo i wkrótce biegać po ulicach w barwach jednego z gangów. 13-letni Neil też pochodził z niezamożnej rodziny i teoretycznie był dobrym kandydatem do czarnej roboty. Ale miał pasję – kręciła go fotografia.

Reklama

Trafił na darmowe warsztaty prowadzone przez fotografkę Nelly Peissachowitz. Kobieta miała dobre podejście do młodzieży i Leifera całkowicie pochłonęło nowe hobby. Po latach podkreślał, że to dzięki tamtej pani został tym, kim został. Zajęcia odbywały się dwa razy w tygodniu, ale kursanci dostawali na wynos filmy, które mogli wypstrykać w weekend. Neil Leifer nie od razu skoncentrował się na sporcie. Jego pierwszą miłością były samoloty i okręty marynarki wojennej, które wpływały na nowojorską cieśninę East River. A żeby mieć jak najlepsze ujęcia samolotów, zrywał się z lekcji i ustawiał się na możliwie jak najwyżej położonym odcinku autostrady. Żeby zarobić na swój pierwszy aparat, pracował jako chłopiec od roznoszenia kanapek.

Sport zacząłem fotografować w liceum, gdzie zostałem edytorem w szkolnej gazetce. Bardzo lubiłem robić zdjęcia i widzieć później swoje nazwisko w druku. Problem w tym, że jako 15-latek nie miałem pieniędzy, żeby chodzić na duże imprezy sportowe, nie miałem też odpowiednich referencji (żeby dostać akredytację – red.) – mówił w 1992 roku w wywiadzie udzielonym Larry’emu Bermanowi.

Ale był cwany. Znalazł sposób, jak dostać się na stadion grających w NFL New York Giants, co jak się później okazało było jego biletem do wielkiej kariery. Otóż nasz Neil dowiedział się, że w dzień każdego meczu na stadion wybierali się pacjenci jednego z miejscowych szpitali dla weteranów wojennych. Pod budynek podjeżdżał autobus i kierowca zgarniał ich na wycieczkę. Problem w tym, że brakowało wolontariuszy, którzy mogliby pomóc osobom na wózkach dostać się do samochodu, a następnie już na sam obiekt. I to była jego szansa. Ochrona naturalnie wpuszczała go na stadion, a on przemycał swój aparat marki Rolleiflex, na którego długo ciułał kasę. I kiedy pojawiała się okazja, robił zdjęcia bohaterom wieczoru.

W końcu nadszedł też „ten” moment. Konkretnie był nim finał ligi NFL w 1958 roku, w którym New York Giants zmierzyli się z Baltimore Colts (17:25). Mecz rozegrano 28 grudnia, a więc dokładnie w urodziny nastolatka! Cóż to był za prezent – chłopak uchwycił na zdjęciu zwycięskie przyłożenie w wykonaniu Alana Ameche. Czarno-białe zdjęcie pokazywało kotłujących się futbolistów, nad którymi góruje ogromny, maksymalnie upchany kibicami Yankee Stadium. Nastolatek zrobił kapitalne zdjęcie, chociaż dysponował przeciętnym sprzętem, a już na pewno średnio przystosowanym do fotografii sportowej. Jak wspominał później w swojej książce „The Best of Leifer”, paradoksalnie gdyby miał wtedy więcej pieniędzy i lepszy sprzęt, pewnie nie złapałby takiego kadru. Po prostu szczęśliwie nie było go stać na długi obiektyw, bo ten uniemożliwiłby w takiej sytuacji szerokie ujęcie.

Czuł, że zdjęcia z finału są dla niego wielką szansą, dlatego zaproponował je redaktorom „Sports Illustrated”. Magazyn kupił je. Od 16-latka, który nie był prawdziwym fotoreporterem, a na stadion dostał się jako wolontariusz pchając wózek inwalidzki! Gazeta materiał opublikowała i tak zaczęła się współpraca Neila z tym młodym wtedy jeszcze tytułem, bo wydawanym od 1954 roku. Z czasem dostawał coraz więcej zleceń, a mając 18 lat zaliczył pierwszą okładkę.

Swoje najważniejsze zdjęcie w życiu zrobił jednak siedem lat po meczu Giants-Baltimore.

Reklama

Ujęcie 2 – Ali, proszę, walnij go dokładnie w tym miejscu

Swój pierwszy tytuł mistrza świata wagi ciężkiej Muhammad Ali zdobył jeszcze kiedy nie był Muhammadem Ali, tylko Cassiusem Clayem. Sonny Liston nie wytrzymał jego naporu i nie dał rady wyjść na ring po 6. rundzie. Pokonując go w lutym 1964 roku w Miami Beach Clay miał zaledwie 22 lata. Do rewanżu doszło 25 maja 1965 roku w Lewiston w stanie Maine. Była to pierwsza walka, do której przyszły król boksu (chociaż wtedy jeszcze nie był taki sławny) miał wyjść już jako wyznawca Islamu, Muhammad Ali.

Kiedy będący jeszcze w szatni Ali i Liston ostatni raz powtarzali sobie przygotowaną taktykę na rywala, Neil Leifer obmyślał swoją. Zastanawiał się, w którym miejscu ringu stanąć, żeby mieć jak największą szansę na dobre ujęcie. Miał już 23 lata, sporo doświadczenia i świadomość, że fotografia sportowa to w dużej mierze fura szczęścia.

Szefowie „Sports Illustrated” wysłali na walkę dwóch fotografów. Oprócz Leifera, polowanie na dobre ujęcie urządził tam sobie również Herb Scharfman – stary wyjadacz, jeden z najbardziej cenionych fotoreporterów, który miał na swoim koncie wiele świetnych okładek. Przed walką obaj panowie dyskutowali o możliwie najlepszym miejscu i ponoć to właśnie Scharfman wybierał jako pierwszy. Uznał, że ustawi się po tej stronie ringu, co sędziowie. I jak się później okazało, to był błąd. Lepsze wyczucie miał jego młodszy kolega, który stanął dokładnie po drugiej stronie areny.

Początek walki był typowy dla Muhammada Alego. Mistrz świata w swoim stylu prowokował rywala często opuszczając ręce, ciągle wokół niego tańczył. Bardziej aktywną stroną wydawał się być Liston, który od początku szukał swojej szansy, chociaż też bez zbędnej szarży. Wszystko co najważniejsze miało miejsce w 1 minucie i 44 sekundzie pierwszej rundy – Muhammad Ali wyprowadził cios prawą ręką, który powalił Listona na deski. To właśnie wtedy mistrz stanął nad nim i wymachując prawą ręką wykrzyknął, żeby wstawał i walczył dalej (po liczeniu walkę wznowiono, ale chwilę później sędzia przerwał pojedynek). To właśnie ten moment nokautu uchwycił wyposażony w kolorowy film Neil Leifer (większość fotografów przy ringu miało czarno-białe). Historyczna, epicka chwila, utrwalona na jednej fotografii. Widać na niej wszystko to, co tak charakteryzowało Alego: siłę, temperament, zacięcie, pyszałkowatość, aparycję sportowego mordercy. To zdjęcie w zasadzie mówi wszystko i nie potrzebuje żadnego podpisu.

Ali / Liston

Fot. N. Leifer (1965)

Chociaż na marginesie należy przypomnieć, że wokół tej walki do dziś krąży wiele kontrowersji. Chodzi oczywiście o cios Alego, który nie wyglądał na tak niszczycielski, żeby rozbił bardzo mocnego przecież Listona. Do teraz spekuluje się, że pretendent do tytułu mógł się podłożyć, bo miał dług u ludzi mafii i w ten sposób go spłacił. Chociaż nikt nigdy tego nie potwierdził.

Wróćmy jednak do Neila Leifera, bo on już wiedział, że złapał bardzo dobre ujęcie. Zupełnie odwrotnie niż siedzący po drugiej stronie ringu Herb Scharfman, który jedyne co mógł sfotografować, to tyłek Muhammada Alego. Wtedy nie miał prawa podejrzewać, że ta krótka chwila będzie rzutowała na jego całą karierę i można to napisać bez cienia przesady. Facet, który był jednym z najlepszych i miał bardzo duży dorobek fotoreporterski, po latach został zapamiętany przez swoje środowisko jako wielki pechowiec. I nie chodzi tylko o to, że przeszła mu przed nosem taka okazja, bo nie jemu jedynemu. Otóż Herb na swoje nieszczęście został jeszcze uwieczniony na fotografii Leifera. To ten starszy, prawie łysy pan w okularach, którego twarz widać dokładnie – chociaż może dziwnie to zabrzmi – między nogami Alego. Przyglądając się jego minie może się nawet wydawać, jakby z zazdrością spoglądał na młodszego kolegę z redakcji.

Taktyka 23-latka się powiodła, bo do nokautu doszło dokładnie w tym miejscu, o którym marzył. Kawał dobrej roboty, chociaż opuszczając halę nie myślał oczywiście, że ma historyczny materiał, traktował to po prostu jako bardzo dobre zdjęcie. Jego radość nie była jednak pełna. Spokoju nie dawała mu jedna myśl – tuż obok niego, po lewej stronie, ze swoją „snajperką” ustawił się John Rooney z agencji AP. Leifer wiedział, że prawdopodobnie ma on praktycznie to samo ujęcie.

Kiedy Neil wrócił do redakcji, zebrał oczywiście pochwały za zdjęcie, ale nie trafiło ono na okładkę najbliższego wydania „Sports Illustrated”, tylko do środka. Autor wysyłał fotografię na kilka konkursów, m.in. na sportowe zdjęcie roku, ale nigdzie nie otrzymało ono wyróżnienia. Dziś mało kto o tym pamięta, ale wtedy jeszcze po prostu nie doceniono tej fotografii.

I tutaj należy wrócić do wspomnianego pana Johna z AP, ponieważ jego zdjęcie zdobyło w 1965 roku nagrodę World Press Photo w kategorii sport (poniżej). Obawy Leifera były więc słuszne. Oba zdjęcia były do siebie bardzo podobne (do dziś są zresztą często mylone), chociaż nie są takie same. Przede wszystkim wysłannik AP fotografował w czerni i bieli. Oprócz tego inna jest też perspektywa, co widać chociażby po… pechowcu Scharfmanie, który w ujęciu Rooneya znajduje się obok prawej nogi Alego. Można też dostrzec nieco inną mimikę twarzy pięściarza, co sugeruje, że oba ujęcia oddzielały milisekundy. Fotografowie trzymali także na nieco innej wysokości swoje aparaty.

Rooney Ali 1965

Fot. J. Rooney (1965)

Później jednak, co w sumie trudno wytłumaczyć, zdjęcie Rooneya powoli odchodziło w zapomnienie, a bardziej zaczęto doceniać kolorowe ujęcie Leifera. – Fotografia, która nie trafiła nawet na okładkę magazynu, z jakiegoś powodu zyskiwała na popularności wraz z rosnącą legendą samego Muhammada Alego – mówił po latach fotograf.

Ujęcie 3 – od Alego do Jana Pawła II

Świetna passa młodego Neila wciąż jednak trwała. Rok później ustrzelił kolejne zdjęcie, które przeszło do historii dziennikarstwa sportowego. Jakżeby inaczej, złapał je na kolejnej walce Muhammada Alego. Chodzi o jego pojedynek z Clevelandem Williamsem, do którego doszło w listopadzie 1966 roku w hali Astrodome w Houston.

Pracownik „Sports Illustrated” od zawsze znany był z nieszablonowych rozwiązań. Tamtego dnia wpadł na bardzo oryginalny pomysł jak na tamte czasy: skoro w obiekcie było tak ostre światło, uznał, że spróbuje zrobić zdalne zdjęcie z krokwi pod dachem, umiejscowionych dokładnie nad ringiem. Robienie zdalnych ujęć podpatrzył u jednego ze swoich nauczycieli Johna Zimmermana. Leifer zamontował więc sprzęt kilkanaście metrów nad areną i czekał na dole, co przyniesie los. I dostał od niego prezent w trzeciej rundzie, kiedy Williams walnął plecami o dechy. W tym momencie fotograf uruchomił aparat, chociaż sam oglądał wszystko spod lin. A gdzie jest Wally Neil? Spójrzcie na górny, lewy róg. To ten gość w błękitnej koszuli, który siedzi na „zachodniej” ścianie ringu z dwoma urządzeniami w ręku.

Leifer Ali 1966

Fot. N. Leifer (1966)

Koledzy tak bardzo zazdrościli mu tego zdjęcia, że próbowali go nawet naśladować. Neil miał naprawdę niezły ubaw, kiedy przy kolejnej dużej walce w Astrodome kilku fotografów próbowało zainstalować swoje aparaty na krokwiach. Ale mogli robić co chcieli, bo przecież ten pierwszy raz i tak należał już do Neila.

Leifer do dziś twierdzi, że było to jego jedyne zdjęcie, które nie wymagało żadnej poprawki, ideał (nawet opisywane już ujęcie z walki z Listonem miało przed publikacją dwie minimalne korekty). To jedyna fota jego autorstwa, którą powiesił w swoim domu. – Gdybym miał ponownie zrobić takie zdjęcie z walki Cleveland Williams-Ali, zrobiłbym to dokładnie tak samo. I co ważne, już nikt nigdy nie zrobi tego lepiej. Dziś ring jest inny, a zawodnicy ubierają się w kolorowe stroje jak zapaśnicy. Obecnie, kiedy patrzysz na ring z góry, widzisz logo piwa Budweiser na środku, a wokół niego logo sieci telewizji prowadzącej transmisję. Widoczne jest również logo organizatora walki, Don King Presents. Właśnie dlatego tego zdjęcia nie można już zrobić – mówił. W 2003 roku „The Observer” uznał fotografię za najlepszą sportową w historii.

Dwa lata później, jako wysłannik gazety na igrzyska olimpijskie w Meksyku, zrobił swoje kolejne bardzo znane zdjęcie. Chodzi o scenę, do której doszło podczas wykonywania amerykańskiego hymnu po dekoracji medalistów biegu na 200 m. Czarnoskórzy sprinterzy z USA Tommie Smith oraz John Carlos wykonali wówczas legendarny gest solidarności z ruchem Black Power, unosząc do góry pięści w czarnych rękawiczkach.

Chociaż Leifer miał możliwość robienia zdjęć największym sportowcom na świecie, jego ulubionym celem wciąż pozostawał Muhammad Ali. Przez całą karierę fotografował go około sześćdziesięciu razy, z czego połowę stanowiły ekskluzywne sesje na wyłączność. Nic więc dziwnego, że przez tyle lat obaj panowie mieli okazję dość dobrze się poznać. Leifer, zapytany kiedyś czego z kolei najbardziej nie lubi fotografować w sporcie, bez zawahania wskazał baseball. – Przecież tam przez większość czasu prawie nic się nie dzieje!  

Był już bardzo uznanym fotoreporterem, kiedy w drugiej połowie lat 70. przeniósł się ze „Sports Illustrated” do „Time” (w latach 80. współpracował też z „LIFE”). Uwielbiał fotografować nie tylko sport i nowa robota była okazją do wyjścia z szufladki. Do dziś często zresztą poprawia tych, którzy nazywają go wyłącznie fotoreporterem sportowym. Od tamtej pory rzadziej przyjmował więc takie zlecenia, bo jego czas pochłaniało fotografowanie ludzi pokroju Ronalda Reagana, Fidela Castro, Franka Sinatry, Jana Pawła II, Paula Newmana, Eda Kocha, czy nawet słynnego mordercy Charlesa Mansona. Fotografował także m.in. starty promów kosmicznych, życie żołnierzy podczas wojny w Zatoce Perskiej, czy dzikie zwierzęta w Afryce. Podczas wieloletniej kariery jego zdjęcia lądowały na okładkach wszystkich tytułów z którymi współpracował ponad 200 razy. Zdobył też wiele prestiżowych nagród. Kiedy uznał, że w fotografii prasowej zrobił już wszystko, zaczął spełniać się w roli filmowca, pisał też książki. Do dziś jest aktywny zawodowo.

Nieśmiertelność dało mu jednak przede wszystkim tamto zdjęcie Muhammada Alego nokautującego Sonny’ego Listona (w drugiej kolejności fotka z sufitu hali w Houston). Jego kultowe ujęcie z 1965 roku uznawane jest jednak nie tylko za wybitną pracę sportową. Wymieniane jest również w licznych zestawieniach najważniejszych zdjęć w dziejach fotografii – trzymając się terminologii bokserskiej – bez podziału na kategorie.

No i w końcu, po latach, fotografia trafiła też na okładkę „Sports Illustrated”. Stało się to w 1999 roku, kiedy gazeta wybierała najlepsze sportowe kadry ubiegłego wieku.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. główne: magazyn „GQ”

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

2 komentarze

Loading...