Reklama

Czy armia Trójkolorowych potrzebuje generała?

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

16 października 2018, 18:13 • 4 min czytania 3 komentarze

Przez lata panowało przekonanie, że reprezentacja Francji – żeby osiągnąć coś naprawdę wielkiego na światowej arenie – potrzebuje wybitnego lidera. Wodza, który poprowadzi swoich wiernych żołnierzy do triumfu. Jednak patrząc na poczynania podopiecznych Didiera Deschampsa w 2018 roku, trzeba chyba tę koncepcję odłożyć do lamusa.

Czy armia Trójkolorowych potrzebuje generała?

Francja to dzisiaj maszyna, którą selekcjoner ułożył od „a” do „z” według własnego, konstruktorskiego pomysłu. Kontrowersyjnego, zewsząd krytykowanego, a jednak skutecznego. Oczywiście funkcjonują w tej machinie tryby, na które częściej zwracamy uwagę. Kylian Mbappe ze swoim turbo-doładowaniem i potencjałem tak ogromnym, że aż razi w oczy. Antoine Griezmann, który samego siebie posadził przy jednym stole z Messim i Cristiano i samozwańczo przyznał sobie prawo, by wraz z tymi piłkarskimi herosami zajadać croissanty. Wreszcie Paul Pogba, który w narodowych barwach jest zupełnie innym zawodnikiem niż w klubie. Mniej rozkapryszonym, ciężej harującym.

Tak, to gwiazdy, tego statusu odebrać im nie sposób. Ale czy można któregokolwiek z nich obwołać liderem, przywódcą? Chyba nie. Ostatecznie w tej maszynie każdy trybik funkcjonuje na tych samych warunkach. Zarówno Mbappe z prawej strony, jak i Matuidi, umownie ustawiany po lewej. Zarówno Pogba w środku, jak i sekundujący mu Kante. Konstrukcja Deschampsa działa tak świetnie dlatego, że rozbuchane ego żadnemu z zawodników nie przesłania wspólnego celu. Potrafią wręcz – zupełnie zaprzeczając swojemu gigantycznemu potencjałowi kadrowemu – oddać przeciwnikowi piłkę i ordynarnie betonować dostęp do własnej bramki. Nie jest to może piękne i chwalebne, ale efektywne.

Nie można wykluczyć, że gdyby z tej misternej układanki wyciągnąć Oliviera Giroud i zastąpić dla odmiany jakimś bramkostrzelnym napastnikiem, to całą passę czternastu meczów bez porażki natychmiast szlag by trafił.

Reklama

Nie każdą drużynę, zwłaszcza jeśli mowa o z natury awanturniczych reprezentantach Francji, dałoby się w takie taktyczne dyby zakuć. Wydaje się, że brak naturalnego lidera, który chce na każdej akcji postawić swój stempelek, nie tylko nie jest problemem Trójkolorowych, ale stanowi ich wielki atut. Kłopot rodził się ostatnimi czasy wówczas, gdy w zespole znajdowało się zbyt wielu zawodników chcących rolę przywódcy pełnić, nie mając ku temu żadnych predyspozycji.

Pytanie tylko, na ile ta historyczno-wojskowa analogia, w myśl której Francja swoje mocarstwowe ambicje może realizować tylko z boiskowym Napoleonem w jedenastce, była w ogóle kiedykolwiek prawdziwa.

Prawdziwym wodzem był bez wątpienia w latach 80-tych Michel Platini. Reprezentacja Francji z nim w składzie nie sięgnęła co prawda po złoto na mundialu, jednak dwukrotnie pojawiała się w strefie medalowej mistrzostw, dorzucając do tego triumf na Euro w 1984 roku. Gdzie Platini najadł się szaleju i demolował kolejnych przeciwników, ładując bramkę za bramką. Jednak nawet on, taki dominator środka pola, stanowił tylko jedną część składową kultowego „magicznego kwartetu”. Tigana czy Giresse wbrew pozorom nie aż tak bardzo ustępowali mu klasą. Zdarzało im się grać futbol olśniewający, ale złoty medal mundialu nie spuentował dorobku tej wspaniałej generacji.

Jeszcze ciekawiej sytuacja miała się w 1998 roku, stereotypowo zapamiętanym jako życiówka Zinedine’a Zidane’a. Faktycznie, Zizou palnął dwukrotnie z łysiny w finale i pogrążył w ten sposób Brazylijczyków, ale tak naprawdę wielkie granie w jego wykonaniu rozpoczęło się dopiero w końcowej fazie turnieju, bo wcześniej pracował raczej na status największego rozczarowania mistrzostw niż ich największej gwiazdy. Ostatecznie dwa gole w decydującym starciu zrobiły robotę, ale jeżeli ktoś naprawdę przewodził wtedy we francuskiej szatni, to był to raczej charyzmatyczny Deschamps, jeszcze hasający po boisku. Poza tym, niejednokrotnie grę na siebie brał nieco już dziś zapomniany Youri Djorkaeff.

Jeżeli doszukiwać się zatem jakiegoś wspólnego mianownika między największymi pokoleniami francuskich piłkarzy, to nie łączy ich osoba genialnego lidera, a znakomicie obsadzona i zorganizowana na boisku linia defensywy. W latach 80-tych zaporę trudną do sforsowania stanowili Amoros, Tresor czy Bossis. W końcówce XX wieku fenomenalni Thuram, Desailly i Blanc, wspierani jeszcze przez Vieirę. Na mundialu w Rosji kapitalną partię zagrali natomiast Varane, Umtiti czy Kante.

Zadaniem Deschampsa na najbliższe miesiące będzie zatem nie tylko podtrzymanie dobrej postawy zespołu w defensywie, ale również umiejętne zarządzanie buńczucznymi charakterami swoich podopiecznych. Jest wielce prawdopodobne, że Griezmann czy Mbappe wkrótce spróbują wymknąć się z żelaznego uścisku selekcjonera, by wydrapać sobie w zespole jakieś specjalne przywileje i nieco poluzować taktyczny kaganiec.

Reklama

Jeżeli Deschamps ulegnie i popuści pasa, bardzo możliwe, że ekipa rozsypie mu się jak domek z kart. Bo Francja dzisiaj uprzywilejowanego boiskowego lidera nie ma i wygląda na to, że wcale go nie potrzebuje.

 fot. Newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...