Reklama

„Ciosy w rodzinę są najgorsze. Największe marzenie? Żeby syn wyzdrowiał”

redakcja

Autor:redakcja

10 października 2018, 10:17 • 15 min czytania 11 komentarzy

Tadeusza Pawłowskiego życie doświadczyło bardzo mocno – siedem lat temu zmarł jego syn Paweł, młodszy syn Piotr wymaga całodobowej opieki i dzień po dniu walczy o powrót do zdrowia. A mimo to trener Śląska jest jednym z najbardziej pogodnych trenerów. I pewnie to właśnie ten uśmiech, który nie schodzi z jego twarzy, powoduje, że jest postrzegany jako szkoleniowiec miękki i uległy. – Tak mówią ludzie, którzy mnie nie znają. Nie będę nikomu na siłę udowadniał jaki jestem naprawdę. Ale wiem, jak jestem postrzegany. Nawet prezes klubu zdziwił się, gdy po rurach w klubie niosła się moja ostra rozmowa z zawodnikami w szatni – uważa.

„Ciosy w rodzinę są najgorsze. Największe marzenie? Żeby syn wyzdrowiał”

***

Jest pan jednym z tych trenerów, o których częściej mówi się „miły, sympatyczny, uśmiechnięty”, a nie „dobry, punktujący, z sukcesami”.

– Nie jest mi z tym przyjemnie. Ludzie nie znają mnie od tej zawodowej strony.  Sporo dziennikarzy tak pisze, ale nie są na treningach, nie widzą  tego jak prowadzę grupę i jak zarządzam zespołem. Trenerzy, kierownik, fizjoterapeuci – zarządzam nimi. Jeśli ktoś publicznie nie krzyczy i nie przeklina, to ma łatkę trenera miękkiego, który trenuje uśmiechem?

Ale wie pan, że taka łatka została panu przyklejona.

Reklama

– Wiem.  Że miękki, że się uśmiecha, a na trenera trzeba kogoś, kto smaga biczem. Ale powiem tak – ja jestem bardzo dobrze wykształcony i życie też mnie doświadczyło. Wiele w życiu widziałem – treningi Bayernu Monachium, przygotowania reprezentacji Hiszpanii do mistrzostw Europy i mundialu, również treningi Borussii Dortmund i Liverpoolu. Mogłem podejrzeć wielkich trenerów. I wiem, że praca trenera nie polega na krzyku.

Uśmiech jednak panu i tak towarzyszy.

– I to od dzieciaka. Jak się nie uśmiecham, to ludzie się pytają – „Tadek, coś ci jest? Wszystko w porządku”? Po meczu w Białymstoku ludzie z klubu pytali „takie zwycięstwo, a pan taki poważny i bez uśmiechu?”.  A po prostu telewizja pokazywała mnie wtedy, gdy akurat się nie uśmiechałem.

W sytuacjach, gdy muszę być stanowczy, to robię to, co trzeba. Było wiele takich przypadków – także w Śląsku. Sebastian Mila, ostatnio Arek Piech wysłany do rezerw…

Wcześniej do rezerw wysyłał pan też chociażby Tadeusza Sochę i Wojciecha Pawłowskiego.

– Dokładnie. Więc to nie jest tak, że jestem miękki i tylko poklepuję piłkarzy po plecach. Albo słyszę, że „Pawłowski to trener od młodzieży”. Przecież jako trener pracuje od 1988 roku. I w tym czasie tylko przez sześć lat pracowałem z juniorami, a poza tym to była wyłącznie praca z seniorami. Zresztą w klubach zawodowych zajęcia w zespołach U17 i U19 niewiele różnią się od tych, które przeprowadza się w drużynach seniorskich.

Reklama

Czyli łatka wesołego misia-maskotki jest pana zdaniem niezasłużona?

– Ci, którzy ze mną pracują na co dzień wiedzą, że to ma niewiele wspólnego z rzeczywistością.

Stara się pan tę łatkę odklejać?

– Nie, nie myślę o tym, za dużo mam roboty, by skupiać się na takich rzeczach. Nie będę nikomu na siłę udowadniał jaki jestem naprawdę. Ale wiem, jak jestem postrzegany. Nawet prezes klubu zdziwił się, gdy po rurach w klubie niosła się moja rozmowa z zawodnikami w szatni. Było ostro. Nie będę się sztucznie zmieniał, nie będę cudował pod publiczkę. W Białymstoku pod moją wodzą Śląsk wygrał 50. mecz, a to chyba całkiem niezły dorobek, skoro tych spotkań w roli trenera Śląska mam nieco ponad sto. Czyli wygrywam z zespołem prawie co drugi mecz. Do tego wejście do TOP4, gra w europejskich pucharach, zdobycie nagrody trenera roku 2014.

Wygodnie wymienia się sukcesy, ale słabe momenty też były. Po początku tego sezonu zrobiło się gorąco?

– Wyniki były słabe. Nastąpiła pewna wymiana kadry. Odeszli doświadczeni piłkarze, w ich miejsce sprowadziliśmy młodzież z I ligi, Farshada, Wojtka Gollę, później dotarł do nas Łukasz Broź, po kontuzji był Cotra. Teraz ten skład się wyklarował, nowi piłkarze zaczęli rozumieć jak chcemy grać. Po dobrej grze w grupie spadkowej w tamtym sezonie chciałbym, żebyśmy zrealizowali swoje założenia. Nie krzyczeliśmy przed sezonem, że idziemy po mistrzostwo. Znamy swoje ograniczenia. Celujemy w górną ósemkę, a może i w coś więcej.

Mówiąc „znamy swoje ograniczenia” ma pan na myśli finanse?

– Latem pożegnaliśmy kilku zawodników, dzięki czemu klub co miesiąc oszczędza między 350 a 400 tysięcy złotych. Niech to będzie wymowne.

Dalej zwraca się pan do piłkarzy per „chłopcy”? Nawet w trakcie rozmowy tej użył pan tego sformułowania.

– Ale to jak się zapędzę, bo już kilka osób mi to wypominało, więc staram się unikać mówienia o zawodnikach „chłopcy” (śmiech). Ale powiem z czego to wynika – pracowałem te 30 lat w Austrii i Szwajcarii. Tam nikt nie ma problemu ze zwracaniem się do piłkarzy w ten sposób. Jest zespół Young Boys i ktoś się tam obraża? Albo w Anglii bardzo popularne jest używanie przez trenerów słowa „guys” albo „lads”. No i ja mam – czy miałem – to swoje „chłopcy”. Bo to mój zespół, identyfikuję się z tym. Teraz zwracam już uwagę, by tak nie mówić, bo mi dokuczają tymi „chłopcami”. Ale na Zachodzie nikt na to nie zwrócił uwagi.

Pytam o to, bo Peter Crouch powiedział niedawno fajną rzecz – że piłkarze to dzieciaki, tylko z rozwiniętymi pewnymi umiejętnościami fizycznymi. Coś w tym jest?

– No tak, to są mężczyźni, ale mają w sobie cząstkę dziecka. Nawet jak na treningu zorganizujemy jakieś zabawy, to oni się bawią tym, cieszą jak takie maluchy z przedszkola. Wiadomo – tutaj w zespole traktuje się to jako pracę, natomiast dzieci w tych najmłodszych kategoriach wiekowych poprzez takie zabawy zachęcamy do uprawiania sportu. Piłkarze, dorośli mężczyźni, robią to zawodowo. Fajna sprawa – bawisz się, cieszysz i zarabiasz za to pieniądze.

A zgodzi się pan z tezą Mariusza Stępińskiego, że w Polsce zachłysnęliśmy się treningami mentalnymi i dietą bezglutenową, a za mało jakości jest w zwykłym codziennym treningu piłkarskim? W Ekstraklasie zdarzają się piłkarze, którzy wyglądają jak gladiatorzy i do poduszki słuchają wykładów motywacyjnych, a nie potrafią prosto kopnąć piłki. Nakrywają ich goście z brzuszkiem, którzy na balkonie mają popielniczkę do papierosów.

– W życiu jest miejsce na piwo, na frytki i golonkę, ale musisz wiedzieć w jakiej dawce i kiedy. Niuanse w treningu są jednak piekielnie ważne. Jeśli jesteś zawodowym piłkarzem, a nie wiesz co zjeść na śniadanie i ile godzin snu potrzebujesz, to zapomnij o sukcesie. Uważam, że zawód piłkarza to jeden z fajniejszych zawodów na świecie: wielkie zainteresowanie i na dodatek, w porównaniu do sportowców z innych dyscyplin, zarabia się znacznie lepiej. I wcale nie musisz być mistrzem świata, by ustawić sobie życie po karierze. Jako piłkarz musisz to uszanować. Zacznij od najprostszego –  przygotuj się do treningu – mentalnie i fizycznie. Spotkałem też piłkarzy, którzy bali się wysiłku. No błagam… Rozpisaliśmy ze sztabem mocniejszy trening, a on pyta „a na co to, a czy trzeba tak intensywnie?”. To jest problem i może Stępiński ma rację, że może to różni naszą ligę od zachodniej. Natomiast nie bagatelizowałbym diety czy psychologa. Mając takie możliwości, to aż żal nie skorzystać z pomocy fachowców, którzy mogą pomóc ci w rozwoju swoich umiejętności.

Nadal zakazuje pan picia coca-coli?

– Nie.

Bo sam pan zaczął pić?

– Nie! Kiedyś faktycznie zakazywałem. Ale wytłumaczę o co chodzi – coca-cola ma dużo cukru i odbudowuje glikogen, który dodaje energię mięśniom i pomaga w regeneracji. Ale ma wiele składników, które szkodzą. Przy pierwszym podejściu do Śląska zakazywałem, dzisiaj już się nie wtrącam. Czasami widzę jednego czy drugiego ze słodkim, gazowanym napojem i lampka mi się w głowie zapala, ale już ich za to nie ścigam. I tak ich nie damy radę kontrolować poza treningiem. Jak będzie chciał, to się napije w mieszkaniu. Jeśli ktoś sam nie podejdzie do tego świadomie, to sam sobie szkodzi.

Który z piłkarzy, których pan prowadził, był najdojrzalszy?

– Trudno wymienić jednego. Na pewno w tym moim pierwszym podejściu do Śląska znalazłoby się kilku – Sebastian Mila, Dalibor Stevanović, Przemek Kaźmierczak.

Ale dojrzali mentalnie? Bo mówimy, że to często dzieci.

– Sebek Mila to bardzo inteligentny facet, ale też wiemy, że popełniał błędy. Ja mu kiedyś powiedziałem „Sebastian, ty nigdy nie będziesz trenerem, bo nie lubisz systematycznej, żmudnej, konsekwentnej pracy”. A tak pracuje trener – to jest żmudna robota, dzień po dniu. Sebastian to taki kolorowy ptak, piętnaście pomysłów na minutę, frywolny. Może jako agent piłkarski by się sprawdził. Teraz widzę, że świetnie realizuje się jako dziennikarz i może to jest jakaś opcja.

Dalibor z kolei był o tyle cenny, że bardzo zgrabnie spajał szatnię. Gdy obejmowałem zespół po trenerze Levym, to mieliśmy w zespole wielu obcokrajowców. On to cementował – piłkarzy zagranicznych z Polakami. Tak, o nim na pewno mogę powiedzieć, że to dojrzały facet.

Kaźmierczak wówczas był u schyłku swojej kariery, leczył urazy, ale on też miał autorytet. Nieprzypadkowo, bo przecież widział jak wygląda wielki futbol w FC Porto. Z nimi fajnie mi się pracowało, szybko znaleźliśmy wspólny język.

Z Milą to nie tak szybko.

– To prawda, mieliśmy konflikt, ale Sebastian już po wszystkim przyznał mi rację. Podziękował, przyniósł koszulkę. Nie chcę uznawać się za architekta tego sukcesu, ale znamy historię – Sebastian schudł, wrócił do formy, a golem strzelonym Niemcom zapisał się na kartach polskiej piłki.

A ma pan coś sobie do zarzucenia w kwestii podczas pracy we Wrocławiu? Niekonsekwencję, zachowanie wbrew swoim zasadom…

– Chyba wiem do czego pan pije.

Piję do sytuacji, gdy pozwolił pan zwolnić sobie pół sztabu i w ten sposób „kupił” pan sobie niejako kolejny miesiąc pracy w Śląsku, bo później i pana wycięto ze stanowiska.

– Do dzisiaj leży mi to na sercu. Powinienem zrezygnować z pracy zaraz po tym, gdy zaczęto mi zabierać mi ludzi ze sztabu. To był mój największy błąd podczas pracy w Polsce. Drugi tak wielki to pozwolenie na to, by uszczuplić kadrę – odszedł Mila, bracia Paixao, Stevanović, Kelemen, później Pich. To była rozbiórka Śląska i nikt nie rozumiał, że albo trzeba tamtą drużynę wzmocnić piłkarzami podobnej jakości i utrzymać oczekiwania, albo nastawić się na okres przebudowy. A przy pierwszym kryzysie po tej rozbiórce wyciągnięto ręce, by dobierać mi się do sztabu, a ostatecznie zwolniono też mnie. Gdybym był bardziej stanowczy w utrzymaniu tamtej kadry, to mogłoby się to potoczyć znacznie inaczej.

Przylgnęła do pana łatka trenera-strażaka. Ona też pana denerwuje, tak jak ta „miłego, sympatycznego trenera od młodzieży”?

– Ja bym tego tak nie ujął. Przychodziłem do Śląska po trenerze Levym, gdy zespół był na trzynastym miejscu i było naprawdę źle…

Czyli był pan strażakiem. W Wiśle Kraków to samo. Teraz zmieniając trenera Urbana też.

– No tak, ale każdy ten przypadek się różnił. No bo to pierwszej podejście do Śląska – utrzymałem zespół, później zająłem czwarte miejsce i zostałem trenerem roku. Wtedy byłem jeszcze „trenerem-strażakiem” czy już „trenerem-budowniczym”? Przypominam sobie mecz z Celje w pucharach. Spojrzałem na ławkę, a tam Pałaszewski, Idzik, Wrąbel, Dankowski… Sama młodzież! I to co powiedziałem – nastąpiło odchudzanie kadry. Dzisiaj w Śląsku sytuacja jest inna. Utrzymaliśmy się, dobrze zagraliśmy w grupie spadkowej. Teraz na początku sezonu był czas przebudowy, doszli zawodnicy z I ligi. Czy ten skład jest już wyklarowany? W dużej mierze tak. Defensywa jest ustabilizowana. Piecha i Robaka musieliśmy zaadoptować do lepszej pracy w pressingu i obronie. Dlatego też wbijałem im takie szpileczki psychologiczne – raz grał jeden, raz drugi. Budujemy nowych piłkarzy, którzy przyszli latem. Budujemy Farshada, Pałaszewskiego. Wkomponowaliśmy Wojtka Gollę, Łukasza Brozia. Czyli może jednak Pawłowski-budowniczy?

Jeszcze a propos tego strażaka… Nasz kierownik drużyny Andrzej Tkaczyk jest byłym strażakiem. I prosił, żebyśmy pojechali do komendy, bo kibicowali tam Śląskowi i chcieli się ze mną spotkać. No i pojechałem. Dostałem nawet taki strój strażacki ze swoim nazwiskiem, więc pasowałoby idealnie pod tę tezę, że prezesi biorą mnie tylko po to, bym gasił pożary (śmiech). Teraz ważne jest wejście do pierwszej ósemki, bo dałoby nam spokojną pracę. Z prezesem i radą nadzorczą ustaliliśmy, że ta górna ósemka to nasz cel.

I wydaje się, że z tą kadrą grupę mistrzowską powinniście osiągnąć dość spokojnie.

– Powiem tak – do tej pory nie spotkałem trenera, który powiedziałby, że Śląsk gra słabo piłkarsko. Irek Mamrot powiedział, że pozycja w tabeli nie odzwierciedla tego, jaki futbol prezentujemy. To samo usłyszałem ze strony sztabu Piasta Gliwice. Podobnie było po spotkaniu z Wisłą Kraków.

Ale na koniec wszyscy patrzą na punkty.

– Oczywiście! Przecież ja nie pójdę do prezesa i nie powiem „może i punktów nie ma aż tyle, ale zobacz jak fajnie gramy!”. Na początku sezonu zrobiło nam się manko i widziałem już, że niektórzy przebąkiwali o tym, że z Pawłowskim trzeba się żegnać. Zwycięstwa z Jagiellonią i Piastem poprawiły nie tylko atmosferę, ale też były namacalnym dowodem na to, że idziemy w dobrą stronę. Podgoniliśmy, ale też nie ma czym się zachwycać, bo nadal jesteśmy w dolnej połowie tabeli.

Co jest trochę obrazem tego, że mocno zdziadział ten Śląsk, bo przecież chwilę temu byliście mistrzem, później graliście w pucharach, a dzisiaj trzeci raz z rzędu grupa spadkowa i średnia frekwencja w okolicach 10 tysięcy kibiców.

– Pierwszym krokiem do odbudowy klubu była zmiana polityki budowania drużyny. Mieliśmy drogi zespół. Nawet bardzo drogi. Piłkarze kosztowali wiele, ale nie spełniali oczekiwań – mieliśmy z tego powodu złą prasę, a ludzie nie pokładali nadziei w ten projekt, co było równoznaczne ze spadająca frekwencją. Latem się odchudziliśmy. Ściągnęliśmy trzech zawodników rutynowanych – Brozia, Gollę i w pewnym sensie Farshada, który w lidze irańskiej miał uznaną markę. Do tego młodzież – Szczepan, Gąska, Łabojko i Radecki. Poszliśmy w tym kierunku i od początku mówiliśmy wprost – gra będzie pełna wzlotów i upadków, bo to cena za wprowadzenie tych młodych chłopaków – Łabojko złapał uraz, później anginę i chciał szybko nadrobić zaległości, co przekładało się na nerwowość. Gąska ma umiejętności techniczne, ale musi zrozumieć, o co chodzi w bronieniu. Radeckiemu wciąż szukamy optymalnej pozycji, bo grał u nas już na szóstce, ósemce i dziesiątce. Szczepan nie zadebiutował, ale jest bliski gry. Wprowadziliśmy Pałaszewskiego, który jeszcze rok temu grał w IV lidze. Może poziom się nieco obniżył, ale ci chłopcy rosną z tygodnia na tydzień pod względem piłkarskim.

To nasza inwestycja. Trzeba ten czas przetrwać. Ja wiem, że wyniki są najważniejsze. W Polsce nie jest łatwo budować długofalowo, tutaj trzy słabsze mecze i już atmosfera robi się gęsta. W innych krajach jest inaczej – Jurgen Klopp nie wygrał pierwszych ośmiu czy dziewięciu meczów na początku swojej kariery, a później mu to zaskoczyło. W tej chwili jesteśmy na etapie takim, że trudny okres przetrwaliśmy i teraz powinna nastąpić stabilizacja naszej lepszej gry. I stabilizacja pracy, bo mam kontrakt do 2020 roku. Chciałbym go wypełnić. Wracając do tego wątku o tym, że jestem z Wrocławia – dlatego tak bardzo zależy mi na tym, by było tu dobrze nie tylko dziś, ale i jutro, pojutrze. Mamy sztab, który dałby się pokroić za Śląsk. Krzysiek Osiński, Paweł Barylski, Michał Polczyk, Łukasz Czajka – to nie jest tak, że wpadliśmy tu na chwilę, tylko bardzo zależy nam na tej długoterminowości. Byłoby mi strasznie żal, gdybyśmy zaprzepaścili taką szansę.

Mówiliśmy o tym uśmiechu, który nie schodzi panu z twarzy. Zastanawiam się skąd w panu tyle pogody ducha, bo przecież mocno dostawał pan od losu po dupie.

– Dostałem, dostałem…

Znam osoby, które po stracie dziecka się załamały. Pan stracił syna Pawła, w drugi syn Piotr o śmierć się otarł.

– Strata Pawła i choroba Piotra były potężnymi ciosami. Piotrek wymaga codziennej, całodobowej opieki. Nieoceniona jest w tym wszystkim pomoc mojej żony, która jest przy Piotrze. Zatrudniamy też pielęgniarkę, która odciąża nas od wielu spraw. Piotra czeka jeszcze jedna operacja, musi mieć plastycznie wyrównaną zapadniętą czaszkę. To się wiążę z narkozą, więc lekarze boją się zarazków z rur operacyjnych. On tych operacji przeszedł już z osiem albo dziewięć. Żona z synem są teraz w Austrii, tam mamy mieszkanie i w sumie mogę się skoncentrować na pracy.

Pracą przykrywać trudne momenty?

– Pochodzę z robotniczej rodziny. To nie było życie w luksusie, zresztą jak w prawie każdym domu wówczas. Raz w roku dostawaliśmy pomarańcze pod choinkę, pamiętam to do dzisiaj. Wyniosłem z  domu etos pracy. Do wszystkiego doszedłem dzięki pracy, a nie dlatego, że ktoś otwierał mi furtkę na skróty i wpuszczał bokiem. Byłem pierwszym członkiem rodziny, który skończył studia. Za dzieciaka poszedłem do Pafawagu Wrocław, trenowali tu niedaleko Oporowskiej. Trzecioligowy klub. Jako 11-latek byłem mały, cherlawy i mnie nie przyjęto. Załapałem się dopiero wtedy, gdy ktoś im wypadł. Wszedłem tam do gry i zostałem. Dostałem się do reprezentacji Dolnego Śląska, później do reprezentacji Polski. Zaczynałem u trenera Szczechowicza, później u trenera Strejlaua. Szybko się ożeniłem, bo jako 19-latek.  Robienie kolejnych licencji trenerskich też kosztowało, bo trzeba było latać do Warszawy na kursy. UEFA Youth robiłem już w Austrii, to było piętnaście modułów po cztery dni… Pisanie pracy też mnie dużo zdrowia kosztowało, schudłem kilka kilogramów z nerwów podczas przygotowań do obrony.

Te wszystkie małe sukcesy budowały moją stabilizację. Ona kilkukrotnie się zachwiała i to bardzo mocno, bo ciosy w rodzinę są najgorsze. Moja rodzina ucierpiała bardzo mocno.

Wrocław daje panu spokój? Wielu trenerów nie chce trenować zespołów, z którymi są blisko związani emocjonalnie, bo przygniata ich to, że nie mają dokąd uciec z myślami. Dom jest zaraz obok pracy.

– Ja mam odwrotnie. Wrocław daje mi siłę. Odskocznią jest Austria, gdzie byłem długo i gdzie mam azyl, bo tam z rodziną jesteśmy przez kilka tygodni w roku. We Wrocławiu nie spotkałem się z sytuacją, bym spotkał na mieście kibica i on odezwałby się do mnie wulgarnie. Jeśli było źle, jak pół roku temu, gdy spadek zajrzał nam w oczy, to zauważałem tylko troskę. Na mieście słyszałem „Teddy, co będzie z tym Śląskiem”, a nie „Teddy, spieprzyłeś robotę, wynoś się”. Chciałbym tu pracować jak najdłużej. Wrosłem w to miasto, pracowałem na swoje nazwisko we Wrocławiu.

Jakie jest pana największe marzenie?

– Żeby Piotrek był zdrowy.

ROZMAWIAŁ DAMIAN SMYK

***

„Smykałka” to nowy cykl wywiadów na Weszło, którego autorem jest Damian Smyk. Rozmowy w ramach „Smykałki” będą ukazywać się na portalu cyklicznie co środę. 

Najnowsze

Weszło

Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
2
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”
Anglia

Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Michał Kołkowski
2
Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Komentarze

11 komentarzy

Loading...