Reklama

Andrzej Wroński: pierwszy trening bolał tak, jakbym spadł z dachu

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

18 września 2018, 10:26 • 17 min czytania 5 komentarzy

„Abonent czasowo niedostępny”. Umówić się z Andrzejem Wrońskim na rozmowę, to nie jest taka prosta sprawa. Dwukrotny mistrz olimpijski w zapasach został bowiem człowiekiem lasu, gdzie – jak mówi – tylko w jednym miejscu łapie zasięg. Kiedy może, odcina się od świata. W końcu jednak udało się nam do niego dotrzeć i namówić na pogawędkę z okazji 30. rocznicy igrzysk w Seulu, gdzie zaczęła się jego bogata kariera.

Andrzej Wroński: pierwszy trening bolał tak, jakbym spadł z dachu

Jeden z najsłynniejszych polskich olimpijczyków opowiada o dzieciństwie w małej wsi na Kaszubach, tragicznym wypadku w którym stracił brata, pierwszych treningach, najważniejszych walkach w życiu i o tym, co to znaczyło być złotym medalistą w Polsce u schyłku komuny.  

*

Należę do dwóch kół łowieckich. Jedno mam w zachodniopomorskim, drugie tu gdzie mieszkam, czyli w Żukowie na Kaszubach. Jak mam tylko wolny czas, to pakuję się w samochód i jadę na polowanie.

Andrzej Wroński jest postrachem zwierzyny?

Reklama

Nie jestem z tych, co to miesiąc chodzą za jeleniem, żeby go strzelić. Po prostu jak jakiś dzik wchodzi rolnikowi w szkodę, to wtedy. Ale nie chcę za dużo mówić, bo wiadomo co teraz mówią o myśliwych. Jeszcze wpadnę w tarapaty.

To oczywiście po rodzicach, którzy byli pracownikami lasów państwowych.

Jako młody dzieciak chodziłem na nagonki i moim marzeniem zawsze było, żeby znaleźć się po tej drugiej stronie. Żebym nie musiał już chodzić i krzyczeć po polach i lasach, tylko mógł polować. Wszystkie uprawnienia zdobyłem w 1999 roku, wtedy zostałem myśliwym. Na początku nie było na to jednak czasu, bo jeździłem jeszcze na zgrupowania i zawody, poza tym wiele lat mieszkałem Warszawie, a tam z wiadomych względów nie ma gdzie postrzelać. Dopiero w momencie kiedy zakończyłem karierę, wyjeżdżałem częściej. Ale bardziej żeby pochodzić po lesie, odpocząć.

Lubi pan zaszyć się w głuszy?

Lubię, bo przynajmniej przez dwa dni mam święty spokój. Nie ma zasięgu, nie ma tylu telefonów. Potem jak łapię aparat to okazuje się, że jest pięćdziesiąt nieodebranych połączeń. Dzięki polowaniom odrywam się od rzeczywistości. Mój przyjaciel ma domek w lesie. Wykonujemy niezbędne prace, które myśliwi muszą zrobić, a wieczorami siedzimy sobie i wspominamy dawne czasy. Łączymy przyjemne z pożytecznym.

Pochodzi pan z miejscowości Babi Dół na Kaszubach…

Reklama

… mieścina to za dużo powiedziane. Osada bardziej. Działało tam leśnictwo, dlatego mieszkali tam właśnie pracownicy lasów państwowych. Tam się wychowałem.

Łobuz?

Mówią, że tak, ale ja nie wierzę. Nie byłem zawadiaką, żeby się tłuc, ale drobne historie oczywiście się zdarzały, jak każdemu dzieciakowi. Wiadomo, podczas zabaw w remizie OSP były walki wieś na wieś, ale ja za bardzo nie miałem czasu na dyskoteki, bo jak przyszedłem w sobotę po treningu, to już nic mi się nie chciało. Tym bardziej, że zwykle w niedzielę były zawody. Stosunkowo późno zacząłem korzystać z dyskotekowych uciech. Chociaż bywałem.

Było was czterech braci, dziś mało kto ma taką gromadkę.  

500 plus niektórych już mobilizuje. A mówiąc poważnie, kiedyś było więcej rodzin wielodzietnych, ale to fajna sprawa, bo coś się dzieje w domu. Cały czas mamy zresztą rodzinne spotkania. Chociaż Wiesiek zmarł wcześnie, w 1977 roku. Kupa czasu już minęła.

Jak to się stało?

To były wakacje, mieliśmy wypadek samochodowy. Najtrudniejszy moment w moim życiu, bo jednak zmarł ktoś najbliższy. Tym bardziej, że jeszcze sam w tym uczestniczyłem i wszystko widziałem z bliska. Sam miałem bardzo dużo szczęścia.

Opowie pan?

Jechaliśmy ciężarówką. To był Star, siedziałem na „masce”. Kiedy dzisiaj mamy w ciężarówkach trzy miejsca, tak w starych samochodach było miejsce dla pasażera, później po środku zamaskowany silnik i dalej kierowca. Siedziałem więc na środku na obudowie silnika, a brat po prawej. Ojciec przysnął za kierownicą, uderzyliśmy w drzewo. Brat niestety nie przeżył, ja miałem tylko rozbitą głowę i złamaną nogę. Przeleżałem dwa tygodnie w szpitalu i do domu, chociaż dopiero po dwóch miesiącach wszystko się zabliźniło. Pamiętam, że z Wieśkiem razem zaczynaliśmy treningi…

Jak tam w ogóle trafiliście?

To było po olimpiadzie w 1976 roku w Montrealu, kiedy Kazimierz Lipień zdobył złoty medal. Była to jakaś podnieta, a że w pobliżu w Żukowie były dwa kluby – zapaśniczy i piłkarski – to wybór był oczywisty. Tata wsadził nas do samochodu, zawiózł na trening, zostawił i tak się zaczęło.

Pierwszy trening?

Pamiętam kupę dzieciaków, które potrafiły już wykonać wiele specjalistycznych ćwiczeń, o których ja nie miałem pojęcia. Na tamtym treningu wykonywaliśmy oczywiście tylko część z nich, bo przy akrobatycznych i gimnastycznych chyba byśmy się połamali. Początkowo była więc ogólnorozwojówka. Trener mówił, żeby się nie zrażać, ale wszystko tak mnie bolało, jakbym spadł z dachu. Chociaż wcześniej robiłem sobie śmichy-chichy, bo nie takie rzeczy przecież się robiło! Skakało się z drzew, czepiało po gałęziach, żyło się. Ale na drugi dzień po treningu nie mogłem wstać z łóżka. Pomyślałem sobie „oho, chyba ostatni raz byłem na takim treningu…”.

Ale się pan przełamał.

Być może dlatego, że początkowo jeździł ze mną właśnie brat i nie chciałem pokazać, że jestem mięczakiem. Nikt nie chciał się rozkleić. Pytaliśmy się starszych kolegów, ile czasu już trenują. Jeden mówi, że trzy lata. Pomyślałem sobie, trzy lata? Co ja tam będę trzy lata robił, przecież ja nie wytrzymam. Dwa lata po rozpoczęciu treningów powiedziałem ojcu, że daję sobie spokój. Zaprowadził mnie do garażu, po męsku ze mną porozmawiał, argumentów użył takich, że jednak zdecydowałem się dalej trenować. Do dziś dziękuję mu za tamtą rozmowę. Ojciec zmarł w 1999 roku.

Ciężka praca nie była panu obca. Miał pan mocne ręce?

Nie była to siła wyrobiona na siłowni, tylko praktyczna, jak to na wsi. Każdy miał zakres swoich obowiązków, które musiał codziennie wykonać, a oprócz tego jeszcze pomagałem ojcu w lesie. Taka praktyczna siła jest przydatna w zapasach, bo w tej dyscyplinie nie jest potrzebna siła typowo kulturystyczna.

GDANSK 20.07.2014 PZZ ZAPASY MEMORIAL IM WLADYSLAWA PYTLASINSKIEGO POLISH WRESTLING FEDERATION INTERNATIONAL MEMORIAL NZ andrzej wronski , polska poland , flaga flag FOT. ARTUR PODLEWSKI / 058sport.pl / NEWSPIX.PL --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

W GLKS Morenie Żukowo trenował pan do 1984 roku. Potem były przenosiny do Legii Warszawa, czyli do woja. Nastolatek z prowincji zachłysnął się stolicą?

Nie było tak źle, bo nawet jak trenowałem w Żukowie, to wyjeżdżało się na zawody po całej Polsce. Miałem już więc rozeznanie z dużymi miastami. Nie tak jak moi rówieśnicy z rodzinnych stron, którzy dalej jak do Gdańska nigdy nie wyjeżdżali. W ogóle nie wyobrażam sobie teraz, jakby mój syn znów miał 17-18 lat i miałbym wysłać go na koniec Polski. Przecież chłop by się zgubił. Gdzie ja mając 15 lat jeździłem już na obozy do Zakopanego. Do dzisiaj nie wiem, jak mama mnie puściła, ale musiała mieć nerwy stalowe, że się nie bała. Bo ja bym swojego syna nie puścił w wieku 15 lat pociągiem z Gdańska do Zakopanego, który był tak napakowany, że stało się na korytarzu. No ale takie były czasy i faktycznie mając 19 lat poszedłem do zasadniczej służb wojskowej.

Jak wyglądała służba?

Na początku, przez dwa miesiące do przysięgi, byłem w jednostce w Modlinie. Dopiero później zostałem przeniesiony do klubu na Łazienkowską, gdzie była kompania sportowa i odbywały się treningi zapaśnicze. Różnica była jednak straszna: w Modlinie rano pobudka, musztra, wszystkie regulaminy, trzeba było chodzić jak w zegarku, a Warszawie pełen luz. Jakbym był na obozie.

Aż tak?

Tyle że za dnia musieliśmy chodzić w mundurach polowych. Byliśmy zwalniani na treningi. Chociaż nie, w ogóle nie byliśmy zwalniani, bo każdy wiedział, że mamy trening i już, nikt się nie pytał. A po treningu mogliśmy od razu wychodzić na miasto po cywilnemu, tak więc spoko-loko. Tylko musieliśmy wracać wieczorem, bo o 21.30 była odprawa, należało zameldować się na kompanii.

I pan tak zawsze był grzecznie o tej 21.30?

Nie no, trzeba było wrócić. Ale za pięć minut już się wychodziło.

Jak?

Normalnie, przez okno.

I jaki był dalszy plan wieczoru?

W weekend dyskoteka, a w tygodniu najczęściej szliśmy do kina. Pamiętam, że kiedyś bardzo dużo chodziłem właśnie na filmy. I dlatego też tak dobrze poznałem Warszawę.

Jak to?

Po prostu wiedziałem, gdzie jest każde kino. Jeśli miałem podjechać pod jakiś adres, to zawsze najpierw pytałem „ty, a jakie tam kino masz w pobliżu?”. I jak facet mówił, to już dokładnie wiedziałem gdzie mam jechać. Od razu wiedziałem w jaki autobus wskoczyć, gdzie się przesiąść. No ale żeby nie było – z biegiem lat poznałem też ulice.

Zapaśnicy często byli zaczepiani na mieście?

Zdarzały się delikatne obtarcia. Byli tacy, którzy mieli ciągotki do prowokowana innych „klientów”, ale my raczej pierwsi nie wszczynaliśmy awantur.

W wywiadach często podkreśla pan, że przełomowy był 1987 rok, kiedy podczas Memoriału Władysława Pytlasińskiego zlał pan mistrza olimpijskiego z Los Angeles Rumuna Vasile Andrei.

Kiedy poszedłem do wojska, nie myślałem jeszcze o dużej karierze. Owszem, byłem medalistą mistrzostw Polski juniorów, przez kolejne lata w Legii podniosłem swój poziom i byłem już dwa razy trzeci na mistrzostwach kraju seniorów, ale nie myślałem o mistrzostwie, byciu reprezentantem. Chociaż ambicje, żeby założyć dres reprezentacji Polski, zawsze miałem. Marzyłem o wyjeździe na mistrzostwa świata czy Europy, ale te sukcesy przychodziły powolutku. W końcu nadszedł jednak ten 1987 rok i memoriał, który wygrałem. A był to jeden z najważniejszych i najtrudniejszych turniejów na świecie. Wygrana z mistrzem olimpijskim była znakiem, że może jednak będę w stanie coś w zapasach zdobyć. Wtedy zacząłem podchodzić do tego naprawdę poważnie. I poszło: rok później zdobyłem pierwszy tytuł mistrza Polski seniorów i pojechałem na igrzyska olimpijskie do Seulu. Chociaż tak naprawdę nie byłem jeszcze znany, wygrałem niewiele, a już sukcesów międzynarodowych nie miałem żadnych. Ale jak pokazała przyszłość, trener postawił na dobrego konia.

Korea Południowa była za komuny kierunkiem bardzo egzotycznym nawet dla sportowców, którzy podróżowali znacznie częściej niż zwykli obywatele. Jakie ma pan wspomnienia z tamtych igrzysk?

Zupełnie inna kultura. Moje pierwsze wrażenie było takie, że ludzie są bardzo uprzejmi. Nie wiem, czy to było specjalnie na igrzyska, czy wynikało po prostu z ich kultury, ale byli bardzo pomocni. Na każdym kroku witali się, uśmiechali. Dla nas to było dziwne, bo takie zachowanie nie było spotykane w Polsce. U nas każdy był ponury, zamyślony, a tam ciągle uśmiech na twarzy. No i wszystko było na czas. Dyscyplina jak w wojsku.

Ale bardziej jak w Modlinie, niż na Legii?

No tak. Jak trzeba było wstać o 8, to była 8, jak autobus miał wyjechać na trening o 9, to wyjeżdżał o 9. Bez porównania do kolejnych moich igrzysk w Barcelonie, gdzie była mañana, wszystko później. O Jezu, trzeba było ciągle gdzieś chodzić, wszystkiego szukać, dopytywać, non-stop coś zmieniali. Zdarzało się nawet, że kierowcy autobusów zapaśników wozili nie na salę zapaśniczą, tylko na boks. Były różne wpadki, a w Seulu – jak to mówią – ordnung był.

A wioska olimpijska?

Dla mnie to był szok. Wszystko było tam za darmo. Chociażby automaty z napojami, kawą. Zabawna sprawa, bo na początku myśleliśmy, że za wszystko trzeba płacić. Dlatego za bardzo tam nie podchodziliśmy, bo każdy od razu przeliczał dolary na złotówki. Ale jak w końcu zorientowaliśmy się, to chodziliśmy tam już cały czas (śmiech). Do tego stołówka czynna 24 godziny na dobę, można było jeść do fulla: lody, owoce egzotyczne, kuchnia z każdej strony świata. Gdzie w Polsce niektóre rarytasy były dwa raz w roku, w tym na Boże Narodzenie. Najważniejsze było jednak to, że można było spotykać największych sportowców.

Artur Partyka, który na pierwsze igrzyska pojechał właśnie do Seulu, mówił mi, że ciągle chodził z aparatem.

Też mam dużo zdjęć. Na stołówce mijałem się z ludźmi, których wcześniej mogłem widzieć tylko w telewizji. Był Ben Johnson, Carl Lewis i wielu innych. To było dla mnie wielkie przeżycie.

Na handel też pan chodził jak wielu naszych reprezentantów?

A jak! Oczywiście. Rządził przede wszystkim przemysł szklany, czyli kryształy, zastawa.

Pana główny zarobek z Seulu to jednak złoty medal. Jak zapamiętał pan finałową walkę z Gerhardem Himmelem?

Nigdy wcześniej z nim nie walczyłem. Dzisiaj jest YouTube, różne portale i szybko można się wszystkiego dowiedzieć, kiedyś było znacznie trudniej, a przecież musieliśmy jakoś analizować styl walki przeciwników. Jeśli więc była taka możliwość, trener nagrywał walki zawodników i później po treningu oglądaliśmy te materiały. Każdy miał też pracę domową: po obejrzeniu video trzeba było wynotować w swoim zeszyciku jaką rywal ma stójkę, jakie rzuty wykonuje, na czym najczęściej traci punkty itd. Ale tego Niemca… nie miałem rozpisanego, tyle co wcześniej widziałem go na zawodach. Otrzymałem podstawowe wskazówki i ruszyłem do walki. Pierwsza runda skończyła się 0:0. Pamiętam, że gościu był strasznie silny. W przerwie po tych trzech minutach byłem pewien obaw.

Co pan sobie myślał?

Że jak nie zrobię mu nic w parterze, to przegram. Na szczęście w drugiej rundzie Himmel poszedł do parteru, ja wykonałem swój koronny chwyt, czyli rzut suplesowy i były trzy punkty. Paradoksalnie od tamtego momentu zaczął się jednak dla mnie strasznie trudny moment. Oddałem mu jeszcze taktycznie jeden punkt, żeby zyskać na czasie. Kiedy było wznowienie walki w pozycji stojącej, to jednym okiem patrzyłem na zegar. Pamiętam jak dziś, pozostało 20 sekund, a mi to zamieniało się na minuty. Na wieczność. Zastanawiałem się tylko, kiedy to się skończy. Wreszcie 5, 4, 3 – myślę sobie, no teraz to już się nie dam – potem sekunda, wygrałem. Pierwsza myśl była taka, że koniec tej męczarni. Długo do mnie nie docierało, że zostałem mistrzem olimpijskim.

Co działo się krótko po walce?

Adrenalina była taka, że wzięli mnie na barana i tak „zaszedłem” do szatni. Tam czekał na mnie Stefan Paszczyk i ówczesny prezes PKOl-u Aleksander Kwaśniewski. Obaj w garniturach, rzucili się na mnie, uściskali, gratulowali. Chyba dopiero wtedy zrozumiałem, co zrobiłem. Że jestem bohaterem wieczoru. Ale najlepsza i tak była dekoracja…

Co się wydarzyło?

Oglądając wcześniejsze dekoracje widziałem, że osoba wręczająca medal zagadywała zawodników i ucinała krótką pogawędkę. „Kurczę, o co ci oficjele pytają? Co ja mam im odpowiedzieć”. Martwiłem się strasznie, bo słabo znałem angielski. Kiedy przyszła moja kolej, wchodzę na podium, podchodzi gościu i… mówi do mnie po polsku! Byłem w szoku, bo przed dekoracją wszystko sobie dokładnie poukładałem po angielsku, żeby wstydu nie było. Medal wręczał mi Polak, członek MKOl-u.

Jak świętował pan złoto w wiosce olimpijskiej?

Czekała na mnie cała nasza misja. Gratulacje, dziewczyny rzucały mi się na szyję, fajnie było. To było święto polskich zapasów. Później wykąpałem się i poszedłem spać, bo przyjechałem dość późno.

I tak na sucho?

W wiosce nie wolno było spożywać alkoholu, za wniesienie czegoś można było z niej wylecieć. Ale co ciekawe, piwo było na kontroli antydopingowej, na którą poszedłem tuż po dekoracji. To była chyba zresztą moja pierwsza kontrola w życiu. Dawali tam piwo, żeby szybciej oddać mocz. Wypiłem cztery-pięć małych browarków i byłem już troszeczkę trącony, w głowie zaszumiało. Czyli można powiedzieć, że mój pierwszy toast za złoto był „moczopędny”. Później jednak była okazja wyskoczyć do miasta. W Seulu była rozrywkowa ulica podobna do Monciaka w Sopocie. Było sympatycznie, kibice poznawali mnie na ulicy, gratulowali, obdarowywali różnymi suwenirami. No i obowiązkowo piwko też buchnęliśmy.

Co to znaczyło być mistrzem olimpijskim w Polsce u schyłku komuny? Wiele drzwi nagle się otworzyło?

Medal rozwiązał dużo problemów. W wojsku byłem jeszcze na okresie próbnym, a po Seulu od razu awansowałem. Dostałem też większe mieszkanie. No i oczywiście stałem się rozpoznawalny, przez co na przykład nie płaciłem mandatów. Teraz policjanci już mnie nie poznają, ale jak wtedy zatrzymywała mnie milicja, to funkcjonariusze patrzyli i mówili: „O, pan Andrzej! Bardzo dziękuję panu za medal, niech pan jedzie zdobywa kolejne”. Nawet dokumentów nie wyciągałem. To było sympatyczne. Tak samo jak w niektórych restauracjach nie pozwalali mi płacić, kolacja szła na koszt szefa kuchni.

Potem była Barcelona. Jechał pan do Hiszpanii jako wielki faworyt, ale tym razem się nie udało.  

W roku olimpijskim nie przegrałem żadnej walki, zostałem też mistrzem Europy. Niestety, na pięć-sześć tygodni przed Barceloną, podczas Memoriału Pytlasińskiego złamałem żebro. To na pewno zadecydowało o tym, że przegrałem już pierwszą walkę, w której spotkałem się z Amerykaninem polskiego pochodzenia Dennisem Koslowskim. W tym samym roku walczyłem z nim już dwukrotnie i za każdym razem to ja byłem górą, ale w Barcelonie przegrałem 1:2. W swojej grupie zająłem ostatecznie drugie miejsce i walczyłem o brązowy medal. Niestety przegrałem.

Ale odkuł się pan cztery lata później w Atlancie, zdobywając drugi złoty medal. W drodze do finału stoczył pan wtedy słynną walkę z Kubańczykiem Hectorem Milianem, mistrzem z Barcelony.

To była moja najtrudniejsza walka w karierze. Strasznie na mnie napadł.

Jak przebiegała tamta potyczka?

W pierwszej rundzie zdobyłem dwa punkty, ale jak ruszył na mnie na początku drugiej… Kiedy zobaczyłem jego białka – bo oczy prawie wywróciły się mu na drugą stronę – to aż się wystraszyłem, jechałem na wstecznym. Myślałem, że nie wytrzymam, tak na mnie parł. Przeszła mi nawet przez głowę myśl, że oddam mu te punkty, żeby tylko dał mi święty spokój. W pewnym momencie miałem aż ciemno w oczach, ale w końcu otrzeźwienie: „No nie! Andrzej, przecież wygrywasz 2:0 i masz dwie minuty do końca. Musisz wytrzymać”. Bo jakbym to wygrał, zyskałbym prawo walki o złoty medal. Dostałem wtedy  kopa, olśnienia jakiegoś, że ruszyłem na niego ostatkami sił. I zdarzył się cud, bo Kubańczyk momentalnie siadł. Przełamałem jego napór, zacząłem wszystko kontrolować. Odżyłem, jakbym wyskoczył spod wody na powierzchnię i porządnie nabrał powietrza. Na minutę przed końcem rywal dostał jeszcze upomnienie za pasywną walkę i już byłem spokojny. A jak już znalazłem się w finale, to nie mogłem tego przegrać. Rzadko przegrywałem finały. Byłem pewny na sto procent, że zdobędę tytuł.

Jak to było z tą bryczką, którą jechał pan później ulicami Warszawy?

Byliśmy w strojach olimpijskich, z medalami na szyi, ludzie do nas machali. Było super. Sponsorem zapaśników były wtedy zakłady ceramiczne w Opocznie i to ci ludzie załatwili nam taką fetę. Po wyjściu z lotniska wsiedliśmy w bryczki i udaliśmy się na Plac Teatralny. Tam w lokalu odbyła się konferencja prasowa i „delikatny” poczęstunek.

Zdaniem niektórych, w połowie lat 90. był pan drugim najpopularniejszym Andrzejem-sportowcem w Polsce zaraz po Gołocie.

Andrew na pewno był pierwszy. Zresztą bardzo dobrze się znaliśmy. Andrzej był prawie moim rówieśnikiem, także trenował w Legii, poza tym kolegowaliśmy się z bokserami. Jak byłem w wojsku, to mieszkaliśmy z nimi na jednym korytarzu, jeździliśmy razem na zgrupowania, zdarzało się też być na walkach ligowych naszych bokserów. Chociaż przepraszam, pięściarzy, bo kiedy mówiło się do nich „bokserzy”, to odpowiadali, że bokser to jest pies, oni są pięściarzami.

Gołota, chociaż nie był mistrzem świata, dorobił się na boksie. A pan za zapasach?

Wiadomo, było trudniej. Ciężko było dzięki premiom za medale zapewnić sobie godną przyszłość, ale jak było się medalistą mistrzostw Europy, świata i przede wszystkim olimpijskim, to naprawdę można było sobie nieźle żyć i w spokoju przygotowywać się do kolejnych imprez. Poza tym do dziś otrzymuję emeryturę olimpijską.

Ludzie jeszcze pana rozpoznają na ulicy?

Nieliczni, bo jednak też mocno zmieniłem się wizualnie. Czasami niektórzy starsi przeczytają nazwisko i pytają, czy ja to ja. Młodzież nie poznaje, ale wcale się nie dziwię, że nie kojarzą moich walk, twarzy.

Bał się pan, że zapasy zostaną wykreślone z programu igrzysk, bo była przecież taka dyskusja? Gdyby tak się stało, pana dyscyplina – i tak niszowa – nikogo by nie obchodziła.

Była taka groźba przed Londynem. To miały być ostatnie igrzyska z zapasami, ale to oczywiście była polityka. Chodziło o biznes, bo prawda jest taka, w zapasach nie ma dużych pieniędzy, nie jest to sport masowy, więc nie ma na czym zrobić biznesu. Dużym argumentem za wykreśleniem zapasów z igrzysk było też to, że ówczesny prezes światowej federacji kompletnie nie dbał o wizerunek dyscypliny, był zapatrzony tylko w swoje biznesy. Jak tylko zaczęła się afera, to od razu został wyrzucony.

Poza tym tradycyjne sporty walki są wypierane przez kolejne dyscypliny, jak chociażby MMA, do którego pan też się przez chwilę uśmiechał w 2011 roku.

Epizod. Wolę do tego nie wracać.

Może gdyby wtedy to pan położył w pierwszej rundzie Pawła Nastulę a nie odwrotnie, mówiłby pan inaczej. Po co to panu było?

To był jednorazowy występ, trudno było mi się odnaleźć, nie czułem tego. Prowadziłem zajęcia zapaśnicze w klubie MMA w Gdańsku i czasami zostawałem po treningach na boks. W końcu padła propozycja, żeby zawalczyć, chociaż początkowo nie chodziło o Nastulę. Powiedziałem okej, może warto się sprawdzić. W międzyczasie rywal z jakichś przyczyn się wycofał i ktoś zaproponował pojedynek z Pawłem. Przegrałem, na tym się skończyło.

Czyli łatwiej ustrzelić zwierzynę z ambony niż dopaść Nastulę w ringu?

I nigdy w życiu bym się tak nie zmęczył!

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. newspix.pl

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

5 komentarzy

Loading...