Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

30 sierpnia 2018, 19:14 • 5 min czytania 47 komentarzy

Największym wynalazkiem w historii ludzkości jest urodzinowa sekcja 90minut.pl. Choć zdaję sobie sprawę, że może głównie dla osób takich jak ja, które własnego numeru telefonu uczyły się osiem lat, trzy miesiące i dwadzieścia pięć dni, a numeru do żony nie pamiętają po dziś dzień i nie nauczą się nigdy. 

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Dla nas, ludzi dla których zapamiętywanie ciągów cyfr jest niedoścignioną sztuką, kalendarium wyręczające przeciążoną pamięć jest na wagę złota. Co rano je przeglądam i to wystarczy by nie zapomnieć o urodzinach Jacka Manuszewskiego, Janusza Bodziocha i Piotra Gierczaka; by nie zapomnieć nie wysłać życzeń Piotrowi Przerywaczowi, ale chociaż ciepło o nim pomyśleć.

Dzisiejszym jubilatem – okrągłe czterdzieste pierwsze urodziny – jest Kamil Kosowski. Kamil Kosowski, mój ulubiony zawodnik Wisły Kasperczaka, Wisły która z roku na rok przez pryzmat nostalgii zdaje się tylko nabierać siły.

Kamil Kosowski, którego – słowo niedoszłego harcerza – miałem za największego kozaka w tamtej drużynie. Byłem absolutnie przekonany, że zrobi wielką karierę. Żurawski? Może, może. Ale może też nie. Frankowski? Swietny, ale czy skrojony pod współczesne wymagania piłki? Szymkowiak, niepolski przegląd pola, niepolskie rzuty wolne, niepolskich cech wiele, ale Szymkowiak musiał odejść po Lidze Mistrzów z Widzewem, teraz  – za późno.

A Kosowski? Stosunkowo młody, przebojowy, z dorzutem, z dryblingiem, z nieprzeciętną kiwką. Niby nigdy nie wiadomo co zrobi, ale jak trzeba, przejmie odpowiedzialność za kreowanie gry. Co, skrzydłowy ma też wracać? No cóż, kiedyś był obrońcą, może coś z tamtych czasów pozostało. Pewnie tak.

Reklama

Może i bez strzału, bo nawet najsłynniejszy jego strzał z dystansu to wielbłąd bramkarza, który uderzenie powinien złapać w zęby, ale ma czym strzał zrekompensować.

W docenianiu talentu miałem przynajmniej jednego sprzymierzeńca. Do dziś pamiętam, jak zapytano przed pamiętnym meczem Polska – Łotwa (albo mniej pamiętnym rewanżem, nie dam sobie głowy uciąć) trenera rywali o to kogo najbardziej się obawia u biało-czerwonych. Powiedział, że Kosowskiego. Ucieszył się, gdy usłyszał, że występ Kosy wcale pewny nie jest i to nie przez kontuzję. Potem dodał, że u niego Kosowski grałby zawsze.

Kluby Serie A, wtedy ligi bezkonkurencyjnej na kontynencie, walczą o jego numer? Taka plotka chodziła po pucharach, a zdawało się to oczywiste. Musi tam przecież trafić. Udowodnił wszem i wobec, że należy mu się miejsce w najlepszych rozgrywkach świata.

Kosowski jednak do Serie A nie poszedł, tylko w przedziwnym dealu, dwuletnim wypożyczeniu, poszedł do Kaiserslautern. Może i rozgrywki nie były idealne pod jego pakiet umiejętności. Ale jednak, nie ma co się czarować, to było fiasko, a Southampton był fiaskiem jeszcze większym. W końcu, po latach, trafił nawet do Włoch, ale wynik w Chievo? Serie A, 23 mecze, 897 minut, 0 goli, 0 asyst. Puchar Włoch, 270 minut, 0 goli, 0 asyst. Kilka razy czytałem, że tam się dobrze czuł, ale nie wygląda na to, żeby było aż tak różowo.

Kosowski, który mi się wydawał wymiataczem gotowym zrobić wszystko, odbił się od poważniejszych lig – i moich oczekiwań – dość brutalnie. Dlaczego? Kiedyś nie znalazłbym odpowiedzi.

Reklama

Teraz odpowiedź znajduję.

Każdy, kto interesuje się polską piłką tak intensywnie, ma problem ze znalezieniem punktu odniesienia. Tworzymy sobie bańkę mydlaną. Tak naprawdę tamta Wisła, choć tak ważna w historii polskiej piłki, osiągnęła mniej niż szereg rumuńskich drużyn. Wiadomo, że nie istniała reforma Platiniego, ale mimo wszystko jej specjalnością były piękne, waleczne, ale porażki.

Tamten rajd był jedynym, który był rajdem faktycznie zwycięskim.

Tylko jeden, bez triumfu na wiosnę, w dodatku w najmniej prestiżowym z pucharów. Nie udało się, mimo dużych nakładów, przerodzić tamtej dyspozycji w coś trwałego. A jednak niewiele wyrazistszych występów w pucharach mieliśmy w XXI wieku.

Cała wiara w wielką moc sprawczą Kosowskiego zrodziła się w oparciu o wyrywkowe zrywy pucharowe, Ekstraklasę i co, kilka niezłych występów w kadrze? Na przykład w meczu z Włochami, który był sparingiem? To wszystko, mierzone polską skalą, faktycznie robiło wrażenie, ale mierząc skalą poważniejszą, europejską, nie jest niczym wyjątkowym. Poważniejszą, europejską skalą, dużo lepszy był dla kibica dość bezbarwny Koźmiński, bo grał w Italii nie tylko gdy rządziła piłkarskim światem, ale jeszcze gdy panowały tam ścisłe limity obcokrajowców – a jednak kosztem Brazoli, wszelkich Latynosów, grał Polak.

Nie chodzi mi ani o deprecjonowanie wyników Kosowskiego – kompilację zagrań zawsze wciągnę, wspomnienia dobre będą na zawsze. Wielki szacunek za pełne klasy późniejsze lata, gdy okazywało się, że nigdy nie potrzebował bazować na szybkości. Nie chodzi mi też na pewno o deprecjonowanie wyników Białej Gwiazdy – to były kapitalne emocje, prezent sprawiony dziecku. Ale na tych przykładach idealnie widać, że – jak to się ładnie mówi – trudno być prorokiem we własnym kraju. Wszyscy zawsze i wszędzie podkreślają: polska piłka ma doskonałą otoczkę. Przyjeżdża piłkarz z zagranicy i docenia, porównujesz z ligami będącymi wyżej w rankingu UEFA i też widzisz, że jest lepiej. Niesprawiedliwie jest na to narzekać – „produkt” jest przystępniejszy, ładniejszy, do tego przecież trzeba dążyć. To też lepszy pieniądz, a bez pieniądza w piłce dziś wiele się nie zdziała.

Ale tak zaburzona dysproporcja między całym opakowaniem polskiej ligi, a jej poziomem tym większe stwarza ryzyko, że nie tylko piłkarze osiadają w bańce mydlanej, dając się nabrać na szkodliwe złudzenie wielkości.

Stosunek poważnego futbolu do naszego jest taki, jaki jest nasz stosunek do Edgara Bernhardta z GKS-u Tychy. Bernhardt to reprezentant Kirgistanu. W tamtej kadrze – gość. Przyjeżdża z Europy! Zawodowiec!

Ważna figura!

Ale dla nas to tylko Bernhardt z GKS-u Tychy.

Wierzcie na słowo, jeśli przegapiliście – w Cracovii czasem coś nawet pokazał.

Ale jeśli nie widzieliście, nie będę udawał, że aż tak wiele straciliście.

Leszek Milewski

PS: Jeśli nie masz ochoty na powrót do przeszłości, polecam mój dzisiejszy tekst o Rangers pod batutą Stevena Gerrarda.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
1
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Komentarze

47 komentarzy

Loading...