Reklama

Golfiści go nienawidzą. Odkrył jeden prosty sposób na rozegranie turnieju życia

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

23 lipca 2018, 19:00 • 3 min czytania 5 komentarzy

Igor Sypniewski w swojej biografii przyznawał, że najlepsze mecze rozgrywał na kacu. Jesteśmy zdziwieni, ale wygląda na to, że książka ta dotarła nawet na Wyspy Brytyjskie. Eddie Pepperell rozegrał w miniony weekend najlepszy turniej w karierze. A potem przyznał, że nie był w pełni dysponowany.

Golfiści go nienawidzą. Odkrył jeden prosty sposób na rozegranie turnieju życia

Kilka słów wyjaśnienia, bo domyślamy się, że wcześniej mogliście o Eddiem nie słyszeć. Szczerze mówiąc: my też nie mieliśmy okazji. Bo wymiataczem golfowych pól nigdy nie był, choć w ostatnim czasie zaczął osiągać nieco lepsze wyniki niż zwykł to robić do tej pory – w ubiegłym sezonie zajął 16. miejsce w U.S. Open, jednym z czterech najważniejszych golfowych turniejów na świecie. W tym roku z kolei zgarnął pierwsze zwycięstwo w European Tour, serii zawodów niższej rangi.

Wciąż jednak daleko było mu do gwiazd pokroju Rory’ego McIlroya, Jordana Spietha czy Matta Kuchara. Najlepszy dowód na potwierdzenie tych słów jest taki, że wspomnianą trójkę kojarzymy nawet my. A golfa oglądaliśmy głównie u handlarza Mirka, przy zakupie pierwszego samochodu w życiu. Uwierzcie, u niego tych nazwisk nie usłyszeliśmy.

W tym roku Eddie dostał się jednak do The Open, innego z czterech Szlemów, jedynego, który rozgrywany jest w Europie. Był to dla niego dopiero piąty w karierze turniej tej rangi. Większość z nas pewnie powtarzałaby sobie „hej, człowieku, to cholernie duża sprawa, nie spieprz tego”. Anglik okazał się jednak większym luzakiem.

Reklama

No dobra, miał powody by podejrzewać, że nic w tym turnieju już nie osiągnie. Na półmetku (rywalizacja rozgrywa się na 72 dołkach, zawodnicy cztery razy „obchodzą” pole) był w stawce tak daleko, że tylko ktoś absolutnie zwariowany na punkcie golfa zwróciłby uwagę na jego nazwisko. Podejrzewamy, że nawet on sam nie był do końca pewien, które miejsce zajmuje. A jeśli przez dzień jeszcze wiedział, to wieczorem już nie. Jak sam bowiem przyznawał, już po turnieju:

Byłem nieco skacowany, nie będę kłamać. Za wiele wypiłem poprzedniej nocy. Byłem tak sfrustrowany wczorajszą grą, że dziś… nie powiem, że spisałem na straty, ale nie czułem się, jakbym nie grał w turnieju golfowym.

Widzicie? Zero presji. Wystarczyło wypić trochę wina wraz z trenerem i nagle przechodzi się pole w 67 uderzeń. O cztery poniżej założonej normy. Rezultat? Szóste miejsce w całym turnieju, trzy uderzenia od pierwszego miejsca, zaledwie jedno od drugiej lokaty. Ex aequo z Anglikiem wylądował dobrze znany wszystkim Tiger Woods. I to mimo tego, że Eddie – obserwując grę Amerykanina – powiedział wprost: „Tiger jest siedem uderzeń poniżej normy? Założę się, że on nie pił poprzedniej nocy”.

Niestety, nikt nie wpadł na pomysł, by Woodsa o tę kwestię dopytać. Podobnie jak nikt nie zapytał o to zwycięzcy, Francesco Molinarego, i reszty zawodników, którzy znaleźli się ponad Pepperellem. Nie jesteśmy więc w stanie stwierdzić, czy grali bez przepicia poprzedniego dnia. Choć mamy pewne podejrzenia, że to, co Eddie dopiero odkrył, oni mogli wiedzieć od dawna. W końcu to zawodowcy i weterani pól golfowych.

Swoją drogą strategia Anglika okazała się na tyle interesująca, że zamieszanie, jakie wywołała, musiał prostować na Twitterze. Przyznał tam, że poprzedniej nocy nie był AŻ TAK pijany. Mamy pewne podejrzenia, że gdyby był, to cały turniej padłby jego łupem.

Reklama

To, że nie wygrał, nie przeszkadza nam jednak napisać: Eddie, skradłeś nasze serca. Wypijemy dziś za twoje powodzenie w przyszłych turniejach! Liczymy, że ty też.

Fot. NewsPix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

5 komentarzy

Loading...