Reklama

Czego bym teraz nie zrobił, zawsze będę zwycięzcą Wimbledonu

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

23 czerwca 2018, 20:13 • 16 min czytania 2 komentarze

Wyobraźcie sobie, że David Ferrer – 40. w światowym rankingu – rozgrywa nagle turniej swojego życia i wygrywa wielkoszlemowy finał. Najprawdopodobniej na Roland Garros, tam przecież raz już mu się to udało zagrać w najważniejszym meczu. Niemożliwe? Nie, niemożliwe nie istnieje. Jeśli czegoś nauczył nas Wimbledon sprzed siedemnastu lat, to właśnie tego.

Czego bym teraz nie zrobił, zawsze będę zwycięzcą Wimbledonu

Piąty set londyńskiego finału. Goran Ivanisević trzyma piłkę. Zaraz podrzuci ją i przebije na drugą stronę siatki. To jego drugi serwis przy okazji tego konkretnego punktu i czwarta próba wygrania meczu, a wraz z nim całego turnieju. Po drugiej stronie siatki stoi Patrick Rafter, gotowy do returnu. Chorwat podrzuca piłkę w górę. Uderza, posyłając ją w stronę Australijczyka. Ten odpowiada mocnym forehandem…

…do którego jeszcze wrócimy. Ta historia wymaga jednak, by zacząć ją dużo wcześniej. Mniej więcej na początku lat 90.

Wieczny przegrany

Bycie drugim to wielka rzecz, ale kiedy kogoś zapytasz, kto grał w finale… Dla przykładu, wszyscy wiedzą, kto wygrał mistrzostwa świata, ale jeśli ktoś zapyta cię o finalistów, musisz chwilę pomyśleć. Tak jest też w tenisie. Wielkie, wielkie rozczarowanie.

Reklama

***

48. Tyle finałów turniejów ATP zaliczył do 2001 roku Goran Ivanisević. Wygrał 21 z nich. Kiedy jednak ktoś z tenisowego środowiska wspomniał o Chorwacie, skojarzenie było nasuwało się samo: trzy przegrane batalie na Wimbledonie. Gorana nie definiowały trofea. Definiowały go porażki. Był „najbardziej utalentowanym zawodnikiem w historii, który nie wygrał Wimbledonu”. A szans miał przecież więcej.

Weźmy rok 1990. Ivanisević miał wtedy niespełna 20 lat. Dotarł do półfinału, w którym mierzył się z Borisem Beckerem, jednym ze swoich ulubionych tenisistów. Niemiec zbliżał się wówczas do końca swej sportowej drogi, Chorwat tak naprawdę ją rozpoczynał. I mógł to zrobić z przytupem, tyle że był… zbyt wyluzowany.

Przed tym Wimbledonem pokonałem Borisa we French Open. Kiedy patrzę na to teraz, powinienem wygrać też ten mecz. Serwowałem na 2-0 w setach… Mimo wszystko byłem zadowolony z półfinału. Wiecie, kort centralny, wszyscy na mnie patrzą, zero oczekiwań. Jednak powinienem wygrać, miałem swoje szanse. Byłem na to zbyt zrelaksowany. Cieszyłem się półfinałem, to nie wstyd przegrać przeciwko Beckerowi, ale to naprawdę mogło się skończyć inaczej.

Rok później? Dramat. Druga runda, mecz z Nickiem Brownem. Brytyjczyk zajmował wówczas… 591. miejsce w rankingu ATP. Wystarczy jeden wygrany mecz w turnieju wielkoszlemowym, by znaleźć się mniej więcej w tamtych okolicach. W 1991 roku Brown wygrał takie dwa. W tym ten z Goranem.

Człowieku, tylko ja mogłem to zrobić! To była bardzo specyficzna sytuacja w mojej głowie, ale to też dlatego ludzie mnie kochają, byłem nieprzewidywalny. Ten gość z trudem grał w tenisa, był jakimś trenerem. Podjechał swoim autem i miał na nim naklejkę „trener tenisa”. A ja? Przyszedłem na ten mecz, jakbym szedł na plażę – całkowicie zrelaksowany, myśląc: „Ten gość jest trenerem, nie ma mowy, żebym przegrał mecz przeciwko niemu, nawet, gdybyśmy grali siedem dni z rzędu”. Ale po przyszedł trzeci, potem czwarty set i wszystko stawało się skomplikowane. Moja ręka była krótsza, on zaczął trafiać piłki. Skończyłem, tworząc historię i czyniąc tego gościa sławnym.

Reklama

Potem przyszedł rok 1992 i pierwszy finał. Po drugiej stronie siatki Andre Agassi. Wcześniej w drabince turniejowej na drodze Gorana stanęli Ivan Lendl, Stefan Edberg i Pete Sampras. Sama śmietanka. Amerykanin się nie dopasował, sprawiając zresztą sensację. Ivanisević wygrywał z nim wcześniej na mączce i na betonie. Gdy przyszło do trawy – nawierzchni ukochanej przez Gorana – lepszy okazał się Andre. Gdybyście dziś zapytali Chorwata o to, jakim cudem przegrał ten mecz, odpowiedziałby ponownie, że był za bardzo zrelaksowany i popełniał proste błędy. Tylko i aż tyle.

Wimbledońskie przygody Gorana to istna sinusoida. W 1993 roku, na krótko przed londyńskim turniejem, zmarł Dražen Petrović, znakomity koszykarz i przyjaciel Ivanisevicia. Ten obiecał, że wygra Wimbledon i zadedykuje go byłemu zawodnikowi Nets. Nie udało się, trzecia runda to wszystko, na co było stać Chorwata. Ale już sezon później dotarł do finału, gdzie napotkał Pete’a Samprasa w formie, w której nikt nie był w stanie się mu przeciwstawić. Goran też, o czym doskonale wiedział. Po latach mówił tylko: „Pete był ode mnie lepszy”.

Inaczej w roku 1998. Trzeci z finałów był „interesujący”, jak określiły to media. I chyba najlepiej będzie, jeśli opowie o nim sam Chorwat.

Po raz pierwszy w moim życiu wierzyłem, że Sampras nie może mnie pokonać. Tak się czułem i tak zacząłem – miałem nawet dwie piłki setowe na 2-0. Jakoś przełamywałem jego serwis, wierzyłem, że byłem lepszy, ale na końcu patrzyłem na wynik i widziałem jego podnoszącego trofeum. Ten mecz to największe rozczarowanie w mojej karierze. To po nim wszystko zaczęło iść gorzej.

Dno

– Sampras zrujnował moje życie. Lubię Pete’a – jest wielkim mistrzem i dobrym gościem. Ale przegrałem z nim tak wiele półfinałów i finałów! Nienawidzę go ze sportowego punktu widzenia.

***

– Po przegraniu trzech finałów naprawdę zaczynasz w siebie wątpić. Trudno było mi utrzymać motywację. Dotarcie do finału było jako zobaczenie wielkiej góry z odległości i rozpoczęcie wspinaczki. za każdym razem, gdy byłeś blisko… ŁUP! Jakby ktoś uderzył cię w głowę i musiałeś zaczynać wszystko od nowa.

Brak motywacji to jedno, kontuzje – drugie. Ivanisević przez większą cześć swojej kariery zmagał się z lewym ramieniem. Tym ważniejszym, bo Chorwat był mańkutem, do tego potężnie serwującym, na czym opierał swoją grę. A ta to klasyczne, znakomite serve&volley, w ten sposób wygrywał mecze.

Po US Open w roku 2000, gdy od ostatniego finału (jakiegokolwiek!) upłynęły niemal dwa lata, powiedział po prostu: „Nie bawi mnie to już. Nie mam radości z gry, radości z bycia tu, radości z treningów. Nie mogę nawet rozwalić mojej rakiety, wiecie, zrobić show dla ludzi”.

Kilka miesięcy później, na Australian Open, przeżył coś, co określił „najgorszym momentem” swojego życia. 24 godziny lotu w jedną stronę, pierwsza runda kwalifikacji, 24 godziny lotu w drugą stronę. Ludzie zaczęli się wówczas zastanawiać, po co Chorwat jeszcze to robi? Po co gra? Po co wychodzi na kort, skoro wyraźnie widać, że nie jest w stanie rozegrać normalnego meczu, nie mówiąc o turnieju?

Jak odpowiadał im Goran? Nijak. On sam nie wiedział.

Uderzyłem o dno. Był 2001 rok, grałem w kwalifikacjach do Australian Open. Pierwsza runda, nie mogłem znaleźć kortu. Nie miałem pojęcia, gdzie jest, szukałem go i zacząłem wariować. Na zewnątrz było 800 stopni, a ja nie mogłem znaleźć kortu, na którym miałem grać! Myślałem: „Cholera, czy to możliwe, że rozmieniłem się do tego stopnia?”. (…) Ostatecznie dotarłem, wściekły na siebie i cały świat. Przegrałem mecz. Wróciłem do domu i odbyłem rozmowę z samym sobą: „Albo zaczniesz grać w tenisa, albo czas przejść na emeryturę”. Ale nie mogłem się na to zdecydować. Czegoś brakowało.

Później przyszedł Challenger w Heilbronn. Tam Chorwat dotarł do finału. W Mediolanie przegrał z Federerem w 1/4, ale jego tenis wyglądał coraz lepiej. Powoli zaczął wygrzebywać się z zapaści, w której był przez ponad dwa lata… no i właśnie wtedy przegrał w Queens z Christiano Carattim. W dzień, w który miał otrzymać dziką kartę do Wimbledonu. Sam uznał, że jego gra była beznadziejna i, gdyby to on decydował, dzikiej karty by sobie nie dał i tak naprawdę nie zmartwiłby się, gdyby nie zagrał już nigdy więcej. Ale „na szczęście dla mnie Anglicy mieli osiem kart, więc dostałem jedną”.

Goran wracał na Wimbledon. Nikt nie oczekiwał cudów. Miał się tam po prostu zjawić, zagrać i pomyśleć nad tym, co dalej z jego karierą.

Goran znaczy niewiadoma

W szatni zawodnicy przerywali wszystko, co akurat robili i gromadzili się wokół telewizora, podgłaśniając go, kiedy Goran miał konferencję prasową. Znosił je jak gość na kanapie u psychiatry, ale zawsze z wielkim urokiem i dowcipem. Po prostu nigdy nie wiedziałeś, co wyjdzie z jego ust jako następne ~ Pete Sampras

***

Z Ivaniseviciem nie dało się nudzić. Idąc na kort, na którym grał Chorwat, mieliście niemal gwarancję, że coś się stanie: a to dostanie się sędziemu, a to opieprzy samego siebie, a to rozwali rakietę lub dwie. Ewentualnie… wszystkie. Serio, nie żartujemy. Goran jest chyba jedynym tenisistą w historii, który przegrał mecz, bo zniszczył sobie rakiety i nie miał czym grać. Smaczku tej historii dodaje fakt, że zrobił to w Brighton, kilka miesięcy przed Australian Open. Gdyby tam wygrał, to w Australii nie musiałby się kwalifikować. I całej historii o szukaniu kortu po prostu by nie było.

Chorwat wspomina zresztą, że pierwszą rakietę rozwalił, gdy po raz pierwszy wyszedł na kort. Dosłownie. Grał z ojcem, nie wytrzymał, rakieta też nie. Tak mu zostało. Na kilka miesięcy przed Wimbledonem 2001, przegrał mecz z Jewgienijem Kafelnikowem. Reakcja? Rzut rakietą. Na konferencji pytano go głównie o to:

Musiałem być ostrożny, bo wokół było mnóstwo chłopców od podawania piłek. Chciałem ją rzucić mocniej, ale powiedziałem sobie: „Człowieku, bądź ostrożny, mnóstwo tu ludzi. Jeśli kogoś uderzysz, zostaniesz odeskortowany i zapłacisz dużą karę”. Rzuciłem nieźle, wylądowała pięknie, jak samolot. Bez ostrzeżenia, po prostu pięknie. To jest sztuka rzucania rakiet.

Sztuka, którą Goran uznawał, za „wymierającą”. Chwalił Marata Safina, który zechciał ją kontynuować, zresztą uznając, że jest w tym naprawdę dobry. Ot, ekscentryk. Ivanisević „kolekcjonował” też najdziwniejsze kontuzje, jakie mogły się przydarzyć tenisiście. Dość wspomnieć, że raz założono mu cztery szwy na głowie, bo Mark Philippoussis  i on wpadli na dokładnie ten sam pomysł: by zagrać piłkę głową. Zderzyli się, Australijczyk wyszedł z tego bez szwanku, Chorwat przez chwilę nie był pewien, gdzie się znajduje. Innym razem pływał w morzu. Wychodząc z niego nadepnął na „jedyną muszlę w promieniu pięciu kilometrów”. Efekt? Rana na stopie, przerwa od gry.

W innej rozmowie wspominał turniej w Moskwie. Nie rzucał tam rakietami, zresztą nie miał powodu, bo wygrał. Wbrew wszelkiej logice. Trudno byłoby przewidzieć, że ktoś, kto codziennie balował do siódmej nad ranem, spał do piętnastej, a na kort wychodził bez rozgrzewki, byłby do tego zdolny, prawda? Chorwat był.

I to do turniejów w gruncie rzeczy sprowadza się jego nieprzewidywalność. Raz potrafił dojść do finału Wimbledonu, raz odpadał w drugiej rundzie z gościem, który znajdował się pod koniec szóstej setki rankingu.

No i był też rok 2001.

Przed

– Jedynym, który wciąż we mnie wierzył był Pat Cash. Ostrzegał ludzi: „Ivanisević wie, jak grać na trawie, idzie mu dobrze, a z nim niczego nie możecie być pewnymi”. Nie mogłem powiedzieć przed turniejem: „Hej, ludzie, zamierzam wygrać Wimbledon”, bo wzięliby mnie to szpitala psychiatrycznego albo zamknęli w wieży Tower.

***

Ivanisević trenował w Londynie przez miesiąc. Odpuścił mączkę, nie pojechał na Roland Garros. Trawa to była jego nawierzchnia i szansa na odniesienie niezłego rezultatu. Nie liczyło się już, że gra w tenisa, bo „nie ma nic innego do roboty”. Wreszcie miał przestać „grać jak idiota, tylko serwis, forehand i pudło”. Nikt nie liczył na to, że Chorwat dojdzie do finału. No, prawie nikt. Ted Schroeder, już nieżyjący mistrz Wimbledonu z 1949 roku, powiedział przed turniejem, że Goran go wygra. Nie wiemy, czy obstawił to u bukmachera, ale kurs 250:1 mógł mu się opłacić.

 Ivanisević zamieszkał w apartamencie wraz ze swoim trenerem, Mario Tudorem. Wszyscy dziwili się, że 23-latek znalazł się w boksie Chorwata. Obaj byli przyjaciółmi, Mario grywał w tenisa, bywał też sparingpartnerem Gorana. Po porażce w Australii to właśnie do niego zadzwonił Chorwat, pytając, czy nie chciałby pojechać z nim na dwa turnieje. Tam było lepiej, więc kontynuowali współpracę. Miami, Indian Wells, Memphis… razem byli też w Londynie.

Mario Tudor:

Nie możesz trenować niczego specjalnego z Goranem. On ma 30 lat, był drugi w rankingu. Nie możesz dać mu polecenia: „teraz graj po przekątnej przez godzinę!”. Nasz system był taki: gdy byliśmy w nastroju do pracy, pracowaliśmy intensywnie przez 3-4 godziny. Jeśli nie było to dzień, gdy Goran robił trening siłowy albo musiał poprawić swoją grę, oglądaliśmy filmy. Goran zaczął bardziej radować się życiem, gdy biegło w taki sposób. Odkrył siebie, był też w stanie cieszyć się swoim tenisem. Nie było już presji. To była duża zmiana.

– Pierwszego dnia turnieju, kiedy przechodziliśmy przez bramę do All England Club, Goran powiedział do mnie: „Mario, mam gęsią skórkę, coś się tu wydarzy!”. Był świadomy tego, ile znaczyły dla niego trzy finały, w których zagrał. Czułem pozytywną energię, ale nie chciałem przekonywać go, że zajdzie daleko, bo wiedziałem, że w niektórych meczach decydują pojedyncze punkty.

Ivanisević się zmienił. Nie zmieniły się przewidywania mediów: druga, maksymalnie trzecia runda, jeśli szczęście dopisze. Nic więcej.

W trakcie

Kiedy zacząłem moją karierę moja siostra była bardzo chora. Grałem dla nie, bo nie mieliśmy pieniędzy. Jeśli szło mi dobrze, ona mogła iść do lekarzy. Potem przyszła wojna. Miałem motywację, by grać dla mojego kraju, dla ludzi, którzy walczyli za mój kraj. Gdy się skończyła, zapytałem siebie: „Co teraz?”. Chciałem znaleźć kogoś, dla kogo mógłbym grać, ale nie mogłem. Powiedziałem sobie: „Człowieku, po dwunastu latach w tourze, myślę, że zasługujesz, by zagrać dla siebie, za tą całą ciężką pracę, którą wykonałeś”.

***

Chorwat zawsze był przesądny, a w tamtym roku wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że coś się może wydarzyć. Gęsia skórka to jeden. Drugi przyszedł z gazetą, którą przyniósł mu jego ojciec przed turniejem. Był w niej plakat Dražen Petrovicia, tego, któremu Goran miał zadedykować zwycięstwo w 1993 roku. Trzeci znak? Teletubisie.

Chwila, co?

Tak, Teletubisie. W pierwszej rundzie Ivanisević dostał rywala, którego faktycznie mógł pokonać – Fredrika Jonsonna ze Szwecji, kwalifikanta. Udało się, wystarczyły trzy sety. Sęk w tym, że rano trener pokazał mu program dla dzieciaków, w którym cztery dziwne stwory ogarniały jeszcze dziwniejsze rzeczy. Śmiali się do łez, a Goran uznał, że skoro oglądał to w dzień zwycięstwa, to oglądać musi przez cały turniej. I tak też się stało.

Druga runda? Teletubisie i wygrana z Carlosem Moyą. Trzecia? Pokonany młody, przebojowy Andy Roddick. Obu dżentelmenów powinniście kojarzyć, obaj wygrywali w swojej karierze tytuł wielkoszlemowy. Hiszpan trzy lata wcześniej w Paryżu, Amerykanin dwa lata później w Nowym Yorku. Po spotkaniu z Roddickiem pojawił się też trzeci Goran. Momencik, trzeci?

Nie pomyliliśmy się w liczeniu. Roboczo nazwijmy to „teorią trzech Goranów”. Dwóch było od zawsze, sam Ivanisević tłumaczył to tak: jest Dobry Goran, to ten, który wygrywa mecze. Jest też Zły Goran, rzucający rakietami i obrażający sędziów. W III rundzie Wimbledonu pojawił się też „Emergency Goran”, kiedy Chorwat nie potrafił wykorzystać piłek meczowych. I już do końca turnieju został, przynajmniej w pytaniach dziennikarzy.

Obaj byli nerwowi. Mówiłem im: „Chłopaki, chłopaki…”. Jeden zawsze musiał być pod kontrolą, ale wtedy obaj się wymykali. Jeden był gwałtowny, drugi nawet bardziej. Wtedy pojawił się trzeci i powiedział: „Chłopaki, uspokójcie się. To piękny kort, spokojnie. Po prostu się uspokójcie. Trzeci musiał przyjść, musiałem go wezwać. Pojawia się w razie nagłych wypadków. Jest jak telefon na 911. Przyszedł przy równowadze, uspokoiłem się, zaserwowałem dwa asy.

Trzeci Goran musiał całkiem nieźle dawać sobie radę, bo Ivanisević w czwartej rundzie pokonał Grega Rusedskiego i powoli zmierzał po miano największej sensacji turnieju… z którego szybko obdarł go Roger Federer, eliminując Pete’a Samprasa. To zresztą jedyne spotkanie tych dwóch zawodników, rozgrywane na zawodowych kortach, w faktycznej rywalizacji. Amerykanin, rozstawiony z jedynką, zmierzał wówczas po piąty tryumf w Londynie. Federer za to chciał coś udowodnić. I jemu się udało.

Tyle że Roger odpadł w ćwierćfinale, a Ivanisević ograł tam Marata Safina. Rundę później, w starciu z reprezentantem gospodarzy, Timem Henmanem, uratował go deszcz. Było już 1-2 w setach, trzeciego Chorwat przegrał zresztą 0-6. W czwartym też nie było wesoło, ale… zaczęło padać. Dachu na korcie centralnym wówczas jeszcze w Londynie nie mieli. Trzeba było poczekać do następnego dnia. Tyle że następnego dnia też padało, obaj zawodnicy zdążyli tylko dograć czwartego seta.

Nie byłem zdenerwowany [pierwszego dnia półfinału – przyp. red.], byłem spokojny. Właściwie „Goran 911” nie musiał przychodzić, bo nie wariowałem na korcie. Tim po prostu grał dobry tenis – lepszy niż ja. Nie byłem w stanie zrobić jednego kroku więcej, by go „skrzywdzić”. Nic nie mogłem zrobić. Miałem tylko nadzieję, że coś się stanie, choćby deszcz. I ten przyszedł, to był kluczowy moment. Po kilku godzinach sędzia powiedział nam: „Chłopaki, przenosimy mecz, deszcz nie przestanie dziś padać, dokończymy jutro”. W tym momencie wiedziałem, że wygrałem.

Cały mecz kończył się w niedzielę. I faktycznie lepszy okazał się Ivanisević, awansując do swojego czwartego finału Wimbledonu w karierze. Jako pierwszy zrobił to, grając z dziką kartą.

Finał

Z poprzednich finałów nie nauczyłem się niczego. Niczego. Może nauczyłem się tylko, że przegrywam i chcę wygrywać. Ostatnim razem nie wykorzystałem swoich szans. Mam nadzieję, że tym razem, jeśli Pat jakieś mi da, uda mi się to zrobić.

***

– Poprzedniej nocy nie spałem. Może dwie godziny. Obudziłem się o 1:30, myślałem, że jest 9. Okej, wracajmy do spania. 3 w nocy, 4 w nocy, byłem niesamowicie zdenerwowany. Cały czas patrzyłem na zegar, bojąc się, że rano nie zadzwoni. O 9:30 powiedziałem: „Okej, wystarczy, wstawaj. Teletubisie zaczynają się o 10, musisz je obejrzeć”.

Uwierzcie, że tego dnia atmosfera była elektryzująca. Cały finał przeszedł do historii jako „People’s Monday”. Bilety odsprzedano w niższych cenach, bo mecz nie odbył się zgodnie z planem – po raz drugi w historii przeniesiono go na poniedziałek. Wykupili je fani obu tenisistów. Na trybunach mnóstwo było Australijczyków, równie wielu Chorwatów. Ivanisević wspominał później, że czuł się jak na Pucharze Davisa.

Poddał się zresztą tej atmosferze. Kiedy czwarty set zaczął wyślizgiwać mu się z rąk, nie wytrzymał. Kopnął w siatkę, rzucił rakietą, zaczął dyskutować z arbitrem. Poszło o wywołanie przez sędziów liniowych najpierw błędu stóp, a potem autu przy drugim serwisie. Jeśli Pat Rafter myślał wówczas, że już ma Chorwata na widelcu, to się przeliczył. W piątym secie szli łeb w łeb. I to Goran, przy stanie 7-7, przełamał rywala. Po chwili przerwy obaj tenisiści wyszli na kort. Ivanisević serwował na mecz.

Pierwsza piłka meczowa. Podwójny błąd. Druga. Podwójny błąd. Trzecia. Znakomity lob Raftera. Nie dziwimy się Goranowi, że pomocy szukał w niebie.

Prosiłem o to, ale nie mogłem trafić serwisem. Wiedziałem, że zaserwuję jeden czy dwa podwójne błędy. Przy trzeciej piłce meczowej zaserwowałem nieprawdopodobnie, a on zagrał return meczu, po nim wspaniałego loba. Powiedziałem sobie: „Nie, nie, to nie może być prawdą”. Po chwili dodałem: „Okej, zaraz będzie czwarta meczowa, po prostu traf serwisem, nieważne gdzie. Może on się pomyli”.

Więc jeszcze raz: Po drugiej stronie siatki stoi Patrick Rafter, gotowy do returnu. Chorwat podrzuca piłkę w górę. Uderza, posyłając ją w stronę Australijczyka. Ten odpowiada mocnym forehandem… i trafia w siatkę. Gem, set i mecz, mister Ivanisević. Najwspanialsza historia w, no właśnie, historii Wimbledonu stała się faktem.

– Gdybym nie wygrał, prawdopodobnie wyjechałbym na Biegun Północny albo powiesił się na jakiejś gałęzi. Dzięki Bogu, że Pat nie trafił returnu, w przeciwnym wypadku gralibyśmy do jutra.

Patrick Rafter:

Nigdy nie myślałem, że przegram z Goranem. W dniu meczu publiczność była podzielona po równo, to było jak mecz piłki nożnej. Goran zawsze był niesamowicie przebojowy. Ktoś musiał przegrać i znów padło na mnie [sezon wcześniej w finale pokonał go Pete Sampras – przyp. red.]. Tym razem boli to nieco bardziej niż poprzednio. Mogłem powiedzieć kilka przekleństw w drodze do szatni, ale niczego nie rozwaliłem. Tylko gadałem: bla, bla bla.

Ivanisević mówił za to standardowe formułki, ale trudno było oczekiwać innych: ten triumf to dla niego wszystko, czekał na to całe życie, jest szczęśliwy jak nigdy. Dodał też, że będzie trzymał puchar obok łóżka do końca życia. Nie w łóżku, tam zajmuje się innymi rzeczami. Po finale wrócił do rodzinnego Splitu i… wziął udział w wielkiej imprezie. Sto tysięcy osób witało go, gdy przyjechał do Chorwacji.

Wierzę w pewien rodzaj przeznaczenia i wszystko układało się dla mnie dobrze. Powoli zaczynałem wierzyć bardziej i bardziej, że to mój rok i Bóg chce, żebym wygrał. Ponieważ nie spałem, nie musiałem się budzić i sprawdzać, czy to prawda. Powoli to do mnie docierało. To wspaniałe: jestem zwycięzcą Wimbledonu, ale zajmie mi tydzień, by to zrozumieć.

Później znów przyszły kontuzje. Później przyszło zakończenie i wznawianie kariery. Depresja, z której wyciągnęła go dwuletnia córka. Problemy finansowe. Trenowanie Marina Cilicia i doprowadzenie go do triumfu w US Open. Piłkarska przygoda z Hajdukiem, krótka, w ramach zasług na tenisowych kortach, ale jednak. Kibicowanie West Bromwich Albion („mam dramatyczne życie, więc kibicuję dramatycznemu zespołowi”). No i mnóstwo cytatów, na które nie starczyłoby książki. Jak choćby ten, który stanowi idealne podsumowanie całej kariery Gorana:

Nie obchodzi mnie, czy jeszcze kiedykolwiek wygram mecz. Czego bym teraz nie zrobił, zawsze będę zwycięzcą Wimbledonu.

SEBASTIAN WARZECHA 

Fot. Newspix.pl

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Tenis

Świątek zrobiła swoje. Polki zagrają w finałach Billie Jean King Cup

Sebastian Warzecha
0
Świątek zrobiła swoje. Polki zagrają w finałach Billie Jean King Cup

Komentarze

2 komentarze

Loading...