Reklama

Narodowa Gala Złudzeń

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

26 maja 2018, 11:40 • 9 min czytania 14 komentarzy

Niezwykłe rzeczy działy się 25 maja w Warszawie na Stadionie Narodowym. Zorganizowana przez Marcina Najmana „Narodowa Gala Boksu” pod wieloma względami przerosła oczekiwania szyderców – w dużej mierze za sprawą kuriozalnego występu samego pomysłodawcy. Dziwacznych aspektów było jednak o wiele więcej i pewnie można by się z nich pośmiać przy piwie gdyby nie to, że po drodze rykoszetem ucierpiała reputacja całego polskiego boksu.

Narodowa Gala Złudzeń

Problemy z całym wydarzeniem zaczęły się na długo zanim ktokolwiek wyszedł do ringu. Marcin Najman do tej pory dał się poznać jako człowiek, który ma ciekawy pomysł na biznes – organizował stosunkowo niewielkie pod względem frekwencji gale, gdzie poziom sportowy wcale nie był najważniejszy. Przyciągał widzów na przykład organizując pożegnanie Andrzeja Gołoty (nieoficjalny pojedynek z Danellem Nicholsonem w 2014 roku) lub… samemu bijąc się z wiceprezydentem Żyrardowa. Porywając się na Stadion Narodowy nie tyle „opuścił strefę komfortu”, co wyfrunął z niej z hukiem na husarskich skrzydłach.

Jedną z „twarzy” nietypowego przedsięwzięcia został Mariusz Wach (33-3, 17 KO). Zaufał Najmanowi jako jeden z pierwszych – miał być bohaterem walki wieczoru, a promotor odważnie opowiadał o planach sprowadzenia dla niego nawet samego Tysona Fury’ego (25-0, 18 KO) – jak szaleć to szaleć! Skończyło się wprawdzie „tylko” na Eriku Molinie (26-5, 19 KO) – jednak skromnie, bo zamiast byłego mistrza świata miał przyjechać pięściarz, który po dwóch ostatnich porażkach nie łapie się do rankingu żadnej z czterech liczących się światowych federacji.

Po drodze okazało się, że na Narodowym wrócą także skuszeni świetnymi jak na polskie realia warunkami finansowymi Izu Ugonoh (18-1, 15 KO) i Artur Szpilka (21-3, 15 KO). Obaj w ostatnich występach byli nokautowani na amerykańskich ringach, więc nikt nie spodziewał się z ich udziałem kosmicznych zestawień. Fajny był już sam fakt, że po wielu latach przerwy mieli wystąpić w Polsce – i to razem na jednej gali.

Czwartą walką w wadze ciężkiej miało być spotkanie samego Najmana z mocno wyciśniętym przez życie Arturem Binkowskim (16-5-3, 11 KO) – i to akurat wcale nie był taki zły pomysł. Wiem jak to brzmi, ale dajcie mi szansę! Po pierwsze – w boksie po prostu nie da się zorganizować znanych z MMA „freak fightów”. Mimo to taka walka była zdecydowanie najbliżej tej kategorii – zachowując oczywiście wszelkie proporcje. Binkowski w ostatnich miesiącach zdążył zostać prawdziwą gwiazdą YouTube’a – dał się poznać między innymi z pamiętnego sparingu pod Pałacem Kultury, gdzie zaczepił przypadkowego przechodnia spieszącego się na autobus i zaproponował mu starcie „na zasadach więziennych”, które… przegrał. Najman to Najman – w powszechnej świadomości zapisał się jednak jako człowiek, który przegrywał każdą poważniejszą walkę – z Mariuszem Pudzianowskim, Przemysławem Saletą (dwa razy) czy nawet tę mniej poważną z Robertem Burneiką.

Reklama

Binkowski koniec końców wypadł z karty walk – podobno za sprawą „kontrowersyjnych wypowiedzi”. To tłumaczenie samo w sobie jest trochę absurdalne, bo przecież jaki jest Artur każdy widzi od lat – nie można powiedzieć, by nagle z miesiąca na miesiąc jakoś poważnie się zmienił. Mówi to samo od jakiegoś czasu, a jego nawijka a’la „strumień świadomości” bywa czasami fascynująca na swoich prawach. Najman został więc bez rywala – w takich okolicznościach mógł dać sobie spokój i skupić się na organizacji naprawdę gigantycznego i bezprecedensowego przedsięwzięcia. To jednak byłoby za proste – zdecydował się mimo wszystko walczyć. Zakontraktował Rihardsa Bigisa (13-6, 11 KO) – cudaka z Łotwy, o którym żaden fan boksu wcześniej nie słyszał. Trudno znać pięściarza, który nigdy w życiu nie wygrał poważnej walki.

Oprócz tej ciekawostki z pogranicza świata sportu miało być jednak konkretnie – Ewa Piątkowska (11-1, 4 KO) miała bronić tytułu mistrzyni świata federacji WBC, a kartę walk dodatkowo wzbogaciły dwa interesujące polsko-polskie pojedynki. Samą galę miały też uświetnić występy Kombi, Edyty Górniak i Liroya, a widzowie na rozgrzewkę mieli obejrzeć starcia w K-1 i MMA. Jakby tego było mało, to najważniejsze wydarzenia miał zapowiedać sam Michael Buffer, który wcześniej gościł w Polsce tylko raz – przy okazji walki Tomasza Adamka z Witalijem Kliczką.

Doping? Oj tam, oj tam!

Na papierze nie wygląda to wszystko najgorzej, prawda? Prawdziwe jaja zaczęły się jednak dziać w tygodniu poprzedzającym całą imprezę. Najpierw okazało się, że najwcześniejszej z wszystkich amerykańskich uczestników imprezy do Warszawy doleciał… Buffer – fajnie, że do tego stopnia zadbano o jego aklimatyzację, ale trochę szkoda, że pięściarze zeszli na dalszy plan.

Nic tam – we wtorek (3 dni przed galą) wybuchła bomba: Molina został zdyskwalifikowany przez Brytyjską Agencję Antydopingową (UKAD). Amerykanin wpadł na niedozwolonym wspomaganiu… w grudniu 2016 (!) roku w przegranej (!!) przez ciężki nokaut (!!!) walce z Anthonym Joshuą. Jak to możliwe, że zdyskwalifikowano go dopiero teraz? „Też chciałbym to wiedzieć, Stefan”, ale to najmniej istotne z organizacyjnego punktu widzenia. Zamiast błyskawicznego odcięcia się od złapanego na dopingu pięściarza mieliśmy pierwszy akt w teatrze absurdu – długo nie pojawiał się żaden oficjalny komunikat, a spekulacje i kolejne potencjalne scenariusze mnożyły się jak króliki.

Reklama

W środę (!) usłyszeliśmy od Najmana, że szanse na występ Moliny wynoszą… 50/50! Co najciekawsze, pięściarza w ogóle nie było jeszcze w Polsce – miał chyba wyjść do ringu prosto z samolotu. W czwartek podczas ceremonii ważenia na wadze stanął sam Wach i był to widok niezwykle smutny. W kuluarach mówiło się o szukaniu na gwałt jakiegokolwiek zastępcy z wyczuwalnym pulsem – pod uwagę brany był podobno nawet 37-letni Michał Bańbuła (13-30-4, 0 KO) z niższej kategorii wagowej. W piątek rano – w dniu gali (!) – oficjalnie okazało się jednak, że Wach do ringu w ogóle nie wyjdzie, bo… chciał walczyć tylko z Moliną i z nikim innym. Czy ktoś coś z tego rozumie?!

Organizacyjny i promocyjny chaos to w ogóle oddzielny wątek. Za kulisami pojawiały się przecież informacje, że Najman płaci świetnie jak na polskie warunki – Molinę miał przecież nawet „podkupić” Mateuszowi Borkowi, który przymierzał go do rewanżu z Tomaszem Adamkiem na Polsat Boxing Night. Być może pięściarzom płacił rzeczywiście godnie, ale na promocji imprezy postanowił chyba mocno oszczędzić. Warszawa w ostatnich dniach zupełnie nie żyła boksem – parę oklejonych taksówek, kilka mniejszych banerów, ale żadnego wielkiego billboardu w centrum i żadnych głośnych akcji wokół imprezy – nic!

Nie wspominam nawet o promocji w internecie – wiele organizacji (KSW i DSF chociażby) robi tam świetną robotę, którą wystarczy po prostu odtworzyć korzystając z niemal gotowych wzorców – naprawdę nie trzeba tu wymyślać kwadratowych jaj. Płatna promocja postów na Facebooku? „A na co to komu?”. Jasne, spoty radiowe w RMF FM podczas majówki były ciekawym posunięciem, ale nie żyjemy w roku 1999 – dziś do takich imprez ludzi zachęca się po prostu w inny sposób. Zwłaszcza jeśli dysponuje się odpowiednim materiałem ludzkim, a tu nie było z tym problemów.

Idealnym podsumowaniem organizacyjnej prowizorki było to, że na konferencjach prasowych promowano… transmisję Pay-Per-View za 20 dolarów (!) dla zagranicznych widzów. Miała być dostępna na oficjalnej stronie gali, ale tu pojawił się kolejny psikus. Właściwie to nie psikus, a spektakularny samobój – imprezę można było oglądać poza granicami Polski za darmo… na stronie TVP Sport. Zapłacili więc ci, którzy naprawdę nie mieli co robić z pieniędzmi – na zdrowie!

Kolejnym absurdem był proces akredytacyjny. Ustalmy jedno – każdy organizator ma prawo dowolnie przydzielać dziennikarzom wstęp i całkowicie zrozumiałe jest to, że nie zamierza wpuszczać za darmo kogoś, kto wcześniej obsmarowywał jego imprezę. Jednak brak akredytacji dla Sport.pl – gigantycznego jak na polskie warunki portalu, który wcale nie robił „kreciej” roboty tylko np. wywiad z Arturem Szpilką – jest czymś kompletnie nie do ogarnięcia. Choć jeszcze bardziej absurdalna była argumentacja organizatorów – byli na nie, bo „to przecież Wyborcza”. Przepraszam, ale czy sport nie miał przypadkiem łączyć ponad podziałami? Jedno jest pewne – doszło do niebezpiecznego i bardzo smutnego precedensu. Tym bardziej, że partnerem medialnym gali został tajemniczy portal Future-Champion.pl, który wsławił się głównie grafomańskimi określeniami promocyjnymi bez żadnego pokrycia w stylu: „największa gala sportów walki w Polsce organizowana przez polskiego promotora”. Taaak, a świstak siedzi…

Pustki takie, że aż głowa mogła rozboleć

IMG_1149
Jak po takiej „dojazdówce” wypadła sama gala? Chwilami komicznie, chwilami bardzo solidnie, ale przeważnie po prostu do bólu przeciętnie. Absurdalny przebieg miało najciekawiej zapowiadające się od strony sportowej starcie Izu Ugonoha z Fredem Kassim. Rywal jeszcze przed kilkoma miesiącami dał twardą i wyrównaną walkę Tomaszowi Adamkowi i na papierze wydawał się być groźnym testerem dla wracającego po nokaucie Polaka. W piątek poboksował chwilę i się poddał, bo… rozbolała go głowa. Bardziej wyglądało na to, że po drugiej rundzie dowiedział się, że kasa jest już na koncie i postanowił nie dać już sobie zrobić krzywdy. I tylko Izu żal –w tym długo oczekiwanym występie nie dowiedział się o sobie niczego nowego.

Na punkty wygrali Artur Szpilka i Ewa Piątkowska, ale w diametralnie różnym stylu – walka pań była najbardziej wyrównanym pojedynkiem imprezy, z kolei powrót „Szpili” najbardziej jednostronnym. Najbardziej zadowolony mógł być promotor obojga – Andrzej Wasilewski. Oficjalnie nie miał z tym przedsięwzięciem nic wspólnego od strony organizacyjnej, ale mimo to jego zawodnicy uczestniczyli w dwóch najważniejszych walkach gali. Jak to mówią – „i wilk syty, i Manchester City”.

Największą dramaturgię miało w piątek starcie Roberta Talarka (20-13-2, 13 KO) z Norbertem Dąbrowskim (22-7-2, 9 KO). W ringu krew lała się strumieniami (głównie z Talarka), a „Noras” pokazał najdojrzalszy boks od dawna i udanie zrewanżował się za porażkę sprzed roku, definitywnie rozstrzygając trylogię na swoją korzyść. Ogólnie walki fajnie wyglądały w TV „w obrazku”, ale nie da się ukryć – Narodowy straszył pustkami. Na pewno w żadnym momencie trwania imprezy na trybunach nie pojawiła się więcej niż połowa widzów – bardzo, ale to bardzo wątpię, że imprezę zobaczyło przynajmniej 15 tysięcy widzów. Ile z tych biletów rozdano – to wiedzą już tylko sami organizatorzy, ale podobno niemało.

Sam Marcin Najman okazał się w tym wszystkim dobrym wujkiem – ściągnął z Łotwy anonimowego pięściarza, który nigdy wcześniej nie wygrał z rywalem o dodatnim bilansie. Sympatyczny pan Bigis przyjechał, zobaczył Starówkę, nieźle zarobił i… będzie mógł opowiadać wnukom, że do ringu wprowadził go sam Michael Buffer, a on wbrew wszystkiemu pokonał miejscowego faworyta. Samą walkę najlepiej przemilczeć – Najman w czwartej rundzie poddał się z powodu kontuzji. Na gorąco ogłosił nawet zakończenie kariery, ale potem przyznał, że jednak chce rewanżu. Całe szczęście, że wstępnie zarezerwował już Stadion Narodowy na kolejny rok…

Niestety, nie ma się co śmiać – straty w dłuższej perspektywie mogą być nie do odrobienia. Byłem w piątek na miejscu i wychodząc ze stadionu słyszałem tylko szyderę. W bardzo dobrych miejscach na płycie (bilet wart ponad tysiąc złotych) – jakieś 40 metrów od ringu – widziałem ludzi, którzy w pewnym momencie… po prostu zasnęli. „Niedzielni” fani boksu raczej się do niego nie przekonali, z kolei ci najbardziej zagorzali musieli się w pewnych momentach mocno znieczulić, by jakoś to wszystko przeżyć.

Najgorsze jest to, że wszystko było naprawdę do uratowania. Czemu nie można było się porwać na mniejszy stadion – nawet ten Legii? A jeśli już koniecznie Narodowy, to dlaczego cały, a nie jego część z odpowiednio ustawionym ringiem, jak ma to często miejsce w USA? Balonik pękł z hukiem – gdyby Narodowa Gala Boksu była standardową imprezą, to nie byłoby się pewnie nad czym pastwić. Pompowanie balonika pod tytułem „największe bokserskie wydarzenie w historii kraju” sprawiło, że w takich okolicznościach pękł on z wyjątkowym hukiem.

Efekt końcowy pójdzie niestety w świat – jak porównać straszący 25 maja pustkami Stadion Narodowy do kompletu widzów osiągniętego na tym samym obiekcie przez KSW? Taka wizerunkowa klęska to ostatnie czego potrzebowało i tak już podzielone pięściarskie środowisko w Polsce. Chciałbym mieć nadzieję, że to wszystko zostanie potraktowane jako solidny poligon doświadczalny, ale bardzo w to wątpię. Dobrze już było…

KACPER BARTOSIAK

Fot. Kacper Bartosiak, Newspix.pl

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Daniel Szczepan: Pracowałem na kopalni. Myślałem, by się poddać i rzucić piłkę [WYWIAD]

Jakub Radomski
0
Daniel Szczepan: Pracowałem na kopalni. Myślałem, by się poddać i rzucić piłkę [WYWIAD]

Inne sporty

Komentarze

14 komentarzy

Loading...