Reklama

„A wy się potem dziwicie, że kibice są na treningach!” Reportaż z Katowic

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

20 maja 2018, 13:05 • 11 min czytania 10 komentarzy

Poszedłem za ciosem i po ubiegłotygodniowej wizycie w Chorzowie na meczu Ruchu z GieKSą, wybrałem się do Katowic na kolejne prestiżowe starcie w I lidze. Gospodarze walczyli z GKS-em Tychy nie tylko o możliwość chodzenia z podniesioną głową na granicy między miastami, ale również (jeszcze) o awans. Mimo fatalnej postawy w ostatnim czasie, szanse drużyny z Bukowej do tego momentu cały czas były realne. Należało tylko bezwzględnie wygrać. Tradycji jednak stało się zadość: GieKSa w kluczowych meczach jak zawsze zawiodła. Niektórzy kibice chyba nawet nie byli zdziwieni, a okrzyki dezaprobaty kierowane do piłkarzy nie miały już w sobie tej mocy, co we wcześniejszych latach. Stały się one rutyną, jak poranny prysznic czy schabowy w niedzielę.

„A wy się potem dziwicie, że kibice są na treningach!” Reportaż z Katowic

GKS Katowice na zapleczu Ekstraklasy rywalizuje od sezonu 2007/08 (Ekstraklasę opuścił w sezonie 2004/05). Doczekano więc jubileuszu, to już dekada na tym szczeblu. Na awans nastawiają się tam chyba od edycji 2013/14, gdy stery w zespole przejął Kazimierz Moskal. Nie udało się wtedy, nie udawało się też w kolejnych latach. Teraz szansa była niepowtarzalna, przez chwilę wydawało się już, że w końcu musi nastąpić przełom. Piłkarze Paszulewicza świetnie zaczęli wiosnę i – poza wpadką ze Stalą Mielec – jak burza przechodzili po kolejnych rywalach z czołówki. 21 kwietnia po wygranej w Głogowie naprawdę można było zakładać, że to już autostrada. W terminarzu na finiszu znajdowały się cztery najsłabsze drużyny w tabeli plus Bytovia czy słaba od dłuższego czasu Puszcza Niepołomice. Jedynie spotkanie z tyszanami jawiło się jako większe wyzwanie, bo oni w 2018 roku punktują jeszcze lepiej. GieKSa jednak zaczęła seryjnie zawodzić. Nie mogła już polegać na kontrach, chwilami zaczęło brakować szczęścia, którego wcześniej było dużo i poszło: 0:1 w Niepołomicach, domowe 0:0 z Bytovią, 0:1 w Olsztynie. Zaczęło być naprawdę gorąco. 3:0 z Podbeskidziem zdawało się sugerować, że sytuacja wróciła do normy, ale porażka w Chorzowie z poprzedniej kolejki przelała czarę goryczy.

Wściekli był nie tylko Paszulewicz, również szefowie klubu i miejscy notable. Szybko stało się jasne, że rozliczenia zaczną się już teraz, nie będzie czekania do końca sezonu. Z boku mogło to dziwić, bo przecież szanse na awans nadal były realne, więc po co ten atak paniki. Klamka jednak zapadła. Od pierwszej drużyny odsunięci zostali Wojciech Kędziora, Dawid Plizga i Armin Cerimagić (umowy wygasają im w czerwcu), a wolną rękę w szukaniu nowego pracodawcy dostał Grzegorz Goncerz. Przypadek tego ostatniego był najbardziej bolesny. Odrzucał nawet oferty z Ekstraklasy, wydawał się już niemalże żywą legendą tego klubu, a tu taki koniec. Mimo że ten sezon ma bardzo słaby, a jego rola na boisku znacznie zmalała (tylko dziewięć meczów od początku, jeden pełny), to wydaje się, że rozstanie z tak zasłużoną postacią powinno przebiegać inaczej.

Ruchy klubu popiera jednak Piotr Koszecki, prezes Stowarzyszenia Kibiców „SK1964”. – Wreszcie klub coś robi. Dokładając do tego informację, że nie wszyscy dobrze żyli z trenerem, to tym lepiej, że klub stanął za nim. Zauważ, że to raczej doświadczeni zawodnicy, którzy mimo niegrania mogli mieć duży wpływ na resztę. Oceniam to w kategorii pokazania, że trener rządzi i każda zmiana jest możliwa. Jeśli chodzi o sam sport, to ciężko akurat do tej czwórki mieć największe pretensje. Cerimagić i Plizga prawie nie grali, a Goncerz i Kędziora to ostatnio jedynie zmiennicy. Patrząc piłkarsko to Goncerz strzelił… jedną bramkę w sezonie, mniej niż obrońcy. Myślę, że nawet nie ma sensu tego komentować. Plizga i Cerimagić to niewypały, które często nam się zdarzają, gdy chcemy kąsać rywali – w tym wypadku Górnika – a kończymy z ręką w nocniku. Jedynie Kędziora – mimo słabszej formy od kilku spotkań – zrobił i tak więcej niż każdy się po nim spodziewał, zdobył 10 bramek. Ale też ciężko byłoby opierać na nim skład w przyszłym sezonie – komentuje Koszecki.

Gdy pytam go, dlaczego zespół znów nie daje rady w najważniejszych momentach, nie uznaje on za usprawiedliwienie dużej presji czy nieopanowanie ataku pozycyjnego, na którym musiano się opierać w meczach ze słabszymi rywalami. Jego zdaniem problem jest głębszy i niestety smutniejszy. – Presja? Wątpię, skoro sami piłkarze mówią, że im nie przeszkadza. Brak umiejętności ataku pozycyjnego? Mrzonka – w składzie jest wielu zawodników z poprzedniego sezonu, którzy regularnie lali słabe drużyny w ataku pozycyjnym u Jerzego Brzęczka. Ja nie wierzę, że wszystko rozgrywa się czysto na boisku, ale też nie oskarżam, nie mając dowodów. Nie wierzę jednak, że można nagle przestać grać. Zbyt dużo takich spotkań się widziało. W kuluarach mówi się, że trener stracił część szatni, stąd to czyszczenie po meczu w Chorzowie – mówi Koszecki.

Reklama

O tarciach w szatni również słyszałem. Paszulewicz ma być ostry nie tylko jeśli chodzi o treningi, ale również relacje międzyludzkie, co niektórych do niego zraziło.

Pytam Piotra, jaką wagę z punktu widzenia kibicowskiego ma dla GieKSy mecz z GKS-em Tychy. – Nie aż tak dużą. Jest kilka klubów ważniejszych, jeśli chodzi o rywalizację kibicowską: Ruch, Zagłębie, Legia, Wisła, Widzew, może nawet mecz z Polonią Bytom czy Piastem byłby ważniejszy. My jesteśmy dla nich największym rywalem, ale oni dla nas już nie – przekonuje. Z drugiej strony, z większością wymienionych ekip katowiczanie dziś mierzyć się nie mogą, więc rywal z Tychów siłą rzeczy jawi się chyba jako atrakcyjniejszy.

W drodze nie czułem jednak, że dzieje się coś wyjątkowego, że będzie piłkarska wojna. Trudno to porównywać do napięcia z Chorzowa.

1

Byłem rozczarowany frekwencją. Sobota, ładna pogoda, mecz mimo wszystko ponadprzeciętnie ważny dla kibiców, do tego walka o awans, a tu raptem 3250 widzów. Nawet „młyn” z trybuny naprzeciwko w wielu miejscach świecił pustkami.

2

Reklama

Dopingujący dawali radę, nie żałowali gardeł, ale poza efektem wyjściowym (dużo flag na płotach) żadnej oprawy nie zademonstrowali. Dość długo nawet skupiali się przede wszystkim na swojej drużynie, mało było obelg. Dopiero potem proporcje się trochę wyrównały, gdy na boisku więcej było momentów stykowych, a sprawy zaczęły iść po myśli gości.

Usiadłem w pierwszym rzędzie pod miejscami dla mediów. Rząd niżej siedział Grzegorz Goncerz, potem dołączył Lukas Klemenz. Parę metrów dalej pojawił się nowy trener Odry Opole, Mariusz Rumak. Nie sprawiał wrażenia człowieka, który w debiucie przegrał u siebie 0:3 z Ruchem Chorzów. Nieco niżej można było dostrzec dyrektora sportowego Wisły Płock, Łukasza Masłowskiego.

Trudno zakładać, że Masłowski przyjechał tylko dla przyjemności, zwłaszcza iż przyjemności z oglądania meczu za dużo nie było. Gospodarze zaczęli od dwóch fajnych akcji, z czego jedna dała im szybkie prowadzenie. Dośrodkowanie Mateusza Mączyńskiego i główka będącego kapitanem Tomasza Midzierskiego (dopiero trzeci występ wiosną), a piłka po odbiciu od słupka wpadła do siatki.

Goście przed przerwą nie mieli praktycznie nic do zaoferowania w ofensywie. Jakiekolwiek zagrożenie stworzyli tylko po strzale z dystansu Keona Daniela i jednym rzucie rożnym.

Drugą połowę też lepiej zaczęła GieKSa, a gdyby po świetnej kontrze Andreja Prokić strzelił na 2:0, pewnie byłoby pozamiatane. Konrad Jałocha jednak znakomicie interweniował. Tego dnia rehabilitował się za nie najlepszą postawę z poniedziałku, gdy tyszanie przegrali 0:3 z Rakowem Częstochowa. Temat awansu po raz pierwszy był wtedy naprawdę realny, ale sprawa szybko przestała być aktualna. – Raz na 11 kolejek bramkarz może się wykazać. We wcześniejszych meczach nie miał takiej okazji – uśmiechał się potem na konferencji Ryszard Tarasiewicz.

Katowiczanie i tak by wygrali, gdyby nie dwóch antybohaterów. Oktawian Skrzecz w 70. minucie bez sensu wszedł w obrońcę, za co słusznie obejrzał drugą żółtą kartkę. Jacek Paszulewicz nie zdążył zareagować tak, jak Tarasiewicz. Krótko po zmianie stron mający już „żółtko” Mateusz Grzybek sfaulował rozpędzającego się rywala przy linii bocznej. Z perspektywy trybun wyglądało to na wykluczenie. Sędzia Tomasz Musiał, mimo intensywnych protestów zawodników GieKSy, postanowił inaczej. „Taraś” nie kusił losu i jeszcze przed upływem godziny wprowadził za Grzybka Łukasza Bogusławskiego.

Gospodarze w dziesiątkę dali plamę na całego. Duża w tym „zasługa” bramkarza Macieja Wierzbickiego. Najpierw kompletnie stracił orientację w terenie przy rzucie rożnym, co skończyło się golem Daniela Tanżyny. Później zachował się jeszcze gorzej. Niecelnie odegrał Midzierskiemu, piłkę przejął Jakub Vojtus  i strzałem między nogami Wierzbickiego dał GKS-owi Tychy pierwsze zwycięstwo w Katowicach od 1978 roku. Vojtus do tej pory strasznie rozczarowywał po wypożyczeniu z Miedzi Legnica, ale wychodzi na to, że nawet dla tej jednej chwili warto go było wziąć.

Po golu Vojtusa kibice wpadli we wściekłość. „Wypierdalać, wypierdalać, wypierdalać!” – niosło się po całym stadionie.

Obok mnie siedział gość z wyglądu po czterdziestce, który w pierwszej połowie zachowywał stoicki spokój, w ogóle się nie odzywał, nie okazywał emocji. W drugiej połowie coś w nim pękło i od momentu braku drugiej żółtej kartki dla Grzybka był jedną z głośniejszych osób na sektorze. Skrzecz dostaje piłkę na skrzydle, zwalnia akcję, a na koniec „dośrodkowuje” na wysokość piszczeli pierwszego obrońcy. Facet nie wytrzymuje.

– Ja pierdolę, kurwa, w pizdu taka wrzuta!

Gdy Tanżyna strzelił na 1:1, biegł do niego Dawid Abramowicz, w zeszłym sezonie grający w Katowicach. Facet chyba myślał, że to on trafił do siatki.

– Dobra, chłopie, strzeliłeś, ale nie ciesz się, kurwa!

Po tej bramce coraz bardziej zdenerwowany sąsiad rozmawia przez telefon.

 – Będę szybciej. Już po wszystkiemu. Kurwa, tylko se w łeb strzelić!

Końcówka. Zawodnik gospodarzy faulowany przy linii bocznej, dość mocna nakładka.

 – Aaaa! – krzyczy faulowany.
– AAAAAAAAAAAA!!! – równocześnie wrzeszczy ten gość, aż ludzie z niższych rzędów się obejrzeli. Najwyraźniej bolało go bardziej niż poszkodowanego. Zaczynało się robić komicznie.

Już po bramce na 2:1, katowiccy kibice szyderczo w stosunku do swoich zawodników zaczęli krzyczeć „ole!”, gdy tyszanie dłużej utrzymywali się przy piłce. Pojawiła się nawet szansa na trzeciego gola.

– Tak, jeszcze trójeczka, wtedy już bankowo kolejna rozmowa pod szatnią! – ironizował wiadomo kto.

Wielu wychodziło jeszcze przed ostatnim gwizdkiem, również na „młynie”.

Koniec. Gwizdy, buczenie, wszelkie możliwe inwektywy. Trwało to jednak jakieś kilkanaście sekund, nawet nie zdążyłem nagrać epicentrum wściekłości.

Gość obok mnie w pośpiechu się zbiera, ale postanawia się jeszcze wyładować na Goncerzu. – Piłkarzyki-pajacyki! A wy się potem dziwicie, że kibice przychodzą na treningi. Skandal, kurwa!

Jednocześnie cały czas schodził po schodach, więc Goncerz nie za bardzo miał sposobność, żeby odpowiedzieć.

O dziwo na sali konferencyjnej znalazłem się jako pierwszy. Panowała niemal idealna cisza, gdzieś tam tylko w tle słychać było okrzyki niezadowolenia ze stadionu. Fajny kontrast. Po chwili jednak zaczęli schodzić się ludzie.

 – Ja pierdolę, co za sprzedawczyki jebane!

Jak widać, teoria o braku chęci awansu za wszelką cenę u niektórych piłkarzy, jest dość powszechna. Szybko pojawili się trenerzy. Jacek Paszulewicz tym razem wyglądał na kogoś mniej zdołowanego niż po porażce z Ruchem, Ryszard Tarasiewicz wyglądał jak… zawsze. Kamienna twarz.

Zaczął Tarasiewicz. Chwalił zespół, dziękował za walkę – wiadomo. Przyznał, że jego piłkarze już „krwawią” fizycznie, zwłaszcza że kadra jest wąska, ale wyraził nadzieję, że na dwie ostatnie kolejki jeszcze jakoś sił wystarczy.

Potem głos zabrał Paszulewicz: – Po tym, co spotkało nas w ubiegłym tygodniu, dobrze zaczęliśmy spotkanie, kontrolowaliśmy jego przebieg. Do momentu utraty Oktawiana Skrzecza zespół z Tychów za wiele nie mógł zdziałać, niemniej nie jest przypadkiem, że wiosną zdobył tak dużo punktów. Grając w przewadze miał zbyt dużo atutów i przegraliśmy wygrany mecz. Dalibor Volas i Andreja Prokić mieli sytuacje, by szybciej zakończyć mecz. A tak sądzę, że szansa na awans została przekreślona. Kilku kolejnych zawodników zostało zweryfikowanych, latem czekają nas duże zmiany.

Konferencje nieraz kończą się na przemowie trenerów i ewentualnie 1-2 pytaniach. Tutaj jednak całość trwała ponad 20 minut, obaj trenerzy zostali solidnie przepytani. I chwilami mówili ciekawie.

Nie wyobrażam sobie, żeby dwa razy z rzędu zaprzepaścić taką szansę na awans. Zimą nie mówiliśmy o awansie, ale sytuacja w trakcie rundy spowodowała, że tak doświadczony zespół musi udźwignąć presję – mówił Paszulewicz, dodając, że jest pewny pracy przy Bukowej w nowym sezonie. – Nie widzę powodu, by miało być inaczej. Przyszedłem tu pracować długofalowo.

Najciekawiej zrobiło się, gdy wrócono do tematu radzenia sobie z presją. – Dotychczas do Katowic przeważnie przychodzili zawodnicy, którzy wyróżniali się w I lidze, a niektórzy mieli nawet swoje lepsze momenty w Ekstraklasie. To nie są przypadkowe nazwiska, natomiast być może niektórzy nie nadają się do gry obciążeni koniecznością walki o najwyższe cele. To nie przypadek, że dziś wielki biznes robi się na trenerach mentalnych, którzy pracują nawet w reprezentacji. Moim zdaniem to efekt tego, że wychowaliśmy pokolenie bezstresowe, zarówno dzieci jak i zawodników. Profesjonalny piłkarz poddawany jest weryfikacji co tydzień i powinien sobie z tym radzić, ale jak widać, część piłkarzy GKS-u nie daje sobie z tym rady. Latem chcemy się wzmocnić, to ma być wartość dodana. Zostaną ci, którzy chcą umierać za ten klub.

Tarasiewicz również poruszył te wątki, bo zapytano go, jak poradził sobie z rozczarowaniem podopiecznych po 0:3 z Rakowem. – Trener Paszulewicz dobrze mówi. Nieraz powinno się dobierać zawodników kosztem umiejętności na rzecz odpowiednich cech mentalnych. Jeżeli ktoś nie wytrzymuje ciśnienia na tym poziomie lub wyżej, to jest okręgówka, dwa razy w tygodniu trening, kiełbaska, piwko. Taka jest prawda. Musimy chłopaków przygotowywać i dawać im pewność siebie, ale nie możemy czekać wiecznie. Jeśli ktoś nie robi postępów w ciągu pół roku, a ciągle mu się pewne rzeczy powtarza, no to przykro mi. Każdy ma swoje metody docierania do zawodników. Nigdy nie mów nigdy, ale raczej nie zatrudnię u siebie psychologa czy człowieka od przygotowania mentalnego. On nie będzie codziennie na zajęciach i po zajęciach, nie będzie półtorej godziny przed meczem na odprawie. Wszystko jest fajnie 72 czy 48 godzin przed meczem, ale trener mentalny nie będzie pod pachę biegał z piłkarzem po boisku.

A wszystko to działo się w „wigilię kompromitacji z MKS-em Kluczbork”. 20 maja 2017 roku GieKSa na trzy kolejki przed końcem podejmowała najsłabszy zespół ligi. Prowadziła 2:0, a przegrała 2:3 po golu z połowy. Teraz okoliczności były ciut mniej frajerskie, ale rozczarowanie chyba równie duże. Ten sezon i w Katowicach, i w Tychach w praktyce dobiega już końca – mimo jakichś ułamkowych szans na Ekstraklasę. Trzeba się zbroić na nowe rozgrywki, w których jedni i drudzy będą celowali w awans. Ciekawe, czy za rok będziemy świadkami kolejnych wigilii.

Tekst, zdjęcia i video: PRZEMYSŁAW MICHALAK

Najnowsze

Komentarze

10 komentarzy

Loading...