Reklama

Gdzie ulotniła się forma Łukasza Kubota i Marcelo Melo?

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

14 maja 2018, 16:04 • 9 min czytania 0 komentarzy

Po fenomenalnym sezonie 2017, wszyscy oczekiwali, że znów to Łukasz Kubot będzie bronić honoru polskiego tenisa w najważniejszych turniejach. Jak na razie wygląda to jednak znacznie gorzej. Polak, wespół z Marcelo Melo, nie potrafi odnaleźć odpowiedniej formy. Wypada więc zadać dwa pytania: z czego to wynika i czy powinniśmy się już martwić?

Gdzie ulotniła się forma Łukasza Kubota i Marcelo Melo?

Tylko krecz braci Bryanów – zresztą grających w tym sezonie zaskakująco dobrze – uchronił polsko-brazylijską parę od spadku z pozycji liderów rankingu. Turniej w Madrycie, w którym odpadli w ćwierćfinale, to jednak kolejna impreza, gdzie nie potrafili powtórzyć wyniku z poprzedniego sezonu, kiedy na koniec podnosili trofeum. W „Race to London”, klasyfikacji liczonej tylko za ten sezon, zajmują jednak siódme miejsce, gwarantujące występ w turnieju ATP Finals. Skoro więc wciąż są wśród najlepszych na świecie, to skąd narzekania?

Ten niesamowity sezon

Polski tenis wciąż łaknie wielkich sukcesów. Nie nasyciliśmy się, bo nie mieliśmy czym. Dlatego zeszłoroczne zwycięstwo Kubota i Melo na Wimbledonie stało się dla nas powodem wielkiej radości. A przy okazji wypchnęło Łukasza wraz z jego partnerem przed flesze reporterów. Zakończenie roku 2017 na pozycji liderów rankingu tylko potwierdziło, że to nie był przypadek, a polsko-brazylijska para jest w stanie zawładnąć światowymi kortami.

W tym roku jednak to wszystko się popsuło. Kubot i Melo wygrali tylko jeden turniej, rozpoczynające sezon Sydney, a od spadku z pozycji liderów światowego rankingu uratował ich tylko krecz braci Bryanów – znów prezentujących się ze swej najlepszej strony – w turnieju w Madrycie. Porównania do roku 2017 są i będą obecne. Jeszcze bardziej po Roland Garros, gdy zacznie się sezon kortów trawiastych, gdzie w zeszłym roku szło im znakomicie.

Reklama

Czemu więc nie wygląda to jak dwanaście miesięcy temu, gdy ich łupem padł madrycki turniej?

Rytm

Nie, to nie próba zespołu rockowego, tym bardziej, że te o rytmie czasem zapominają. Nie są to też lekcje języka polskiego z późnej podstawówki, nie będziemy rozkładać tu wierszy na czynniki pierwsze. Tańczyć też nie zamierzamy. No więc o co chodzi? O to, że rytm to dla sportowca pojęcie kluczowe. Słynny „rytm meczowy” w piłce nożnej to nie głupi wymysł, tylko czysta prawda. Jasne, najlepsi są w stanie radzić sobie bez niego, ale generalnie dużo łatwiej grać, kiedy utrzymuje się go w zakładanej normie. W tenisie nie jest inaczej, wręcz przeciwnie – tu rytm staje się jeszcze ważniejszy. Gdy się go traci, runąć może naprawdę wszystko.

Dawid Olejniczak, były tenisista, dziś komentator Polsatu Sport:

– Wydaje się przede wszystkim, że problemem były kłopoty Marcelo Melo ze zdrowiem, Łukasz też jakieś zresztą miał. Trzeba również pamiętać, że ubiegły sezon w ich wykonaniu był niesamowity. Siłą rzeczy należało przypuszczać, że trudno będzie grać tak, jak rok temu.

Jeszcze większym problemem jest to, że urazy przytrafiły się na początku sezonu, w którym polsko-brazylijska para nieco odpuściła początek. Rok temu rozgrywali dużo spotkań, w tym postanowili odpocząć i przygotować się inaczej. To mogło wypalić, ale w połączeniu z kontuzjami, stało się problemem. Mówił o tym Polskiemu Radiu sam Łukasz Kubot:

Reklama

– Czekamy na moment, aby zatrybić. Nie mieliśmy dużo meczów w Ameryce Płd. w tym roku – to dla nas nowa sytuacja. [W zeszłym sezonie] kończyliśmy jako para nr 1, ale teraz wszystko się zeruje. Cały czas trenujemy. Teraz jesteśmy w Madrycie [odpadli w trzeciej rundzie – przyp. red.]. Wcześniej dołożyliśmy turniej w Monachium, gdzie doszliśmy do półfinału.

Turniej w stolicy Bawarii, o którym wspomniał tu Łukasz, sprawił, że Polak i Brazylijczyk grają przez pięć tygodni z rzędu niemal bez przerwy. „Pociąg” Monte Carlo-Barcelona-Monachium-Madryt zatrzyma się jeszcze w Rzymie. Później chwila odpoczynku i podróż do Paryża, gdzie czeka drugi z tegorocznych turniejów wielkoszlemowych. Kluczowe pytanie brzmi: czy przed nim uda się znaleźć odpowiedni poziom, gwarantujący naprawdę dobry występ?

Biorąc pod uwagę, co powiedział nam Adam Romer, redaktor naczelny magazynu Tenisklub, zdecydowanie możemy w to wierzyć:

– To rzeczywiście prawda, że Kubot i Melo mieli w zeszłym roku dłuższą „rozbiegówkę”, grali więcej meczów na początku sezonu, które pozwoliły jakoś się im dotrzeć. Można powiedzieć, że od startu w Europie ten debel odpalił. Natomiast w tym roku mniej meczów rozegrali w lutym i marcu, ale z drugiej strony oni już się znają. Grają ponad rok razem, więc nie ma tej potrzeby docierania się. Wiedzą, jak grają i co grają. Są na tyle doświadczonymi tenisistami, że nie muszą się ponownie zgrywać.

Podsumowując: zgranie – brak problemu. Regularność – jak najbardziej, tu tkwi problem. Tym bardziej w świecie debla, gdzie w teorii słabsi rywale mają jeszcze jeden handicap.

Punktacja

Od kilku lat tenisowe władze szukają sposobów na ubarwienie rozgrywek. Zeszłoroczny turniej finałowy Next Gen ATP Finals, dla młodych zawodników, był tego najlepszym (i równocześnie najgorszym) przykładem. W deblu włodarze postawili między innymi na skrócenie meczów – zamiast trzeciego seta rozgrywany jest super tie-break. Niemal identyczny z normalnym, ale gra się do 10 wygranych punktów. Lub dwóch przewagi – to akurat standard. Co to oznacza?

Dawid Olejniczak:

– Słabszej parze jest dzięki temu systemowi łatwiej wygrać z lepszą. Dodatkowo, na taką parę jak Kubot/Melo wszyscy się „grzeją”, bo oni byli przecież najlepsi w zeszłym roku. Więc trudniej jest im wygrywać, a łatwiej tu o niespodziankę. W super tie-breaku zagrasz po taśmie czy ramie i, nawet będąc nieco słabszym, możesz tak wygrać mecz. 

Tego systemu nie ma jednak w wielkich szlemach. Tam o zwycięstwie decyduje forma na przestrzeni całego spotkania i tam Kubot oraz Melo będą mogli udowodnić, że wciąż zasługują na to, by nazywać ich najlepszymi na świecie. Trudno jednak przypuszczać, że zrobią to już na Roland Garros. To nie ich turniej. Dla nich najlepszy okres powinien rozpocząć się – jak przed rokiem – gdy do gry wkroczy kolejna nawierzchnia.

Trawa

W sezonie 2017 Kubot i Melo nie tyle pokonywali kolejnych rywali w trakcie okresu gry na kortach trawiastych, ile zmietli ich jak kurz pod szafę. Serio. Nie patyczkowali się, nie odpuszczali ani w jednym meczu. Efekt był taki, że po finale Wimbledonu mogli pochwalić się stuprocentową skutecznością. 14 meczów rozegranych, tyle samo wygranych. Trzy nowe trofea w gablocie. Zero przypadku, bo polsko-brazylijska para jest stworzona do gry na trawie.

Adam Romer:

– Wyniki z zeszłego roku na kortach trawiastych pokazały ich dominację. Mam nadzieję, że to się uda powtórzyć, bo ta kombinacja: bardzo dobrze serwujący Melo i, najlepiej z czołowych deblistów, returnujący Łukasz Kubot, to zabójcza mieszanka, szczególnie na trawie. To jest coś, co dawało im kolejne zwycięstwa w zeszłym roku. Wydaje mi się, że pod tym względem się niewiele zmieniło, że dalej te argumenty mają.

To wszystko było widać, choćby w finale Wimbledonu. Wystarczy przypomnieć sobie decydujący punkt. Wszystko zakończyło się fenomenalnym returnem Kubota. Wcześniej, przez wiele gemów, znakomicie funkcjonował serwis Brazylijczyka. W tym roku będzie to jeszcze ważniejsze – łącznie, na przestrzeni krótkiego sezonu gry na trawie, Łukasz i Marcelo bronić będą 2750 punktów. Na głowę.

Dodajmy do tego, że Wimbledon to najbardziej prestiżowy i, w pewnym sensie, najważniejszy ze wszystkich turniejów. Najstarszy, najbardziej znany, najbardziej widowiskowy. Wygrać tam, to jak zostać mistrzem świata. Szczególnie dla Kubota, który nigdy nie ukrywał, że ten turniej nie tyle uwielbia, co kocha.

Adam Romer:

– Wimbledon zawsze był i jest, nie tylko w Polsce, ale i na świecie, darzony niezwykłą estymą. Mówi się, że to jest ten najważniejszy turniej, nawet spośród wielkoszlemowych. Dla Łukasza i Marcelo też będzie niezmiernie ważny, bo będą po prostu bronili punktów za zwycięstwo. To jeszcze jeden „obciążający” ich element. Trzeba więc uznać, że to najważniejszy moment w sezonie.

A łatwiej niż rok temu z pewnością nie będzie. I nie chodzi tylko o to, że Polak i Brazylijczyk grają słabiej. Problem leży w innych.

Reszta świata

Raz, że inni zawodnicy mobilizują się na mecze z Kubotem i Melo. Dwa, że pojawiło się kilka nowych par, które naprawdę dobrze prezentują się na początku tego sezonu. Trzy, że te, które już znaliśmy, wskoczyły na jeszcze wyższy poziom. Jak bracia Bryanowie, imponujący nam bardziej z każdym kolejnym turniejem, choć przed sezonem wydawało się, że czterdziestolatkowie powinni powoli kończyć karierę.

Najprościej rzecz ujmując – świat poszedł do przodu. Przykład pierwszy z brzegu – Juan Sebastian Cabal i Robert Farah. Kolumbijczycy pokonali polsko-brazylijską parę w turnieju w Madrycie. Zresztą po wspomnianym wcześniej super tie-breaku. Jeszcze w zeszłym roku wytrzeszczaliśmy byśmy oczy ze zdumienia. W tym zdecydowanie nie, bo zawodnicy z Ameryki Południowej wyrastają na jedną z najlepszych par na świecie. Ich odmiana przyszła w najbardziej standardowy ze wszystkich sposobów – powiększyli swój sztab, zatrudnili nowych trenerów, zmienili nieco sposób trenowania. Podpatrywali najlepszych, jak sami przyznają, i teraz daje to owoce. Choćby w postaci finału Australian Open, w którym już zdążyli zagrać.

Adam Romer:

– Porażka w Madrycie nie jest wielkim zaskoczeniem, bo z Kolumbijczykami Kubot i Melo przegrali trzy ostatnie mecze. Powiedziałbym, że tak samo regres formy ma, moim zdaniem najlepsza para obok Łukasza i Marcelo, czyli Kontinen i Peers. Na razie, co jest zaskakujące, najsolidniej grają dwie pary, czyli bracia Bryanowie i Marach z Paviciem. W tej czołówce jest kilka par, które mogą wystrzelić. W zeszłym roku były dwie dominujące, w tym roku może być tych par więcej. Jeśli któraś z nich stanie na drodze Polakowi i Brazylijczykowi, to może być bardzo trudno powtórzyć wynik z poprzedniego sezonu.

Zmiany?

Pozostaje więc zastanowić się, co jeśli Kubot i Melo nie będą mieli wyników? Najprostsze rozwiązanie, ale równocześnie jedno z najtrudniejszych to zmiana partnerów. Skąd trudność? Wystarczy przypomnieć sobie, ile Łukasz szukał kogoś, z kim mógłby podbić światowe korty. Robert Lindstedt był wypadkiem przy pracy, nieplanowanym, który przyniósł sukces, ale reszta sezonu w wykonaniu Polaka i Szweda była po prostu słaba. Marcin Matkowski nie był z kolei gościem, z którym Kubot mógłby skutecznie grać na dłuższą metę, niestety. Marcelo Melo dopasował się idealnie. Stąd trudno wierzyć, że Polak chciałby podjąć gwałtowne kroki.

Dawid Olejniczak:

Podejrzewam, że Kubot i Melo umówili się do końca sezonu. Wtedy nawet, jak nie idzie, to się tego nie zmienia. Chyba że obaj dojdą do wniosku, że formuła się wypaliła – wtedy w trakcie sezonu może dojść do zmian. Ale trzeba też pamiętać, że trudno będzie wówczas znaleźć kogoś do pary. W znaczeniu: rasowego deblistę, który jest wolny, dostępny i prezentuje wysoki poziom. Ewentualnie zostaje singlista, ale oni zawsze patrzą na grę pojedynczą, a debla traktują jako formę treningu czy dorobienia sobie.

Adam Romer:

– O tyle, o ile znam Łukasza, to nie sądzę, by podejmował jakieś raptowne decyzje. On wystarczająco długo szukał partnera, do którego będzie mógł się dopasować, a ten partner dopasuje się do niego. Nie sądzę, żeby pod wpływem jednej, drugiej, trzeciej porażki czy utraty wielu punktów na Wimbledonie, miał się z nim nagle rozstawać.

Co więc nam pozostaje? Czekać na kolejne występy Kubota i Melo. Obserwować detale – jak radzą sobie pod presją, czy nie popełniają prostych błędów, jak wygląda ich komunikacja na korcie, czy ich forma jest w miarę stabilna. I tak dalej, i tak dalej. Zmianę partnerów na razie włóżmy między bajki. Ale, jeśli nic w wynikach Polaka i Brazylijczyka się nie zmieni, pamiętajmy, że bajki czasem mają odwzorowanie w rzeczywistości.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix.pl

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Tenis

Świątek zrobiła swoje. Polki zagrają w finałach Billie Jean King Cup

Sebastian Warzecha
0
Świątek zrobiła swoje. Polki zagrają w finałach Billie Jean King Cup

Komentarze

0 komentarzy

Loading...