Reklama

Na farcie, ale się udało – Liverpool może bukować bilety do Kijowa!

redakcja

Autor:redakcja

02 maja 2018, 23:10 • 5 min czytania 78 komentarzy

Mają to! Po dekadzie oczekiwania Liverpool znów może być wielki! Sen wszystkich fanów The Reds wreszcie się spełnił. Co roku powtarzali, iż następny sezon będzie ich, no i ten w końcu naprawdę jest. Tak jak finał Ligi Mistrzów w ostatnią sobotę maja. Dzisiaj po powrocie ze Stadio Olimpico będą mogli kliknąć „potwierdź” przy składaniu zamówienia na bilety lotnicze do Kijowa, choć trzeba przyznać, że farta też mieli całkiem sporo.

Na farcie, ale się udało – Liverpool może bukować bilety do Kijowa!

Do czasu – co wyjaśnimy nieco później – świetnie się oglądało to meczycho, bo „minimalizm” to słowo, które zarówno Klopp jak i Di Francesco wykreślili ze swoich słowników. Zero kunktatorstwa, kalkulowania, zimnego i nudnego wyrachowania, tylko obustronna naparzanka od samego początku spotkania, która zaowocowała kilkoma golami. Czyli tym, co tygrysy lubią najbardziej.

Oczywiście to Roma była na musiku, no bo skoro w pierwszym spotkaniu przegrała 2:5, musiała gonić wynik w szaleńczym tempie. Dlatego tuż po pierwszym gwizdku arbitra rzymianie ruszyli do ataku i ostrzału bramki Kariusa. Refleks Niemca testowali Dzeko, Nainggolan oraz Florenzi, El Shaarawy trafił w słupek… Ale to nie żaden piłkarz Romy dał jej pierwszego gola dzisiejszego wieczoru. Zrobił to – tak tak, łatwo się tego domyślić – Dejan Lovren. Nad tym gościem chyba ciąży jakaś klątwa, bo skala baboli jakie robi momentami wykracza gdzieś poza ludzką logikę.

Reklama

Cyrk na kółkach.

W całym meczu obrona The Reds popełniała jednak więcej karygodnych błędów. Chorwatowi tamta sytuacja ewidentnie siedziała w głowie, bo przy wielu okazjach wyglądał na zdenerwowanego, ale nie ma co zrzucać całej winy na niego. Lepiej przecież mógł zachować się także Alexander-Arnold, kiedy dał się zrobić na raz El Shaarawy’emu, który za chwilę oddał groźny strzał, a po interwencji Kariusa drugą bramkę dla Romy zdobył Dzeko.

I kto wie, czy nie bylibyśmy dzisiaj świadkami kolejnej sensacji z Rzymianami w rolach głównych, gdyby nie popisy arbitra Skominy i reszty jego zespołu sędziowskiego. Ci dosłownie okradli Romę z dwóch dogodnych okazji do strzelenia gola. Najpierw odgwizdali bowiem spalonego Dzeko, choć tego oczywiście nie było. Gdyby puścili akcję, musieliby podyktować jedenastkę za faul Kariusa na Bośniaku. Innym razem, we własnej szesnastce, Alexander-Arnold ręką obronił strzał jednego z gości i znów gwizdek milczał.

W związku z tym na myśl przychodzą nam dwie rzeczy. Po pierwsze – VAR. Nie obędzie się bez niego w Champions League, po prostu. Tu zarówno stawka jak i intensywność spotkań bywa po prostu zbyt wysoka, by o losach jakiejkolwiek drużyny miało decydować ludzkie, zbyt często mylne, oko. Po drugie – sędziowie zabramkowi. To miało być rozwiązanie pozwalające jeszcze lepiej obserwować wydarzenia w polach karnych. No i co w tym czasie robił jeden z takich arbitrów, kiedy w odległości paru metrów od niego TAA bawił się w siatkarza? Poszedł na grzyby? Litości, to już naprawdę robi się słabe…

Reklama

Jak inny mógłby być to mecz, jeśli podopieczni Di Francesco wykorzystaliby te dwa ewidentne karne, możemy tylko przypuszczać, aczkolwiek trudno nie uznać, iż z czterema trafieniami na koncie i kilkunastoma/dziesięcioma minutami do końca meczu, Roma miałaby znacznie większe szanse na wbicie piątego i przynajmniej dogrywkę do rozegrania. A tak ich wysiłki poszły na marne.

No właśnie, bo tak cały czas opowiadamy o gospodarzach, a trzeba przecież zauważyć, iż Liverpool do pewnego momentu robił naprawdę wiele, aby jak najszybciej zamknąć ten dwumecz. No i w 9. minucie faktycznie wydawało się, że zawodnicy Kloppa szybko pozamiatają temat, gdy akcję bramkową rozprowadził… Nainggolan. Tak tak, nie walnęliśmy byka. Belg w prostej sytuacji podał prosto pod nogi Firmino, ten wypuścił Mane w pole karne, a Senegalczyk otworzył wynik. Później, po bramce zdobytej przez Lovrena Milnerem, drugą porcję spokoju zaserwował The Reds Gini Wijnaldum, wykorzystując „asystę” Edina Dzeko. Pod tym względem trzeba przyznać, iż Stadio Olimpico było dziś dla The Reds wyjątkowo gościnne.

Później jednak LFC stracili kontrolę nad tym co działo się na boisku. Nie za bardzo pomagały zmiany przeprowadzane przez Kloppa, nawet wprowadzenie Klavana za Mane. O tym jak bardzo Wilki cisnęły rywali niech świadczą liczby, albo raczej jedna konkretna – The Reds aż 40 razy musieli ratować się wybiciami z własnego pola karnego lub jego okolic. I mało brakowało, a w końcu doigraliby się, bo Radja Nainggolan najpierw w 86. minucie zdobył bramkę na 3:2, a potem, już w doliczonym czasie gry, wykorzystał rzut karny (wow, a jednak Skomina nie oślepł do reszty). No ale 4:2 to było za mało. Konkretnie – o jednego gola za mało, aby ten niezwykły pojedynek potrwał kolejne pół godziny.

– Nie jesteśmy Barceloną – przekonywał Klopp, w nawiązaniu do remontady, jakiej dokonały Wilki w dwumeczu ćwierćfinałowym. Ale byciem Liverpoolem też się dzisiaj nie ma co chwalić. Był to bowiem ten Liverpool, o którym wciąż często mówi się tak stereotypowo – że jest zdolny do wielkich rzeczy, ale też ogromnych wpadek. Dzisiaj bliżej mu było do pokazania tego drugiego oblicza. Podobną dekoncentrację The Reds w finale Real Madryt może wykorzystać w sposób wręcz brutalny.

No ale dziś jeszcze tym nie należy się martwić. Na pracę i obmyślanie strategii jeszcze przyjdzie czas, a tymczasem niech impreza w barach w czerwonej części Liverpoolu trwa w najlepsze.

Roma 4:2 Liverpool (1:2)
0:1 Mane 9′
1:1 Milner (sam.) 15′
1:2 Wijnaldum 25′
2:2 Dzeko 52′
3:2 Nainggolan 86′
4:2 Nainggolan 90+4′

Fot. NewsPix.pl

Najnowsze

Niższe ligi

Katastrofalne informacje dla klubu z Częstochowy. Skra ukarana odjęciem siedmiu punktów

Szymon Piórek
1
Katastrofalne informacje dla klubu z Częstochowy. Skra ukarana odjęciem siedmiu punktów

Liga Mistrzów

Komentarze

78 komentarzy

Loading...