Reklama

Zastąpić można, ale zapomnieć już nie. Ostatnia szansa Torresa na trofeum

redakcja

Autor:redakcja

12 kwietnia 2018, 10:34 • 7 min czytania 3 komentarze

Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych. Jednak są tacy, o których zapomnieć po prostu się nie da, ponieważ wywołują w nas najpiękniejsze uczucia. Bez wątpienia dla kibiców Atletico Madryt taką osobą był, jest i będzie Fernando Torres, który znów się żegna. Tym razem na zawsze, bo do „Los Colchoneros” – przynajmniej jako zawodowy piłkarz – już nigdy nie powróci.

Zastąpić można, ale zapomnieć już nie. Ostatnia szansa Torresa na trofeum

Czas na oficjalne pożegnanie jeszcze zapewne przyjdzie, ale marzeniem legendy „Los Indios” wcale nie jest wielka feta… On chciałby pożegnać się pucharem, którego dotąd ze swoim ukochanym klubem nigdy nie wygrał. Tak, tak, została ostatnia szansa, a na imię jej Liga Europy. Do boju mistrzu, bo przecież wszyscy wiemy, że wygrywać potrafisz!

Wielokrotny reprezentant Hiszpanii o swojej decyzji oficjalnie poinformował w poniedziałek na konferencji prasowej: – Kiedy trafiłem do Atletico miałem 10 lat. Od tego czasu ten klub jest moim domem. Miałem mnóstwo szczęścia, że udało mi się zadebiutować w pierwszym zespole, potem strzelać gole, następnie grać na stałe w pierwszym składzie. Mogę mieć wiele różnych domów, ale ten prawdziwy jest tylko jeden i to na całe życie. Podjęcie tej decyzji wiele mnie kosztowało, ale już wiem, że to mój ostatni sezon w barwach Atletico. Oczywiście wciąż jestem częścią ekipy, która zawsze była w stanie walczyć o najważniejsze trofea. Nadszedł jednak czas, by powiedzieć sobie dość i zrobić miejsce dla nowych zawodników – dodał Torres.

Atletico drugi raz ogra Sporting, tym razem w Lizbonie – kurs 1,95 w LV BET

Co prawda do Atletico trafił, gdy miał 10 lat, ale klub pokochał już wcześniej. Być może ktoś teraz puka się w czoło, bo mówimy, że dziecko kochało klub. Jednak dziadek Torresa już od najmłodszych lat wpajał wnuczkowi miłość do Atleti. Zresztą nie miał z tym problemu, bo wówczas 4-letni Torres zbzikował na punkcie futbolu. Uwielbiał grać w piłkę, a więc naturalną koleją rzeczy było kibicowanie drużynie, o której ciągle mówił mu dziadek.

Reklama

Długo nie trzeba było czekać, a talent genialnego dzieciaka eksplodował. Brylował we wszystkich juniorskich rocznikach Atletico Madryt, a także zgarniał wiele indywidualnych nagród. Informacja poszła w świat, a Atletico musiało odrzucać oferty za swojego nastoletniego zawodnika. Po Torresa zgłosił się nawet Real Madryt, który bardzo szybko zrozumiał, że sąsiedzi zwerbowali perełkę. Odpowiedź „Los Rojiblancos mogła być tylko jedna – zapomnijcie o nim.

Powyżej 2,5 gola w meczu Sporting – Atletico? 2,13 w LV BET

Czas mijał, a Torres przebijał się przez kolejne kategorie wiekowe, by wreszcie dołączyć do pierwszej drużyny i zadebiutować. Udało mu się tego dokonać przed osiągnięciem pełnoletności, bo swoje pierwsze minuty zaliczył, gdy miał 17 lat i 68 dni (25 minut w starciu z Leganes), co oznaczało klubowy rekord. Co prawda bramki w debiucie nie strzelił, ale już tydzień później – w meczu przeciwko Albacete – wpisał się na listę strzelców.

Wówczas Atletico Madryt było w zupełnie innym miejscu niż jest teraz, a najlepiej świadczy o tym fakt, że „El Niño” debiutował w Segunda Division. Na dodatek jego klub nie wszedł do najwyższej klasy rozgrywkowej. Awans stał się faktem dopiero rok później w sezonie 2001/2002. Powrót do elity był jednak dość brutalny, bo Atletico Madryt nie miało żadnych argumentów, by zagrozić czołówce. Kibice musieli przyzwyczaić się, że ich drużyna jest ligowym średniakiem, co akurat było z korzyścią dla Torresa. Młody napastnik grał sporo, a kibice kochali go coraz bardziej. Ba, nie tylko oni w niego wierzyli, bo także sztab szkoleniowy i koledzy z drużyny widzieli w nim Mesjasza. Nic więc dziwnego, że został najmłodszym kapitanem w historii klubu. Opaskę kapitańską założył już w wieku 19 lat! I nie chodzi tutaj o pojedynczy mecz, w którym pół drużyny rozłożyła grypa żołądkowa. Niespełna dwudziestoletni piłkarz był pierwszym kapitanem w każdym spotkaniu.

Reklama

Zgodnie z marzeniem kibiców, Torres okazał się zbawcą, ale nie takim, o jakim myśleli. Fani pragnęli bramek i pucharów, a klub najbardziej potrzebował sporego zastrzyku gotówki. Właśnie dlatego postanowił sprzedać swoją perełkę do Liverpoolu, który zapłacił za niego 38 milionów euro. Patrząc na dzisiejsze realia kwota śmieszna, lecz wtedy była olbrzymia. Ba, była nawet rekordowa, ponieważ ten transfer był najwyższym w historii angielskiego klubu. Kibice „the Reds” mieli obawy, że najdroższy piłkarz w historii klubu może nie wypalić, bo na Anfield – mimo wszystko – ściągnięto młodzieńca z wielkim talentem, a nie gościa, który rozdaje karty w światowym futbolu od lat. Bardzo szybko okazało się jednak, że były one nieuzasadnione, ponieważ Torres na boiskach Premier League błyszczał od samego początku.

Bez wątpienia czas spędzony na Anfield dla Torresa był najlepszym w karierze. Tam rozwinął skrzydła i stał się jednym z najlepszych napastników świata. Nie opuszczały go jednak kontuzje, o czym przypomniał w rozmowie z nami ekspert od hiszpańskiej piłki, Rafał Lebiedziński: – W końcówce przygody z Liverpoolem Torres miał sporo urazów, które wpłynęły na jego najważniejsze atuty, czyli sprint, przyspieszenie, gra na linii spalonego, zabójcza skuteczność oraz gra głową. Wydaje mi się, że gdyby tych urazów nie było, utrzymałby się na szczycie jeszcze przez kilka lat. Pamiętajmy jednak, że on ma kosmiczne CV, jeśli chodzi o trofea. Na arenie międzynarodowej wygrał wszystko, co było do wygrania, bo wraz z Chelsea zdobył Ligę Mistrzów i Ligę Europy. W reprezentacji podobnie, bo był mistrzem Europy i Świata. Zabrakło tylko tytułów z Atletico Madryt. 

Torres z golem przeciwko Sportingowi – 2,80 w LV BET

***

Po 3,5-letniej przygodzie z Liverpoolem przyszedł czas na zmiany, a tym samym Chelsea wreszcie dopięła swego. Klub z Londynu od lat myślał o pozyskaniu Torresa, ale długo do tej transakcji nie doszło. Dopiero wyłożenie na stół 58,5 miliona euro sprawiło, że Hiszpan dołączył do „The Blues„. Transfer okazał się jednak niewypałem, a gwiazda „El Niño” przygasała coraz bardziej. W żadnym sezonie ligowym na Stamford Bridge – były aż cztery – Torres nie strzelił 10 bramek. Fatalne liczby, a szydera kibiców i mediów również nie pomagała… Szukano rozwiązania, a może ratunku, dlatego wielokrotny reprezentant Hiszpanii w ramach wypożyczenia trafił do Milanu, w którym miał się odbudować. Po raz kolejny skończyło się niepowodzeniem, więc następnym krokiem był powrót do domu. Cieszył się więc Fernando, a jeszcze bardziej kibice, którzy nigdy nie przestali darzyć go wielkim szacunkiem i uczuciem. Zresztą wystarczy spojrzeć na wideo z prezentacji, by wiedzieć, że ten gość jest dla nich kimś ważnym.

Na prezentację byłego kapitana przybyło około 40 000 kibiców. Liczba więc naprawdę duża, a najlepiej pokazuje to fakt, że pół roku wcześniej na oficjalne przywitanie Griezmanna – który był zapowiadany jako nowa gwiazda drużyny – przyszło około 6 000 fanów.

Słodko jest znowu wrócić do domu. Pewnego dnia będziecie musieli mi wyjawić, co uczyniłem, że traktujecie mnie tak wspaniale – krzyczał wówczas do rozentuzjazmowanego tłumu, 30-letni piłkarz.

Nie ma wątpliwości, że Fernando Torres już na zawsze pozostanie w sercach fanów „Los Colchoneros”, ale czy można go uznać największą legendą w historii klubu? Trudno stwierdzić, dlatego przekręciliśmy do ekspertów.

Maciej Koch (fan Atletico Madryt – Ole Magazyn) – Na pewno Torres jest największą współczesną legendą, bo wypłynął z bezpłciowego Atleti, jako najmłodszy kapitan w historii, a później był rozpoznawany na całym świecie. Świetnie grał także w reprezentacji… Wielu kibiców stawia go na równi z Aragonesem i Simeone. Myślę, że w kwestii rozpoznawalności można postawić znak równości. Jednak, jeśli chodzi o sukcesy i zasługi, Torres jest dużo gorszy od Cholo i legendarnego Luisa.

Rafał Lebiedziński (ekspert La Liga) – Nie mam wątpliwości, że „El Niño” jest legendą Atletico. Gdyby pod Wanda Metropolitano przeprowadzić sondę: „Ktory z piłkarzy Los Rojiblancos jest twoim idolem?”, Torres wygrałby w cuglach przed Gabim, Koke, Griezmannem i Godinem. Pamiętajmy jednak, że kibice Atletico trochę dzielą się na „Torresistas” i „Cholistas”. Pierwsi podchodzą do Fernando jako pomnika, legendy, wychowanka. Dlatego boli ich za każdym razem, gdy Cholo pomija go w pierwszym składzie. Drudzy – trzymający sztamę z Simeone – podchodzą do tego subiektywnie i pragmatycznie. Chcą oceniać Torresa za czysto sportowe wrażenia, czyli za gole i asysty, które mają dawać drużynie punkty.

***

W ostatnim czasie Torres gra coraz mniej w Atletico, co bez wątpienia wpłynęło na jego decyzję o odejściu. Hiszpan chce jeszcze trochę pograć w piłkę, ale raczej nie zostanie w Europie. Bardzo możliwe, że trafi do MLS albo chińskiej ekstraklasy, o której mówiło się już w jego kontekście zimą, a także latem ubiegłego roku. 34-latek postanowił jednak zostać i wspomóc swoją drużynę, na której ciążył zakaz transferowy. Od zimy go już jednak nie ma, a na pokład wskoczył Diego Costa. Cóż, pozostało więc wygrać pierwszy puchar z Atleti, a później udać się na zasłużoną emeryturę.
fot. NewsPix.pl

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...