Reklama

Niemożliwe nie istnieje: jak 36-letni księgowy został bohaterem meczu w najlepszej hokejowej lidze świata

Jan Ciosek

Autor:Jan Ciosek

11 kwietnia 2018, 12:25 • 9 min czytania 2 komentarze

Ameryka uwielbia historie tego typu. Zaryzykujemy stwierdzenie, że gdyby istniała taka możliwość, to połowa filmów produkowanych w Hollywood opierałaby się na podobnym schemacie. A my kochamy przecież hollywoodzkie produkcje, dlaczego więc mielibyśmy nie pokochać tej konkretnej historii? W końcu nie co dzień 36-letni księgowy zostaje zawodnikiem meczu w NHL.

Niemożliwe nie istnieje: jak 36-letni księgowy został bohaterem meczu w najlepszej hokejowej lidze świata

Uwierzcie, nie zmyśliliśmy tego. Mamy dowody. Są nagrania, wywiady i artykuły. Teczki Scotta Fostera uginają się od nowych akt, których nie spodziewał się nikt, z nim na czele. Choć to wszystko brzmi, jak wyjęte ze scenariusza filmowego (podsuńcie to Spielbergowi, jeśli macie dojścia), takim nie jest. To realny świat, jakkolwiek nierealna zdawałaby się ta historia.

Man of the match

Dobra, zagalopowaliśmy się, a tak naprawdę nikt z was nie wie, o co właściwie chodzi. Pod koniec marca, w meczu NHL, najlepszej hokejowej ligi na świecie (podkreślamy słowo „najlepszej”, jest tu dość istotne), Chicago Blackhawks podejmowało u siebie Winnipeg Jets. I jak w tym sezonie Czarnym Jastrzębiom nie wiedzie się zbyt dobrze, tak w tamtym meczu wszystko szło znakomicie, mimo tego, że rywale zajmowali miejsce w czołówce konferencji.

A potem, przy stanie 6:2 na ich korzyść i 14 minutach do końca, kontuzji doznał Collin Delia, bramkarz gospodarzy. Zresztą nie jako pierwszy, bo na rozgrzewce odpadł Anton Forsberg, a już przed spotkaniem jasne było, że nie wystąpi też Corey Crawford, kolejny z bramkarzy. W tej sytuacji Foster, który normalnie zasiadłby na trybunach, został zmuszony do wejścia na ławkę, a potem wjazdu na lód.

Reklama

I to jakiego wjazdu!

Nie dość, że obronił wszystkie siedem strzałów rywali, m.in. Dustina Byfugliena, czyli gościa, słynącego z piekielnie mocnego uderzenia, którym pokonywał bramkarzy znacznie bardziej doświadczonych (choć o to w sumie nietrudno), to został wybrany zawodnikiem spotkania. Zresztą, kibice nie pozostawili organizatorom wyboru, bo odkąd tylko pojawił się w bramce, uraczyli Fostera naprawdę żywiołowym dopingiem.

Szybko dowiedzieliśmy się, że w profilu na LinkedIn Foster, wskazując na swoje zalety, charakteryzuje się m.in. jako:

– team player

Reklama

– wartościowe wzmocnienie każdego zespołu

– niezawodny w wykonywaniu swojej pracy

Po takim występie możemy stwierdzić bez żadnej wątpliwości: ludzie, to chyba pierwszy człowiek w historii, który nie kłamał w takim opisie. Wszystko się zgadza. Zatrudnilibyśmy go, gdybyśmy tylko szukali księgowego. Jeśli macie jego numer, podrzućcie w komentarzach, kiedyś się przyda.

Jakby tego było mało, to po meczu, gdy emocje już nieco opadły, uraczył nas festiwalem takich wypowiedzi, jakby była to dla niego zwykła codzienność, wiecie, kolejny dzień w biurze. Choć to może złe sformułowanie, bo w biurze przebywa zapewne znacznie częściej niż w bramce ekipy z NHL. Niemniej, popatrzcie na kilka wyrywków:

Wszyscy myślą, że to była jakaś ogromna presja. Ale ja przecież obudzę się jutro rano, zapnę wszystkie guziki w mojej koszuli i pójdę do biura wykonywać swoją pracę. Co więc miałem tu do stracenia? A kolegom powiem, że obroniłem trzydzieści strzałów i wygraliśmy 1-0.

Kilka godzin temu siedziałem przy komputerze, pisząc na klawiaturze, a teraz stoję przed wami, tuż po rozegraniu czternastu minut meczu NHL. Zwykle szedłem do góry, oglądałem mecz z trybuny prasowej, jadłem coś i szedłem do domu.

Zbliżam się do swojego prime’u.

Gdyby kariera księgowego okazała się zbyt monotonna, a ta hokejowa już się skończyła, to proponujemy stand-up jako inną możliwość. Zadatki są na pewno.

Przepisy

Dobra, dobra. Domyślamy się, że gdzieś tam w waszych głowach wciąż kiełkuje myśl „ale właściwie jak to jest możliwe?”. Rozumiemy to, w końcu taka sytuacja nie zdarza się co kolejkę, wręcz przeciwnie. Dlatego zrobimy coś, czego normalnie nie lubimy – zajrzymy w napisane sztywnym językiem formułki.

Oto szybki skrót przepisów, które obowiązują w tych rozgrywkach. Postaramy się przedstawić to wszystko jak najbardziej klarownie i jak najkrócej, żebyście nie musieli zastanawiać się, o co chodziło autorowi. Uwierzcie, mieliśmy tak, kiedy sami tego szukaliśmy.

Sytuacja wygląda więc następująco: każdy zespół z NHL może mieć na swojej ławce w domowych meczach dokładnie dwudziestu zawodników. Jak na hokej – nie za dużo. Nie opłaca się więc marnować tego miejsca na więcej niż dwóch bramkarzy. W normalnej sytuacji nawet ten drugi rzadko wchodzi na lód. No właśnie, w normalnej.

Tu wracamy do naszej wyliczanki sprzed kilku akapitów. Już bez nazwisk, ale odwołując się do tego schematu. Gdy pierwszy bramkarz nie był zdolny do gry, naturalnym biegiem sytuacji, na lodzie pojawić powinien się drugi. Zabawa zaczyna się, gdy i on nie da rady wystąpić, a tak stało się w tym konkretnym przypadku. Wtedy do akcji wkracza bramkarz „powołany” przez zespół z tzw. „minor league” – mniejszej, mniej popularnej ligi, nie mającej startu do NHL, czy też – w innych sportach – np. NBA czy NFL. I to on, przy okazji debiutując, strzegł bramki Chicago przez większość spotkania. A potem doznał kontuzji.

I tu wreszcie, na samym końcu tego łańcucha, miejsce zajął Scott Foster. Zaznaczmy jedno: to nie musiał być on. Chicago ma listę kilku „emergency goalies” – bramkarzy powoływanych w nagłych przypadkach. Tym razem na stadionie stawił się Foster, który spodziewał się, że skończy się to dla niego całkiem typowo, jak zresztą sam powiedział – obejrzy dobry mecz, dostanie całkiem niezłe jedzenie, a wszystko na koszt gospodarzy. Jak już wiemy, tak nie było.

Jeszcze jedna kwestia. Chcemy uprzedzić wasze wątpliwości. Skąd wytrzasnęli takiego gościa? Nie będzie to specjalna niespodzianka, ale – z amatorskiej ligi. W USA funkcjonuje mnóstwo „beer leagues”. Często zgarniają one jakichś sponsorów, które zapewniają, no właśnie, piwo. W takiej – na bramce, rzecz jasna – grywa sobie Scott Foster. Ot, cała tajemnica.

Przeoczony bohater

Zanim wrócimy do historii Scotta, warto zaznaczyć, że fantastyczny mecz rozegrał też Collin Delia. Jak mogliście przeczytać wyżej – gość został dowołany z minor league, debiutował w NHL i obronił 28 na 30 strzałów, które rywale posłali w światło jego bramki. W normalnych warunkach istnieje spore prawdopodobieństwo, że to on zostałby zawodnikiem spotkania. Niestety dla niego, warunki zdecydowanie nie były wtedy normalne, a show skradł Scott Foster.

Collin, gdy wszedł między słupki, stał się piątym bramkarzem, z którego usług skorzystało Chicago w tym sezonie. Foster został szóstym, ale nie o nim teraz piszemy. Delia został wyciągnięty z AHL, ligi, która stanowi swego rodzaju „rozwojówkę” dla NHL. Czarne Jastrzębie mogły zwrócić się albo w jego kierunku albo do Jeffa Glassa, który miał już pewne doświadczenie z NHL. Wybór padł na Delię, a ten pokazał, że była to słuszna decyzja.

Biorąc pod uwagę formę i problemy z bramkarzami, jakie ma w tym sezonie ekipa z Chicago, istnieje pewne prawdopodobieństwo, że działacze zespołu zawieszą oko na młodym zawodniku (23 lata) z bardzo dobrymi statystykami w AHL. Jeśli tak, okazałoby się, że jeden mecz dał nam dwie fajne historie do opisania.

Ale teraz, kiedy oddaliśmy sprawiedliwość młodzianowi, przejdźmy do… nie, nie Fostera, a tych, którzy byli przed nim.

Poprzednicy

Łatwo się domyślić, że gdyby zjawisko wpuszczania emergency goalie na lód było codziennością, to nie rozpisywalibyśmy się tak na jego temat. Prawdę mówiąc, zapewne w ogóle nie zwrócilibyśmy uwagi na przypadek Scotta Fostera, podobnie jak media w jego rodzimym kraju. Ale zdarza się to na tyle rzadko, że Scott wygrał tym sobie swego rodzaju nieśmiertelność. I darmowe drinki u wszystkich fanów Chicago, tak obstawiamy.

Zacznijmy od tego, że ten rodzaj bramkarzy, wyjeżdżających na lód z konieczności, to nie nowość. Eric Zweig, historyk hokeja, po wyczynie Fostera mówił:

W starych czasach, kiedy zespoły miały jedynie jednego bramkarza, była praktyka posiadania „domowego golkipera”, kogoś siedzącego na trybunach, kto mógłby zagrać dla każdego zespołu. Oni byli znacznie bardziej zaangażowani w życie klubu niż księgowy, trenujący tylko okazjonalnie. Często był to trener, który za młodu był zawodnikiem.

Dla przykładu – w latach 50. XX wieku Lefty Wilson, trener Red Wings, trzykrotnie wystąpił na lodzie w takiej roli. Podobnie Mo Roberts, asystent trenera w Hawks, który – jak Foster – nie puścił bramki w trzeciej tercji. W Pucharze Stanleya w 1928 roku kontuzji doznał podstawowy bramkarz Rangersów. Ci chcieli użyć Alexa Connella, jednego z najsłynniejszych i najlepszych bramkarzy w lidze, który był akurat na trybunach, ale nie dostali zgody. Między słupkami stanął Lester Patrick, trener zespołu i… powiódł swoich podopiecznych do zwycięstwa w dogrywce.

To oczywiście stare czasy i sport nieporównywalny do obecnego. W teraźniejszych mieliśmy m.in. Nate’a Schoenfelda, który w 2016 roku zagrał w meczu Kojotów. Miał jednak większe doświadczenie od Fostera i tak naprawdę za jedyny przypadek, w którym ktoś „równy” Scottowi wystąpił na tafli NHL, uznać musimy Jorge Alvesa, który w grudniu tego samego roku zaliczył… siedem sekund w meczu Carolina Hurricanes.

W zeszłym sezonie próbowano wpuścić na lód Erica Semborskiego, ale ta zmiana została anulowana przez sędziego, ponieważ pierwszy bramkarz nie był kontuzjowany. Jak widać, przepisy są nieubłagane. Semborskiemu się nie udało, ale Foster na nich zdecydowanie skorzystał.

Ulubieniec Ameryki

Pamiętacie jeszcze nasze porównanie do hollywoodzkich filmów? To dobrze, bo zaraz ogarniecie, skąd się wzięło. Wystarczyło nieco ponad 14 minut na lodowej tafli, by Scottem Fosterem zainteresowały się całe Stany Zjednoczone, Kanada i część z reszty świata (najlepszym dowodem fakt, że i my o nim piszemy, ale powiedzmy sobie szczerze – zasłużył).

Foster zdobył więc uwagę milionów ludzi na całym świecie. O jego występie pisał na Twitterze Russell Crowe (swoją drogą, ciekawe, czy podczas mundialu znowu będzie kibicować Polakom), stronę Scotta, która wcześniej miała niecały tysiąc wizyt, odwiedziło od tamtego czasu kilkadziesiąt tysięcy osób, aktor Charlie Farrell – nie mylić z Colinem – opublikował na YouTubie krótki skecz nawiązujący do Fostera, a Chicago Blackhawks wypuściło serię koszulek z jego nazwiskiem i numerem. Pod genialnym, przyznajcie sami, hasłem #FosterOfThePeople.

Przypominamy: do tego wszystkiego wystarczyło zaledwie czternaście minut. Niecała tercja. Joonas Korpisalo, etatowy bramkarz NHL, napisał po tym na Twitterze: „Być gościem, który ma normalną, codzienną pracę, dostać się na lód i wystąpić w meczu NHL… nie potrafię nawet o tym pomyśleć. Prawdopodobnie szargające nerwy doświadczenie. Gość robiący siedem interwencji, w tym kilka świetnych. Oglądałem każdą z nich i… rozniosły mi mózg. To było niesamowite”.

Z kolei inni zawodnicy z ligi, w której na co dzień – dla czystej zabawy – grywa sobie Foster, mówili jedno: to fantastyczna sprawa, która pokazuje, że każdy ma szansę. Bo dlaczego ma jej nie mieć? Udało się Scottowi, być może za niedługo w jego ślady, przy odrobinie szczęścia, pójdzie kto inny.

Co ciekawe, to był dopiero trzeci przypadek w historii NHL, że w jednym meczu w barwach jednej drużyny debiutowało dwóch bramkarzy. Poprzedni miał miejsce ponad trzydzieści lat temu…

Wśród tych wszystkich zabawnych cytatów Fostera, jakie przytaczaliśmy wam wcześniej, znalazł się jednak jeden, który musimy traktować zupełnie poważnie. I on najlepiej oddaje to, co się stało w tamtym meczu:

To jest coś, czego nikt nie może mi zabrać. Coś, z czym mogę iść do domu, opowiedzieć moim dzieciom, a one mogą powiedzieć to swoim przyjaciołom.

Aha, wspomnienia wspomnieniami, ale pewnie się zastanawiacie, ile zarobił poza nimi. Cóż, okrągłe zero dolarów, plus prawo zatrzymania koszulki meczowej. – I sławę w piwnej lidze – dodaje Foster.

SEBASTIAN WARZECHA

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

2 komentarze

Loading...