Reklama

Jagiellonia zabrała piłkę i oddała ją dopiero po meczu

redakcja

Autor:redakcja

27 lutego 2018, 23:51 • 3 min czytania 156 komentarzy

Tak stłamszonej Legii u siebie nigdy w polskiej lidze nie widzieliśmy, a oglądamy ją nie od dziś i nie od wczoraj. To był pojedynek gołej dupy z batem. Tylko jakiś cud sprawił, że Jagiellonia wygrała przy Łazienkowskiej zaledwie 2:0, bo równie dobrze porażka gospodarzy mogłaby być trzy razy wyższa. I naprawdę nie jest tu najważniejszy fakt, iż białostocka drużyna szybko zaczęła grać w przewadze. Tego dnia jednych i drugich dzieliła różnica klas. 

Jagiellonia zabrała piłkę i oddała ją dopiero po meczu

Od momentu w pełni zasłużonego wykluczenia Domagoja Antolicia za okropnie wyglądające wejście w kostkę Przemysława Frankowskiego, tylko na samym początku drugiej połowy mogło się wydawać, że Legia być może jeszcze powalczy. To złudzenie trwało bardzo krótko. „Jaga” na tle mistrza Polski wyglądała, jak przedstawiciel topowej ligi, który przyjechał do Warszawy na mecz pokazowy i postanowił nie dać rywalom piłki do powąchania – chyba że już po ostatnim gwizdku, żeby schować ją do magazynu.

Podopieczni Ireneusza Mamrota, dyrygowani przez znakomicie dysponowanego Tarasa Romanczuka (Adam Nawałka był na trybunach!), z dużą pewnością rozgrywali na połowie przeciwnika, w odpowiednim momencie przyspieszając akcje. W obronę Legii wchodzili jak w masło. Chris Philipps i Krzysztof Mączyński często nie zamierzali biegać do upadłego za piłką, więc w wielu przypadkach czwórka obrońców w zasadzie była pozostawiona sama sobie. Dobrych, bardzo dobrych lub świetnych sytuacji naliczyliśmy Jagiellonii blisko dziesięć. Kilka razy kapitalnie bronił Arkadiusz Malarz, ale na niewiele się to zdało, bo to właśnie on nierozważnym faulem na będącym już bez szans na coś więcej Romanie Bezjaku sprokurował rzut karny. Wykorzystał go Arvydas Novikovas, który jednak z pewnością wysłucha też trochę cierpkich słów od Mamrota. To on zmarnował dwie idealne okazje (obrona Malarza, a w drugiej połowie słupek) i czasami podnosił ciśnienie trenerowi głupimi stratami.

Legia sprawiała wrażenie wolniejszej i totalnie stłamszonej, nie było kogoś, kto poderwałby kolegów do walki. Jedyny moment na to był pod koniec pierwszej odsłony, gdy po podaniu Krzysztofa Mączyńskiego sam przed wychodzącym Mariuszem Pawełkiem znalazł się Jarosław Niezgoda, ale mijając go wygonił się do linii bocznej i było po herbacie. Po przerwie „Wojskowi” nie zrobili nic. Absolutnie nic.

Jagiellonia kontrolowała mecz tak bardzo, jak tylko się da, ale ciągle brakowało jej postawienia kropki nad „i”. Cały czas groziło gościom, że dojdzie do powtórki z meczu Śląsk Wrocław – Górnik Zabrze, gdy przyjezdni powinni wygrać 4:0 czy 5:0, a zremisowali po jedynej udanej akcji WKS-u. Wszelkie wątpliwości rozwiał Karol Świderski po centrze Piotra Wlazły.

Reklama

„Jaga” nie załamała się, gdy objęła prowadzenie w 15. minucie, ale Daniel Stefański po analizie powtórek video gola nie uznał. Okazało się, że Martin Pospisil znajdował się na minimalnym spalonym.

Zawodnikom Legii na początku odwaga myliła się z odważnikiem. Chyba tak bardzo chcieli się rozgrzać, że postanowili zapolować na kości rywali. O ile żółta kartka dla Marko Vesovicia była jeszcze do wybronienia (Czarnogórzec w końcu i tak wyleciał), o tyle taka kara dla Antolicia byłaby żartem, więc dobrze, że znów do akcji wkroczył VAR.

Czapki z głów przed Jagiellonią. Jako zespół zagrała wybornie, najlepiej od dawien dawna w Ekstraklasie. Legia musi lizać rany, a teraz akurat zmierzy się z Lechem Poznań. Szykuje nam się klasyk, w którym udział wezmą dwa ranne niedźwiedzie.

[event_results 418726]

Reklama

Fot.

Najnowsze

Komentarze

156 komentarzy

Loading...