Reklama

Czy Stoch może doskoczyć do największych olimpijskich legend?

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

07 lutego 2018, 12:37 • 9 min czytania 3 komentarze

Na pytania o statystyki, medalowe szanse i doścignięcie największych sław, ponoć aż „dostaje wysypki”. Nienawidzi tego. To jeden z tych rzadkich momentów, kiedy ten grzeczny i ułożony gość potrafi być ironiczny, wredny. Trudno jednak wierzyć w to, że Kamil Stoch kompletnie wyparł ze swojej świadomości takie nazwiska jak Nykaenen, Ammann, Weissflog i Morgenstern, czyli najbardziej utytułowanych skoczków na igrzyskach. A to właśnie ich, chcąc nie chcąc, będzie ścigał w Korei Południowej.    

Czy Stoch może doskoczyć do największych olimpijskich legend?

– Znam go tyle lat i wiecie, czego najbardziej nienawidzi? On dostaje wysypki na te wszystkie statystyki. Wkurza go, kiedy wyliczają mu, że statystycznie to on jest teraz na tym miejscu, ale ma szanse wspiąć się na wyższe, a jeśli to mu się uda, to będzie pierwszym w historii, który sobie, za przeproszeniem, pierdnie za rogiem. To go doprowadza do szału. Tak samo jak pytania w stylu „Czy jedzie pan po olimpijskie złoto?”. Nie lubi, kiedy ktoś wciska mu w usta słowa, że jedzie po złoto. Nie znosi tego i dziennikarz po takim pytaniu jest skreślony, on go wręcz ośmieszy. Gwarantuję, że odwróci się na pięcie i pójdzie – mówi Weszło Rafał Kot, były fizjoterapeuta kadry skoczków, obecnie ekspert TVP.

Na własnej skórze przekonał się o tym zresztą m.in. jego redakcyjny kolega Maciej Kurzajewski. W 2014 r. podczas rozmowy ze Stochem w Wiśle zachwycał się, że do drugiej serii konkursu awansowało aż siedmiu naszych, bo uważał to za dobry znak przed zbliżającymi się igrzyskami w Soczi.

Coś podobnego… Tak?… – wyciął go od razu późniejszy dwukrotny złoty medalista olimpijski.

Na kilka dni przed pierwszymi zawodami w Alpensia Ski Jumping Centre w Pjongczangu trudno jednak nie patrzeć na historię olimpijskich konkursów i nie zadać pytania, czy Polak może dorównać największym. Tym bardziej, że warunki są raczej sprzyjające. Po pierwsze, Kamil tak naprawdę nikomu nic już nie musi udowadniać, po drugie, będzie miał w Korei aż trzy szanse medalowe, a po trzecie, jest w formie, nawet jeśli od Turnieju Czterech Skoczni konkursów indywidualnych już nie wygrywał.

Reklama

„Nykaenen to była maszynka do wygrywania”

Zróbmy więc małą retrospekcję. Biorąc po uwagę zarówno rywalizację indywidualną, jak i drużynową, najwięcej złotych medali – po cztery – mają Matti Nykaenen i Simon Ammann.

Warto jednak przypomnieć, że słynny Fin, czyli największy utracjusz skoków, który popadł w alkoholizm, ranił nożem własną żonkę, siedział w więzieniu i spłukany sprzedał do muzeum zdobyte medale, jeden złoty krążek wyskakał w drużynie. Jego najlepszym okresem w karierze były igrzyska w Calgary w 1988 r., gdzie jako jedyny skoczek w historii zgarnął pełną pulę – wygrał oba konkursy indywidualne i pomógł wygrać wspomnianej już drużynie. Cztery lata wcześniej w Sarajewie „Latający Fin” był natomiast pierwszy na dużej skoczni (wtedy jeszcze K-112) i drugi na normalnej.

27946046_1665444210168406_1201576625_o

Gdyby oceniać medale Fina i Szwajcara pod względem „jakościowym”, to Ammanna, jako zdobywcę czterech tytułów indywidualnych w Salt Lake City i Vancouver, można byłoby stawiać nawet wyżej.

Tutaj warto poruszyć jeszcze jedną kwestię. „Simi” bardzo często przedstawiamy jest jako meteor spadający na igrzyska za pięć dwunasta, ale to nie do końca prawda. Wystarczy prześledzić jego wyniki przed SLC w sezonie 2001/2002. Zanim zaliczył paskudny upadek w Willingen, przez który musiał opuścić kilka konkursów Pucharu Świata, cztery razy stawał na podium. Był w gazie. To, że zepchnął na dalszy plan najbardziej lansowany wówczas pojedynek Adam Małysz vs. Sven Hannawald, trudno więc nazwać jakąś kosmiczną sensacją. Co najwyżej niespodzianką. O Vancouver nawet nie ma co wspominać, bo od początku sezonu olimpijskiego aż do wylotu do Kanady, uzbierał dwanaście miejsc w trójce.

Reklama

Bądźmy jednak szczerzy, już nawet wyrównanie przez Stocha złotego dorobku obu tych zawodników będzie czymś arcytrudnym do wykonania. Z drugiej jednak strony powtórzenie wyniku Svena Hannawalda i wygranie wszystkich czterech konkursów TCS też niemalże wykraczało po skalę trudności…

– Wszystko jest możliwe, szczególnie przy takiej formie, jaką obecnie prezentuje. Sam wierzę w trzy medale dla Stocha – mówi nam Kazimierz Długopolski, olimpijczyk z Sapporo (1972) i Lake Placid (1980), sędzia międzynarodowy w skokach oraz kombinacji norweskiej.

– Trudno jednak porównać go z tymi zawodnikami. Matti Nykaenen (skakał jeszcze stylem klasycznym – red.) to było przede wszystkim totalne luzactwo, w jego podejściu do treningów nie było takiego profesjonalizmu jak u Stocha. Ale mimo to Fin i tak potrafił być wybitny. Był chyba jednak większym talentem. Stoch jest świetny, ale Nykaenen jeszcze go przebijał. Roztrwonił później swój talent i sławę, ale w najlepszym okresie to była maszynka do wygrywania. Jeśli chodzi natomiast o Simona Ammanna, to moim zdaniem miał jednak dużo szczęścia. Taka jest moja opinia, że wcale nie był w aż tak dobrej formie, żeby zdobyć złoto. Ale jednak to zrobił – dodaje zakopiańczyk, chociaż w jego prywatnym rankingu najlepszych skoczków w historii króluje ktoś zupełnie inny. Dla niego najwybitniejszy był Niemiec Hans-Georg Aschenbach, mistrz olimpijski z Innsbrucku z 1976 r., dwukrotny mistrz świata i triumfator Turnieju Czterech Skoczni.

„Morgi” i strach przed „nocnikiem”

Szczebelek niżej mamy właścicieli trzech złotych medali olimpijskich, czyli Jensa Weissfloga i Thomasa Morgensterna.

Pierwszy z nich – który jak wiadomo był wielkim idolem Małysza – zdobył swoje tytuły podczas igrzysk w Sarajewie (normalna skocznia) i dziesięć lat później w Lillehammer (duża plus drużynówka). Do swojego medalowego woreczka dorzucił jeszcze srebro z Sarajewa na dużym obiekcie. Słynny Niemiec, którego Stoch być może „łyknie” już niedługo w klasyfikacji olimpijskiej, w przeszłości podkreślał, że Polak jest jednym z jego ulubionych zawodników, obok Noriakiego Kasai, Gregora Schlierenzauera i Simona Ammanna. W wywiadzie, którego krótko po Soczi udzielił „Przeglądowi Sportowemu” przyznał, że za najlepszych w dziejach uważa Ammanna i Nykaenena, ale Stoch ma mocne papiery, żeby do tego towarzystwa w przyszłości dołączyć.

Morgenstern, który zakończył karierę jeszcze przed 28. urodzinami, dwa z trzech złotych medali wywalczył w drużynówce w Turynie i Vancouver (miał też srebro w Soczi). Ale konkurs indywidualny na dużym obiekcie, który wygrał w 2006 r. we włoskim Pragelato, był jednym z najlepszych i najbardziej dramatycznych w historii. Drugiego Andreasa Koflera pokonał bowiem o zaledwie 0,1 pkt. Do dziś jest to jeden z zaledwie trzech przypadków, kiedy o złotym medalu na olimpijskiej skoczni decydowała najmniejsza możliwa różnica punktowa. Wcześniej zdarzyło się to w Sapporo, kiedy nasz Wojciech Fortuna wygrał ze Szwajcarem Walterem Steinerem oraz w Salt Lake City, kiedy Niemcy o włos wygrali z Finami w konkursie drużynowym (czyli łącznie po szesnastu skokach!)

A tak „Morgi” – który był wówczas drugi po pierwszej serii – wspominał tamten wyjątkowy konkurs w swojej biografii „Moja walka o każdy metr”:

„Wiedziałem, że żeby wygrać, nie potrzebuję bardzo dobrego drugiego skoku, ale bomby z telemarkiem. Już na rozbiegu miałem dobre przeczucia. Wiał lekki wiatr w plecy, idealnie trafiłem w próg i znalazłem się tak wysoko w powietrzu, jak nigdy wcześniej na tej skoczni. Popatrzyłem w dół znad czubków moich nart i wiedziałem dokładnie: teraz może się udać! Miałem świadomość, że to skok, po którym trzeba będzie wylądować już na płaskim odcinku. Telemark oznacza ryzyko. Mogłem nie ustać, a wtedy byłyby nici z marzenia o zwycięstwie. Jeżeli zrobię „nocnik”, czyli wyląduję na dwie nogi z równolegle rozstawionymi nartami, mam pewny medal, ale prawdopodobnie nie złoty. Postanowiłem podjąć całkowite ryzyko. Wszystko albo nic. Złoto albo upadek. Wyciągnąłem ten skok do ostatnich dziesiątych sekund. Podłoże coraz bardziej zbliżało się do moich nart, robiło się coraz bardziej płasko. To, jak daleko szybowałem, było naprawdę imponujące. Przy 140 metrach wylądowałem pewnym telemarkiem, tylko z pozoru nie pokazując żadnego zawahania.”

A gdzie wyląduje „Rakieta z Zębu”?

Dla 30-letniego Stocha będą to już czwarte igrzyska. Przebieg ostatnich w Soczi kibice znają na pamięć, ale wcześniejsze, gdzie przecież wykuwał się jego charakter, wspomina się już rzadko.

A przecież debiutował w Turynie jako 19-latek. Skończyło się na niezłym 16. miejscu na normalnej skoczni i 26. na dużej. Vancouver (27. i 14.) było już jednak dla niego dużym rozczarowaniem, bo liczył na znacznie więcej. Później zresztą sam przyznawał, że wtedy jeszcze jego głowa za bardzo grzała się na wynik. Mówienie o „dwóch równych skokach” i „dobrej pracy do wykonania” były pewnie jeszcze dla niego klepaniem komunałów.

Potwierdza to Rafał Kot, który był w sztabie reprezentacji zarówno na igrzyskach we Włoszech, jaki w Kanadzie.

– Już wtedy był utalentowany, podkreślali to wszyscy trenerzy, niemniej jednak nie radził sobie z własnymi oczekiwaniami, bo dobre wyniki nie przychodziły lawinowo. Jego kariera początkowo nie toczyła się tak jak chciał, ta droga była trochę ciernista. Kamil miał problemy z psychiką, a u skoczka głowa to pięćdziesiąt procent powodzenia. Później nawiązał współpracę z psychologiem Kamilem Wódką i zaczął się całkowicie zmieniać. Powoli zaczęły się pojawiać pojedyncze znaczące miejsca, to go umacniało. To wszystko trwało latami i dziś jest zawodnikiem bardzo mocnym psychicznie. Sam twierdzę nawet, że w całym Pucharze Świata nie widzę człowieka, który dorównałby mu mocą psychiki. To, jak on potrafi się koncentrować… Jego nic nie jest w stanie wyprowadzić z rytmu na ważnych zawodach, nawet jak go dziesięć razy ściągną z belki – mówi.

– Kamil potrafi się od wszystkiego wyłączyć. Mieliśmy tego dowód chociażby w Turnieju Czterech Skoczni, kiedy wygrywał praktycznie wszystkie serie. Potrafił się odciąć od myśli, że jest najlepszy – dodaje Jan Szturc, pierwszy trener Adama Małysza.

Jeden z najbardziej doświadczonych polskich szkoleniowców nie daje się jednak wciągnąć w rozważania, ile medali jest w stanie zdobyć lider ekipy Stefana Horngachera i czy zrówna się z najlepszymi skoczkami w historii olimpijskich konkursów.

– Oj, nie jestem hazardzistą, dlatego nie postawiłbym jakichkolwiek pieniędzy na to, ile medali zdobędzie, ale uważam, że wszystko jest możliwe. Na pewno stoi przed ogromnymi szansami. Jedzie do Pjonczangu w roli faworyta, chociaż ostatnie zawody wygrał Johann Andre Forfang, a dzień wcześniej Daniel Andre Tande. Największą zagadką będą oczywiście warunki pogodowe, bo jeśli spotka go to samo co Freitaga w Willingen, gdzie w obydwu seriach został puszczony w bardzo niekorzystnych warunkach, to może być po herbacie – zwraca uwagę Szturc.

Kazimierzowi Długopolskiemu wciąż nie daje z kolei spokoju zawalony konkurs indywidualny w Zakopanem, gdzie Stoch spadł na bulę i nie załapał się nawet do drugiej serii. Jak mówi, taki wynik „może siedzieć w jakieś komórce w głowie”.

W sobotę ciśnienie będzie więc ogromne. Stocha z jednej strony atakują oczekiwania kibiców, bo nadzieje medalowe spoczywają tak naprawdę tylko na skoczkach, z drugiej zaś wszystkie pytania o medale, statystyki i pościg za legendami, których tak nie trawi.

Rafał Kot: – On nigdy nie planuje, na igrzyska jedzie po prostu walczyć o najwyższe cele. Gwarantuję, że nie wczytuje się w internet lub encyklopedię i nie sprawdza, ile medali wygrał Nykaenen i reszta. To go naprawdę nie interesuje. Kamil o tym nie myśli, ale też doskonale wie, że nie leci do Pjongczangu na grzyby.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. 400mm.pl/FIS

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

3 komentarze

Loading...