Reklama

Odpalanie petard „wulkanów” na korytarzu internatu było błędem

redakcja

Autor:redakcja

29 stycznia 2018, 14:37 • 19 min czytania 23 komentarzy

Pierwszy czerwca 2008, Polska U21 – Białoruś U21. Robert Lewandowski gra 66 minut, ale nie strzela bramki. Wynik na 2:2 ratuje Łukasz Slifirczyk.

Odpalanie petard „wulkanów” na korytarzu internatu było błędem

Czerwiec 2018 roku. Robert Lewandowski kapitanem kadry na mundialu w Rosji. Łukasz Ślifirczyk, ostatnio grający trener A-klasowego Chojniaka Wieniawa, w roli kibica.

Łukasz nie zrobił kariery na miarę swoich możliwości, ale w polskich szatniach przeżył niejedno. Pamięta Kamila Glika, gdy ten nie wierzył, że poradzi sobie w Piaście Gliwice. Znał zawodnika, który nawet po kilkunastu piwach wyglądał świeżo na treningu, a także trenera, który kumplował się z Jackiem Nicholsonem. Pamięta imprezy w internacie Amiki Wronki, szkoleniowca, który nosił się jak cygański król. W Zawiszy Bydgoszcz prowadził go Maciej Murawski, który źle zareagował na piłkę lekarską ze swoją podobizną. W Wieniawie Ślifirczyk miał pilotować flagowy projekt akademii Lecha, który dzisiaj porasta chwastami.

Zapraszamy.

***

Reklama

Pamiętasz tamten mecz młodzieżówki?

Pamiętam. Reprezentacja nie miała szans na awans do Mistrzostw Europy, więc trener Zamilski postanowił sprawdzić zawodników z niższych lig. Asystentem trenera był Marcin Drajer, który mnie kojarzył i polecił Zamilskiemu. Na konsultację do Wronek przyjechało nas czterdziestu. W Amice trochę życia spędziłem, może było mi więc łatwiej tam się odnaleźć. Jechałem… na lekkim kacu. Wiesz jak to jest na niższych szczeblach, gdzie z Janikowem wygrywaliśmy mecz za meczem, atmosfera była.

Na młodzieżówkę z kacem?

Na konsultację. Faktycznie po meczu ligowym piwko czy czteropak wypiliśmy, to się zdarzało. Czy Bytom czy Zawisza, byli tacy i tacy. Tacy, co odcinali się od szatni i jej rytuałów byli rzadkością. Na poniedziałek byłeś zwarty i gotowy, żeby trenować na pełnym gazie.

Jak wyglądają takie testy czterdziestu chłopa, da się konstruktywnie ocenić piłkarzy?

Nie. Ktoś pierdzielnie dziesięć goli, bo miał dzień konia, i przejdzie dalej. Ktoś jest dwa razy lepszy, ale akurat ma gorszy dzień, jedzie do domu. W wewnętrznej gierce zagrałem na pomocy, bo tylu powołano napastników – wśród nich Jarka, Krzywy, Maciek Korzym. Może więc dlatego, że wyszedłem bez presji, na totalnym ludzie, zagrałem tak dobrze. Z konsultacji dalej przeszło trzech – ja, Krzywy i Basta. Pojechaliśmy na towarzyski z Białorusią, a później nawet na zgrupowanie w ramach eliminacji.

Reklama

Jak cię przyjęto na kadrze?

Bardzo dobrze. Na następnym zgrupowaniu wygraliśmy pierwszy mecz, drugi był dopiero przed nami. Jeden z chłopaków wyciągnął nas w nocy na miasto. Wszystko załatwił ekstra, wychodziliśmy bokiem, nikt nie miał prawa robić nam zdjęć. Miał obcykane wszystko. A potem wiadomo, jak to na imprezie, dobre kluby, dobry alkohol, a w takim towarzystwie też kręcą się dobre dziewczyny. Rano trener Zamilski wziął nas na spacer po mieście. I akurat tego chłopaka pyta: ty chyba z tych stron pochodzisz, prawda? Powiedz nam co tu jest ciekawego. My w śmiech.

Takie czasy. Teraz mówi się o wielkim profesjonalizmie i zgoda, że wiele się zmieniło. Ale pewne historie wychodzą i będą wychodzić, bo jak zgrana grupa ludzi chce ze sobą spędzić czas, a widzi się od wielkiego dzwonu, to potrzebuje wyjść, wypić, pogadać o dupach, o żonach, o problemach. To, co my zrobiliśmy, nie było niczym wyjątkowym. Typowe wyjście, żeby sie odstresować. Nie wszyscy zresztą poszli. Część zamówiła sobie catering hotelowy i, że tak powiem, morda w sałatce. Mieli inne podejście.

Znam ludzi w środowisku, trochę wiem jak to wygląda, także na kadrze. Jedne rzeczy wychodzą, inne nie. Czasem wychodzą te, które mają wyjść. Jeżeli chłopaki przyjeżdżają z zachodnich lig, to też od razu z kadry nie wracają do klubu. Wynajmują sobie apartament na dzień dłużej, nawet w tym samym hotelu, a potem za kołnierz nie wylewają. I to nie jest nic złego. Przy takim stresie, gdy grasz przy wielkiej publiczności, gdy cały kraj patrzy, gdy nosisz na plecach oczekiwania milionów Polaków, gdzieś musisz dać upust tym emocjom. Taka regeneracja psychiczna, większość zagranicznych piłkarzy kadry ją na sobie pozwala. Mówimy o profesjonalistach z najwyższej półki, którzy wiedzą na ile mogą sobie pozwolić. Mają sportestery, są dokładnie pilnowani na treningach, więc jakby przesadzili, zaraz by wyszło. To wszystko jest kontrolowane i w granicach rozsądku. Ale pewnie gdyby choćby taki jednodniowy urlop wyszedł na jaw, zrobiłaby się wielka afera.

Z kim wtedy najbardziej trzymałeś?

Z Kamilem Glikiem, trochę ze Znicza znaliśmy się z Robertem Lewandowskim. Gliku pamiętam jakie miał dylematy. Niepewnie czuł się w Piaście.

– Super, bo wskoczyłem teraz na jeden mecz, ale nie wiem czy będę grał.

Ja już wtedy czułem, że on musi się przebić. Niewielu widziałem z takim charakterem. Podobnie jak Pazdan, Gliku to taki zadziora, który nie da sobie w kaszę dmuchać. Dziwię się natomiast, że Patryk Małecki nie zaszedł wyżej. Wtedy był postacią wiodącą, zapowiadał się lepiej, niż niejeden z tych, którzy teraz grają w reprezentacji. Charakter, wydawało się, też miał pomóc mu zrobić karierę.

Miło wspominam też Jędzę. Pamiętam czasami jeździłem na Dolcan. Pewnego razu przyjeżdżam, na trybunach Jędza. Przyjechał akurat z Krasnodaru. Stał z nim Borek, zagadywał. Ja się zastanawiam: podchodzić? Trochę minęło. Pozna, nie pozna? Reprezentant Polski. A on sam wypatrzył mnie z daleka, zostawił Borka i do mnie poszedł:

– Siema Śliru, kopę lat, co słychać, co tam teraz robisz!

Nie da się go nie lubić. Niektórzy zawodnicy zapominają, może nie chcą pamiętać, że kiedyś z kimś grali. Jędza taki nie jest.

Ale najlepszy kontakt miałem z Przemkiem Tytoniem. Grał w Rodzie i chciał mi doradzić, bo miałem problem z menadżerami. Grałem dobrze, ale podpisałem umowę menadżerską z Andrzejem Blachą, niestety chwilę potem go zamknęli. Nie mogłem przez to podpisać kontraktu z żadnym klubem, bo Blacha został zawinięty przez CBA. Tytoń chciał mi pomóc, ale to było nie do odkręcenia. Miałem tylko kontakt z partnerką Blachy. Na siłowni w Warszawie zaproponowała mi testy w trzeciej lidze francuskiej. Nie chciałem, bo było wtedy duże zainteresowanie ze strony Ekstraklasy. Piotr Burlikowski był dyrektorem sportowym Arki, chciał mnie w Arce. Była opcja z Zagłębia Lubin. Ale zostałem zblokowany.

Blacha nie chciał cię puścić?

Nie mógł, formalnie nie mógł, bo siedział. Nie mógł umowy rozwiązać, bo ze względu na postępowanie prokuratorskie nie miał prawa żadnych tego typu decyzji podejmować, a zarazem umowa… pozostawała ważna. Ciężka historia. Nawet ja wylądowałem przez to na zeznaniach we Wrocławiu, bo grałem wcześniej w Zniczu i widywałem tutaj Andrzeja. Każdy chłopak powie o nim to samo: super trener, warsztat mega. Później wszedł w menadżerkę, a że miał gadane, to i mnie przekonał. Z perspektywy oczywiście duży błąd.

To największy błąd w twojej karierze?

Nie, na pewno nie. W Amice wchodziłem już do pierwszej drużyny u Maciej Skorży, razem z Grzesiem Piesiem i Kamilem Hemplem, wielkim talentem, późniejszym graczem Miedzi Legnica. Zostaliśmy na stałe włączeni do pierwszego zespołu, ale mieszkaliśmy wciąż w internacie, a w internacie weekendy różnie wyglądały.

Wtedy mieliśmy wspomóc juniorów starszych trenera Cyraka na turnieju w Szczecinie, gdzie Grosik ostatecznie zdobył nagrodę dla najlepszego zawodnika. Wyjazd był w sobotę. W piątek skończyliśmy zajęcia, szkołę i zrobiliśmy imprezę, a ja wpadłem.

Za co?

Posiadówka. Piwko, jedno, drugie, potem coś mocniejszego wjechało. Trochę się opiliśmy. Ktoś biegał po internacie, ktoś odpalał wulkany na korytarzu…

Wulkany?

Te petardy, co tak lecą do góry.

Nawet nie potrafię sobie wyobrazić jak wulkan leci po korytarzu.

Zebrała się tego wieczoru mieszanka wybuchowa. Zawsze był w internacie trener wychowawca, więc przyszedł. Ja wyszedłem przed szereg. Myślałem, że jakoś załagodzę sytuację, bo znałem tego trenera z Polonii Słubice, gdzie graliśmy razem. Chciałem bronić chłopaków, ale byłem zważony dobrze. Tak załagodziłem, że zaraz zadzwonił do trenera Cyraka.

Musieliście się spodziewać, że coś się stanie, jak odpalaliście wulkany na korytarzu.

Jak człowiek ma w czubie, to nie kontroluje czy robi głupotę czy nie. Dużo było zawodników, którzy narobili głupot w życiu. Mnie zawiesili, choć miałem już zabukowany bilet na zgrupowanie do Turcji z Amicą. Jeszcze miałem szansę na to, żeby lecieć na ten obóz, ale postawili jeden warunek: mam opowiedzieć kto był ze mną. A że konfiturą nie jestem, to wybrałem milczenie. Na obóz nie poleciałem. Miałem zakaz trenowania nawet z rezerwami. W konsekwencji wypożyczono mnie do trzeciej ligi.

Co tu konkretnie widzisz za swój największy błąd?

Nie sprzedałbym nikogo i dziś, ale inaczej bym tę imprezę rozegrał. Może bym zbastował. A może po prostu nie grał bohatera.

W Amice spotkałeś Krzysztofa Króla. Potwierdzasz jego reputację – użyjmy eufemizmu – barwnego opowiadacza?

Zawsze przychodził z jakimiś historiami. Miał milion menadżerów, i faktycznie, dużo o nim pisano. Kupowałeś „Fakt”, a tam on. Cały czas coś się wokół niego działo. Opowiadał historie z Realu.

– Słuchaj, David Beckham to mnie po każdym treningu do domu odwoził. Z Victorią na zakupy jeździłem. David mi mówił: ty jesteś dobry, będziesz mi lewą dorzucał, a ja prawą wrzucę w pole karne.

Mieliśmy w szkole taką kosę od języka polskiego. Trwa lekcja, jedna z ostatnich przed świętami. Krzyś mówi:

– Pani idzie, pani idzie, Jurek Dudek dzwoni z życzeniami świątecznymi.

Raz usiedliśmy całą paczką – ja, Janusz Surdykowski, Tarnoś, jeszcze paru. Tomek Lisowski wziął telefon i zadzwonił do Krzyśka.

– Ty, Krzysiu, słyszałem, że Villarreal cię chce.

Z dupy podpucha. Tymczasem w odpowiedzi słyszymy:

– Skąd wiecie? Miało nie wyjść na światło dzienne. Skąd się dowiedzieliście?

To był dobry agent. Książkę by napisał świetną, pytanie na jaką półkę by ją bibliotekarz wrzucił.

Jak ty w ogóle z Wieniawy wyjechałeś w Polskę, aż do Słubic?

Niedaleko, w Wolanowe, mieszkał Michał Walkiewicz. Zdolny chłopak. Poszedł do Polonii, grał w kadrze Polski i Mazowsza, wielki talent. Niestety popełnił samobójstwo dwa lata temu. Ale wtedy jakoś, za jego przykładem, widzieliśmy, że można się od nas wybić. Tata posłał mnie do SEMP-a Warszawa na testy. Zagraliśmy sparing z Gwardią, w której bronił brat Wojtka Szczęsnego, zagrałem świetnie. Wzięli mnie na kadrę Mazowsza, w sparingu strzeliłem siedem czy osiem bramek. Zostałem. W SEMP-ie poznałem Marka Śledzia, który był asystentem Bogusława Hajdasa.

Marek Śledź to super gość. Budował struktury akademii Lecha od podstaw. Hitowe transfery Kolejorza to w wielkiej mierze jego zasługa. Miał swego czasu propozycję z Salzburga. W Lechu trochę się pokłócił, teraz buduje akademię Rakowa Częstochowa. Dla mnie to, że on tam jest, to dowód, że w Rakowie mają poważne plany i myślą o Ekstraklasie. Jak kończył mi się rok juniora, Marek Śledź pociągnął mnie za sobą do Słubic, gdzie szedł na pierwszego trenera. Miałem szesnaście lat i grałem w dawnej III lidze, bardzo mocnej.

Jak nastolatkowi grało się z seniorami?

Ciężki był już chrzest. Marek Śledź wiedział, że nienawidzę wątróbki, więc musiałem zjeść zimną wątróbkę. Niestety zwymiotowałem do basenu. Poza tym fizyczna przepaść. Zupełnie inne granie. Trochę za wysokie progi.

Ktoś cię szczególnie ostro potraktował?

Najostrzej Dawid Dłoniak podczas treningu. Strzeliłem mu wcinką i zagrzał się strasznie. Chłopaki jeszcze podgrzewali sytuację: „Brawo młody, Dłonia ośmieszyłeś!”. Schodzimy z treningu, a Dawid:

– Młody, za mało sprzętu nosisz.

Miałem już piłki, pachołki, niosłem co się dało.

– Warszawski cwaniaczek jesteś, co?

I jak mi lepy nie wywalił, to spłynąłem po siatce. Później przyszedł, przeprosił, że go poniosło, że nie powinien tak zrobić. Kontakt nam się zaczął i z czasem narodziła się przyjaźń, do dziś utrzymujemy relacje, a z tamtej sytuacji się śmiejemy.

W Zawiszy trenowałeś u Murawskiego, którego większość zna tylko jako eksperta. Jakim był trenerem?

Przesiąkł niemiecką mentalnością. Był zafiksowany na punkcie Bundesligi i taktyki. Znał się świetnie, nawet w swojej pracy trenerskiej później, w polskiej Serie A, wykorzystywałem jego patenty. Ale gdy przyszedł kryzys, psychologicznie nie potrafił podnieść zespołu. Nie miał podejścia, pewnego dystansu. Szatnia lubi żarty. Wzięliśmy kiedyś piłkę lekarską, narysowaliśmy na niej Murasia. Na nią wsadziliśmy mop od szczotki imitujący jego włosy. Udawał, że nic nie widzi. To w zasadzie była najgorsza możliwa reakcja. Gdy przyszedł mecz ostatniej szansy, powiedział nam, ze z własnej kieszeni wyłoży premie jeśli wygramy. To nie było motywujące.

Dlaczego?

Bo marazm trwał od kilku meczów, a my nie zmienialiśmy nic, również na treningach. Treningi były tak monotonne, że w środku nocy obudzony wiedziałbyś co masz u Murasia zrobić. Może wierzył w powtarzalność, ale ten brak urozmaicenia nas uwierał. A potem przyszedł Topol (Adam Topolski – przyp. red.). Zrobił gierkę wewnętrzną. Zakazał wychodzenia do domu zaraz po treningu, postawił na integrację. Pokręcił bajerkę i zaraz było wesoło.

Jak bajerkę kręcił?

Potrafił motywować zawodników, a gdy opowiadał o Legii czy USA, meczach z Deyną, to od razu budowało autorytet. Koloryzować też potrafi, opowiadał np. o Jacku Nicholsonie, jak w Los Angeles się spotykali w kasynie. Siedzi Topol, podchodzi Nicholson:

– Hi Adam.
– Hi Jack.

I grają. Ale to wszystko miało swój urok. Przed meczami u siebie wprowadził zgrupowania.

– Panowie, zostawiacie dziewczyny, zostawiacie wszystko, jedziemy na rybki.

Chłopaki lubili też w karciochy pograć. Trener po cichu wszedł do pokoju w trakcie rozdania. Jeden młody się odwrócił:

– Trenerze, chociaż to rozdanie dokończymy.

Motywator, ale też rozumiał chłopaków. Różne są o nim opinie, ale ja złego słowa nie powiem.

Taktykę wziąłbyś od Murawskiego, a wypad na ryby od Topolskiego?

Taktyka też od Topolskiego, bo grał ofensywnie, patrzył do przodu i to wypalało. Wygraliśmy za niego chyba dziesięć meczów na finiszu i rzutem na taśmę zrobiliśmy awans.

U Topola byłem w rewelacyjnej formie. Grało mi się świetnie, po czterech kolejkach strzeliłem pięć bramek, tyle samo co w całej poprzedniej rundzie. Menadżer dzwonił i mówił: „słuchaj, mam dla ciebie Lechię, ŁKS, Ruch, Śląsk”. Najpoważniejsza była Lechia, bo tam byli trenerzy Kafarski i Cyrak. Menadżer powiedział, żebyśmy się wstrzymali, bo podbije stawkę. A ja parę dni później zerwałem więzadła krzyżowe i nic z transferu nie wyszło.

Akurat w tamtym momencie w Zawiszy dokonywała się zmiana właściciela. Radek Osuch o tyle fajnie się zachował, że choć wygasał mi kontrakt, podpisał ze mną umowę na dwa lata. W prasie pisano, że ze starej Zawiszy chce tylko trzech zawodników: Witana, Dąbrowskiego i mnie. Wymienił wtedy prawie cały zespół.
Ale w Zawiszy Osucha już nie pograłeś.

Wracałem po zerwaniu więzadeł, potrzebowałem się odbudować, a rezerwy Zawiszy grały raptem w A klasie. Ustaliliśmy, że pójdę się ograć do Lecha Rypin. Tu zagrałem fajną rundę, zrobiliśmy awans do II ligi. Wróciłem, w międzyczasie pojawił się pan trener Jurij Szatałow. Żadnego trenera gorzej nie wspominam. Chciałbym o nim zapomnieć. Jego i pana Brehmera uważam za fałszywych ludzi o przerośniętym ego. Mieli swoje pięć minut, ale bazowali na pompce. Nigdy na jego temat dobrze się nie wypowiem.

Pierwszy raz zetknęliście się w Bytomiu.

Prezesi przyjeżdżali mnie oglądać do Janikowa, spodobałem się na tyle, że podpisano ze mną kontrakt na 3.5 roku. Rozwiązałem go po sześciu miesiącach. Szatałow przez ten czas odezwał się do mnie raz. Przed debiutem ze Śląskiem powiedział, że Podstawek nie ma siły, Podstawka trzeba zmienić i powalczyć. Dla mnie to dziwne, w jakiej drużynie bym nie był, to trener przychodził, rozmawiał, pytał jak aklimatyzacja. Normalne sprawy. Ale Szatałow rozmawiał tylko z zagranicznymi zawodnikami, dobry kontakt łapał ze Słowakami, Czechami. Miał swoją ekipę, miał Jacka Trzeciaka, Dietmara Brehmera, którzy trzymali grupę miejscowych.

Atmosfera ciężka dla przyjezdnych. Śmialiśmy się choćby z Adriana Basty. Zasługiwał przynajmniej na szansę, każdy to widział po treningach. A był żelaznym rezerwowym. Zawsze w osiemnastce, zawsze bez minuty. Jeden kolega, który też fajnie wyglądał na zajęciach, nie wskoczył do osiemnastki nawet wtedy, gdy na jego pozycji jeden wypadł za kartki, drugi przez kontuzję. A że jest z majętnej rodziny to nie pierdzielił się, poszedł do Szatałowa i powiedział mu, że pierdoli kontrakt, bo on jest menda, że się sprzedaje i żeby się cmoknął w pompę.

To dokładny cytat?

Dokładny może nie, bo to parę lat temu było. Nie oddam słowo w słowo, ale na pewno kazał mu spierdalać i cmoknąć się w pompę.

I co na to Szatałow?

Rozwiązano z zawodnikiem kontrakt za porozumieniem stron. To daje obraz jak w tym klubie wyglądała rzeczywistość. Wyniki były szokujące jak na realia bytomskie.

To jak wyglądała tam organizacja?

Mówi się czasem w środowisku „organizacyjnie Stal Mielec”. Wielce krzywdzące dla mielczan, znacznie trafniej powiedzieć „organizacyjnie Polonia Bytom”. Była tam taka pani od sprzętu, już świętej pamięci niestety. Nikt nie mógł jej podskoczyć, prawdziwa gospodyni, która dbała o wszystko. Zdarzało się jednak tak, że przychodziła i mówiła, że sprzętu na dziś nie ma, bo brakło węgla, a jak nie ma w czym napalić, nie ma jak wysuszyć.

Ekstraklasa.

Ekstraklasa. Będąc tam przez pół roku otrzymałem jedną pensję. Dzwoniłem do prezesów z prośbą o wypłacenie zaległości, bo z kasą było u mnie cienko. Odezwali się dopiero kilka miesięcy później, gdy składali wniosek licencyjny. Dzwonili z prośbą, żebym odesłał skan porozumienia, a także że potwierdzam wypłacenie pieniędzy.

Podpisałeś?

Podpisałem. Tu bardziej chodziło o mojego ówczesnego menadżera, który miał z tamtymi ludźmi dobre układy. Ja nie patrzyłem wtedy na kasę. Myślałem, że jestem w takiej dyspozycji, że jeśli tylko zdrowie pozwoli, i tak sobie poradzę i podpiszę zaraz lepszy kontrakt.

Ale potem Szatałowa spotkałeś w Bydgoszczy.

Wróciłem z wypożyczenia z Rypina i dzwonię do Radka Osucha. Osuch jest taką osobą, że można z nim porozmawiać po koleżeńsku, ale czasem trzeba po skurwysyńsku. On też jak ma swoje zdanie, to ci o tym powie. Ja żyłem z nim na stopie koleżeńskiej:

– Radek, ja miałem z Szatałowem do czynienia. Wiem, że będzie problem.
– Wszystko załatwimy, nie będzie problemu, wracaj do nas, będzie okej. Liczymy na ciebie.

Wracam do klubu, a nazajutrz dzwoni Radek.

– Co ty mu odjebałeś? On cię nie chce. Mówi, że nawet nie ma możliwości, żebyś się na treningu pojawiał.
– Radek, mam to w dupie, mam ważny kontrakt, chcę trenować.

Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że z Rypina wróciłem w gazie. Poszedłem do Brehmera najpierw. Powiedział mi, że nie jestem typem zawodnika, jakiego szukają, bo chcą kogoś wysokiego. Potem poszedłem do Szatałowa. Siedział w pakamerze, złotem obwieszony, pierścionków więcej niż cygański król.

– Trenerze, co było w Bytomiu, było w Bytomiu. Chcę walczyć. Widzi trener jak się prezentuję.
– Dobrze, dobrze, poczekaj, poczekaj, zobaczymy.

No i tak zobaczyłem, że razem z Michałem Ilkowem-Gołąbem graliśmy w siatkonogę. Generalnie jakbym zgłosił tę sprawę to byśmy wygrali. Nie mieliśmy trenera, opiekuna, medyka, nie mieliśmy nikogo. Tak sobie kopaliśmy. Nawet Kokos miał lepiej, bo chociaż z trenerem biegał.

Byłeś w Amice w momencie, gdy przemieniała się w Lech. Nie było szansy zostać w Poznaniu?

Była. Pamiętam, wtedy Kolumbijczycy przyjechali. Smuda dobierał sobie mnie, Radka Pruchnika, Grzesia Piesio, Huberta Wołąkiewicza. Graliśmy gierkę wewnętrzną na skróconym polu gry. Pierwsza połowa, zagraniczny piłkarz wziął piłkę i rozpoczyna grę. Ok. Ale w drugiej oni to samo. To krzyknąłem: ej, kurwa, wy pierwszą, to teraz my! Smuda gwizdek. Wchodzi na boisko i mnie opieprza. Ty gówniarzu, ty taki a taki. Nie zaplusowałem. Szansa wyparowała.

Często pyskowałeś do trenerów?

Nie. Tylko jak wiedziałem, że racja była moja, to powiedziałem coś więcej. No sam powiedz – może źle się tu wyraziłem, ale przecież racja była.

W Elblągu natrafiłeś na zaciąg zagraniczny.

Chłopaki do tańca i różańca, ale do stołu nie było jak z nimi zasiąść. Pamiętam wracaliśmy z meczu w Tarnowie. Jeden kolega ze wschodu wypił po drodze dwadzieścia sześć piw. Po treningu odpalał piwka i kończył na dziesięciu, dwunastu. A najlepsze, że nie robiło to na nim wrażenia. Wychodził na mecz czy poranny trening jakby nigdy nic. Nie wiem czy wschodnie organizmy są tak przygotowane do takich ilości alkoholu, ale tak to wyglądało. Takiej mocnej głowy w życiu nie widziałem.

Po Olimpii w zasadzie przerwałeś grę.

Zerwałem drugi raz więzadła w kolanie. Zapłaciłem sam za rehabilitację i operację. Przygotowywałem się do ostatniego podejścia, by jeszcze coś w piłce pograć.
Jeszcze ci się chciało? Miałeś perspektywę II, III ligi, gdzie i tak nie zarabia się wiele.

Ale człowiek kocha piłkę, ten świat, szatnię. Piłka hartuje człowieka tak, że nigdy się nie podda. Mam wielu znajomych, przyjaciół, kolegów, zawsze ktoś może pomóc, doradzić. Trafiłem do Broni Radom, do trenera Dziubińskiego, pierwszego Polaka, który strzelił gola w Lidze Mistrzów. Ale nie byłem dostatecznie przygotowany fizycznie, żeby podjąć walkę. Potem trochę się spięliśmy, bo na mnie liczył, a ja poszedłem do Jarocina… Mogłem jeszcze iść do Stali Stalowa Wola, ale trafiła się ciekawa opcja w Wieniawie.

To typowa wioska, pięćset mieszkańców, ale miała tu powstać akademia Lecha Poznań. Cała baza została wybudowana. Poprzedni wójt, pomysłodawca i wieki kibic, to tata mojego przyjaciela, który obecnie jest trenerem Radomiaka, a kiedyś grał w ŁKS-ie, Motorze. Marek Śledź pochodzi spod Radomia, tak samo Maciej Skorża, którego dziadkowie są z okolic Wieniawy. Miała to być satelitarna konkurencja dla Legii i klubów z Mazowsza, żeby tutaj wzmocnić struktury Lecha. Zbudowano internat, moim zdaniem lepszy niż ten we Wronkach. Z internatem była połączona szkoła, a zaraz obok boiska, w tym dwa trawiaste. Jedno, ze sztuczną nawierzchnią, oświetlone, oddano do użytku już trzy lata temu. Siłownia i odnowa biologiczna w oddalonej o dziesięć kilometrów Przysusze.

Pomysł był w fazie końcowej realizacji. Lech Poznań przyjechał do Wieniawy na mecz pokazowy. Miała być wymiana trenerów, obozy, wszystko. Zostałem zaproszony do projektu z racji tego, że jestem stąd, a ocierałem się o młodzieżówkę i wyższe ligi. Dla tego projektu zrezygnowałem z dalszej gry w piłkę. Ale po wyborach nastąpiła zmiana władzy i to totalnie upadło. Boiska są zaniedbane. Grający tam klub ma takie dofinansowanie, że nie wystarcza na wodę.

A co w internacie?

Dom spokojnej starości, gdzie urzędują dwie osoby. Marek Śledź, który miał doglądać tego projektu, we wrześniu był u mnie na weselu. Poruszyliśmy ten temat. Był załamany. Jego zdaniem takich obiektów i warunków nie mają nawet we Wronkach. Wielka szkoda, że to nie wypaliło.

Masz lepszy bilans od Roberta Lewandowskiego na kadrze U21 – będzie co opowiadać wnukom.

No tak, jest się czym pochwalić, ale raczej statystykom. Te chłopaki, które opowiadają, że byliby jak Lewy, gdyby się nie pogubili… Śmieszne. W naszym pokoleniu nie było tak świadomych zawodników jak Robert. Znicz, trzecia liga, a on zostawał na treningach szlifować umiejętności. Miał już wtedy łatwość dochodzenia do sytuacji, takie czucie piłki, sytuacji – coś moim zdaniem nie do wyuczenia. Ale opakowywał to ciężką pracą nad strzałem, techniką, kondycją, a miał w tym wielką determinację, przekładającą się na powtarzalność.

Pierwszy raz zagrałem przeciwko niemu jeszcze, gdy grał w Legii II. Ja w barwach Znicza strzeliłem dwa gole, on akurat nic. Po zakończonej rundzie wróciłem do Amiki, a Robert za grosze przeszedł do Znicza. Dla mnie zdecydowały warunki. W Zniczu jedno piaszczyste boczne boisko, na główną wchodziłeś raz w tygodniu. Każdy w innej koszulce na treningu, getry takie, spodenki takie. W Amice odżywki, monitorowane treningi – to mnie ciągnęło, choć może Znicz byłby lepszą perspektywą, strzeliłem dziesięć goli w rundzie, oni potem poszli w górę. Bo trzeba zaznaczyć, że Robert miał też dobrą drużynę, najlepszy Znicz w historii, w pewnym momencie walczyli nawet o Ekstraklasę, gdzie zabrakło im… sam nie wiem czego, powstawały małe tabelki. Historie o tym jak Znicz został wtedy zrobiony krążyły po mieście. Tak czy inaczej w I lidze Paweł Kaczmarek miał dziesięć asyst w rundzie. W tyłach Igor Lewczuk, w pomocy Paweł Zawistowski. Najlepszy napastnik nie wyczaruje bramek z niczego. Tu Robert miał trochę szczęścia.

Sam widziałeś jakieś śmierdzące mecze?

Tylko w Polonii Słubice. Paru zawodników dobrze znało ligę i twierdziło, że śląskie kluby założyły spółdzielnię, żeby spuścić ekipy spoza regionu śląskiego, żeby nie było dalekich wyjazdów. Więc premie meczowe trafiały na składkę, żeby sędziowie nam nie przeszkadzali. We Wronkach każdy słyszał o pralkach i kuchenkach wjeżdżających do sędziów, to żadna tajemnica.

Teraz czym się zajmujesz?

Jestem w Pruszkowie, stąd pochodzi moja żona. Zrobiłem kurs UEFA B, chciałbym pracować z dzieciakami jako trener. Na razie pomagam chłopakom podczas treningów indywidualnych, a także pracuję jako przedstawiciel handlowy w jednej z firm. Miąłem propozycję od Marka Śledzia, żeby pomóc mu w akademii Rakowa, ale w Pruszkowie mamy dom. Nie zdecydowałem się a przeprowadzkę, trochę za wcześnie, mogłoby zaszkodzić młodemu małżeństwu.

Leszek Milewski

Fot. Radomsport.com

Najnowsze

Komentarze

23 komentarzy

Loading...