Reklama

10 lat od pamiętnej wojny z Mollo. Najważniejsze zwycięstwa Gołoty

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

19 stycznia 2018, 10:41 • 13 min czytania 6 komentarzy

Andrzej Gołota to pięściarz jedyny w swoim rodzaju. W długiej i bogatej karierze stoczył ponad 50 walk, jednak najważniejsze z nich przegrywał i to właśnie z nimi jest powszechnie kojarzony. 19 stycznia 2008 roku 40-letni wówczas Polak odniósł ostatnie zwycięstwo na zawodowych ringach. Z tej okazji polecamy zestawienie 5 najważniejszych wygranych w jego dorobku.

10 lat od pamiętnej wojny z Mollo. Najważniejsze zwycięstwa Gołoty

Mike Tyson nazwał go „dwukrotnym niekoronowanym czempionem”, nawiązując do dyskusyjnych werdyktów w starciach o pas z Chrisem Byrdem i Johnem Ruizem. Wcześniej w złotej erze „ciężkich” wysłał na sportową emeryturę wielkiego Riddicka Bowe, który po przyjęciu kilkuset bomb na głowę (i kilkunastu poniżej pasa) zrezygnował z poważnego boksu jeszcze przed 30-tką.

Kariera Gołoty to jedna wielka szalona przejażdżka rollercoasterem. Ekspresowe porażki w mistrzowskich walkach z Lewisem i Brewsterem przeniknęły do świata popkultury, ale nie przeszkodziły mu w osiągnięciu statusu prawdziwej legendy. Może dlatego, że gdy w Polsce rodził się kapitalizm to on jako pierwszy w takiej skali naprawdę realizował swój „American Dream”? Choć w najważniejszych momentach zawsze czegoś brakowało do pełni spełnienia, to kariera Gołoty pełna jest także wartościowych, ale jednak powszechnie niedocenianych zwycięstw.

5. Andrzej Gołota (31-3, 28 KO) – Tim Witherspoon (46-7, 31 KO) (02-10-1998)

Po dwóch porażkach z Bowem – które paradoksalnie zakończyły karierę Amerykanina – Gołota nieoczekiwanie został obowiązkowym pretendentem z ramienia federacji WBC. To doprowadziło go od razu do wspomnianej walki z Lewisem. Kluczowym punktem „odbudowania” wizerunku Polaka po tym starciu miała być pierwsza zawodowa walka w ojczyźnie.

Reklama

Rywalem został Tim Witherspoon – weteran zawodowych ringów i dwukrotny mistrz świata. Amerykanin największe triumfy święcił jednak w latach osiemdziesiątych – w 1982 roku dał świetną walkę legendarnemu Larry’emu Holmesowi (42-0), przegrywając niejednogłośnie na punkty w kontrowersyjnych okolicznościach. Najjaśniejszym momentem w jego karierze było pokonanie na Wembley w obecności ponad 40 tysięcy widzów miejscowego króla nokautu, Franka Bruno (28-1). Miało to jednak miejsce… w 1986 roku. Potem Witherspoon pokłócił się z Donem Kingiem i o walce z wchodzącym przebojem na scenę Tysonem mógł już tylko pomarzyć.

W 1998 roku 40-letni Amerykanin przyleciał do Polski po serii porażek. Jeszcze 2 lata wcześniej zanotował cenne zwycięstwa, pokonując Alfreda Cole’a (27-1) i Jorge Luisa Gonzaleza (24-1). Potem przyszły przegrane z Rayem Mercerem (23-4), Larrym Donaldem (29-1-1) i Jimmym Thunderem (32-9). W każdym z tych pojedynków Witherspoon pokazywał się jednak z dobrej strony – przegrywał na punkty po w miarę wyrównanych walkach.

Starcie Gołota – Witherspoon było marketingowym majstersztykiem. Przed telewizory przyciągnęło ponad 12 milionów widzów Polsatu, ustanawiając niepobity do dziś rekord oglądalności gali bokserskiej.

– Nastroje były euforyczne. Pojawił się jednak jeden problem – z dobrych źródeł dowiedziałem się, że żołnierze mafii zagrozili odcięciem prądu w całej hali. Trzeba było zapłacić im 100 tysięcy dolarów żeby mieć spokój. Walka wzbudziła rekordowe zainteresowanie i wszyscy chcieli na tym zarobić – wspomina Andrzej Kostyra.

Sam pojedynek nie dostarczył zbyt wielu emocji. Niesiony dopingiem fanów Polak kontrolował przebieg zdarzeń i punktował doświadczonego przeciwnika, który wyszedł przede wszystkim po to, aby nie dać zrobić sobie krzywdy. Ani razu żaden z pięściarzy nie był w opałach, a po dziesięciu rundach sędziowie jednogłośnie wypunktowali wysoką wygraną gospodarza.

– Gołota był naprawdę silny, ale jego plan taktyczny był głupi. Byłem wtedy bez formy i miałbym problemy gdyby zaczął naciskać. Jednak za każdym razem kiedy wyprowadzałem prawy overhand, to on robił krok w tył. Szybko to zauważyłem i gdy potrzebowałem złapać oddech, to po prostu markowałem ten cios, a on się wycofywał – wspominał po latach Witherspoon. W kultowym cyklu „Best I Faced” magazynu „The Ring” uznał jednak Gołotę najsilniejszym przeciwnikiem jakiego kiedykolwiek spotkał w ringu.

Reklama

4. Andrzej Gołota (34-4, 30 KO) – Orlin Norris (50-5, 27 KO) (16-06-2000)

W listopadzie 1999 roku Gołota był o krok od zapewnienia sobie… rewanżu z Lewisem. Wystarczyło „tylko” dowieźć do końca prowadzenie w starciu z Michaelem Grantem (30-0). Rywal już w pierwszej rundzie znalazł się dwa razy na deskach. Niestety, Polak w 10. rundzie dał się zaskoczyć i przyjął o kilka ciosów za dużo. Choć szybko wstał na nogi, to był zraniony i ku zaskoczeniu widzów oraz sędziego po prostu zrezygnował z dalszej walki. Po wszystkim tłumaczył, że dostawał złe sygnały z narożnika i był przekonany, że przegrywa – choć tak naprawdę prowadził wysoko na punkty u wszystkich trzech sędziów.

Po porażce Gołota zmienił trenera – Rogera Bloodwortha zastąpił Al Certo, uczeń Lou Duvy. Wielkich sukcesów trenerskich nie miał – dysponował za to charyzmą oraz doświadczeniem… krawieckim. Podobno „tak krawiec kraje, jak mu materii staje”, jednak nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Certo w żaden sposób nie pomógł Polakowi we wskoczeniu na wyższy poziom. Starcie z Norrisem miało być pierwszym poważnym testem tej współpracy. Rywal kilka lat wcześniej rządził w kategorii junior ciężkiej, jednak w pogoni za pieniędzmi zdecydował się na walki z gigantami od których zdecydowanie odstawał fizycznie.

Ważne wydarzenia działy się wówczas także poza ringiem. Po walce z Grantem doszło do wypadku, w którym Gołota pogruchotał lewą rękę.

– W szpitalu powiedzieli nam, że kość w lewej łopatce jest pęknięta, ale wszystko się zrośnie i nie będzie problemu. Okazało się jednak, że nie tylko kość była pęknięta – uszkodzone były też nerwy. Ciosy stały się krótkie, szarpane – wspomina Mariola Gołota.

Jak na te okoliczności Norris był wymagającym rywalem. W 1996 roku pokonał byłego mistrza świata Tony’ego Tuckera (52-4), potem przegrał z cenionym Henrym Akindwande (32-1-1). W 1999 roku dostał szansę na zastrzyk gotówki – wyszedł do walki z Mikiem Tysonem (48-3). Pojedynek nie potrwał długo i zakończył się w kontrowersyjnych okolicznościach. Tyson trafił krótkim lewym sierpem już po gongu kończącym pierwszą rundę, a Norris zwietrzył okazję na wygraną przez dyskwalifikację rywala. Sędzia odjął „Bestii” dwa punkty, jednak przeciwnik zrezygnował z powodu kontuzji kolana – urazu miał nabawić się upadając po nieregulaminowym ciosie. Walka ostatecznie została uznana za nieodbytą („no contest”).

Starcie z Gołotą było więc dla Amerykanina ostatnią okazją na przypomnienie o sobie amerykańskiej telewizji. 35-letni Norris był mistrzem defensywy. W ostatnich latach kariery do sukcesów prowadził go (oraz bardziej utytułowanego brata Terry’ego) Abel Sanchez, który na szerokie wody wypłynął dopiero wiele lat później z Giennadijem Gołowkinem i Muratem Gassijewem.

– Orlin był małym ciężkim, ale potrafił wygrywać z gigantami dzięki swojej inteligencji. Potrafił przewidywać wydarzenia w ringu i wyprzedzać zamiary rywali – komplementował Norrisa w 2016 roku Sanchez.

Walka miała zaskakujący przebieg. Polak nie wykorzystywał przewagi warunków fizycznych – choć był wyższy o 16 cm i miał aż o 23 cm większy zasięg ramion. Zamiast punktować Norrisa lewym prostym, szukał z nim otwartej walki w półdystansie – w dużej mierze przez to, że po wypadku lewa ręka nie była już tak sprawna, jak wcześniej. W trakcie 10 rund działo się sporo, ale żaden z pięściarzy nie znalazł się na deskach. Ostatecznie sędziowie punktowi widzieli wyraźną wygraną Gołoty, który opromieniony tym sukcesem dostał kolejną w karierze wielką szansę – tym razem z Mikiem Tysonem. Podobnie jak u Norrisa, jego starcie z „Bestią” również uznawane jest za nieodbyte – jednak z zupełnie innych względów…

3. Andrzej Gołota (30-3, 28 KO) – Corey Sanders (16-5, 11 KO) (21-07-1998)

W tamtym okresie w wadze ciężkiej występowało dwóch Sandersów, których z racji podobnych imion często mylono. Amerykanin Corey był tym mniej znanym, z kolei pochodzący z RPA Corrie kilka lat później dał się poznać jako spektakularny pogromca Władimira Kliczki. Odbudowując pozycję w bokserskim świecie po porażce z Lewisem, Gołota spotkał się jednak z tym pierwszym i był powszechnie uznawany za zdecydowanego faworyta.

W ringu spotkał jednak przeciwnika, który jak na złość postanowił zostać „najlepszą wersją samego siebie”. Słynący z niesamowitego obżarstwa Sanders niespełna rok przed walką z Polakiem potrafił wyjść do ringu ważąc ponad 136 kilogramów. Jego bilans odzwierciedlał dotychczasowe podejście do sportu, ale tym razem – mając sporo czasu na rzetelne przygotowania – Amerykanin wyszedł… najlżejszy w całej karierze, zrzucając blisko 20 kilogramów!

Gołota od razu ruszył na przeciwnika, ale choć zasypywał go gradem potwornych ciosów, to Sanders nie wylądował na deskach. Do historia przeszła zwłaszcza szalona druga runda. Na twarzy Amerykanina pojawiło się rozcięcie, ale mimo to ani przez moment nie myślał o poddaniu się. Mało tego – w kolejnym starciu sam zranił Polaka. To była krwawa wojna na wyniszczenie, która stanowiła dla Gołoty bezcenne doświadczenie.

– Ludzie do dziś często zaczepiają mnie na Twitterze i pytają czy mam marynarkę lub notatki z tej walki ze śladami krwi. Wtedy lała się strumieniami! Niestety nic się nie zachowało… Sanders był naprawdę potężnym facetem, bardzo odpornym. Przecież Andrzej ładował w niego jak w bęben, a ten przyjmował i jeszcze oddawał. Niesamowity pojedynek – wspomina Andrzej Kostyra. Polak dopiero drugi raz w karierze przeboksował dystans dziesięciu rund, jednak pierwszy raz walczył z taką intensywnością. I to z przeciwnikiem, którego tego dnia nie dałby chyba rady przewrócić nawet z pomocą kija bejsbolowego.

23-letni Sanders przypłacił blokowanie ciosów twarzą poważną kontuzją – pęknięciem siatkówki oka. Mimo to w kolejnych latach zanotował serię cennych zwycięstw – pokonując przed czasem olimpijczyka Paea Wolfgramma (20-3) oraz późniejszego mistrza świata Olega Maskajewa (22-4). Karierę zakończył w 2007 roku, ale epilog był smutny. W ostatnich latach znów wrócił do jedzenia i wychodził do ringu ważąc… ponad 160 kilogramów! Nawet tak zatłuszczonej wersji twardego Amerykanina nie dali jednak rady znokautować kolejni młodzi bez porażek w rekordzie.

2. Andrzej Gołota (40-6-1, 33 KO) – Mike Mollo (19-1, 12 KO) (19-01-2008)

Ostatnia szarża Gołoty to największa zasługa Dona Kinga. To właśnie słynny promotor podał Polakowi pomocną dłoń i umożliwił powrót do wielkiego boksu po kontrowersyjnej walce z Tysonem. Odbyło się to oczywiście na jego warunkach – wielomilionowe wypłaty sprzed lat były tylko wspomnieniem, jednak ważniejsze okazywały się kolejne szanse. Ten powrót i wyrównane mistrzowskie boje z Byrdem i Ruizem rzuciły nowe światło na karierę niespełnionego Gołoty. Niestety, po nich przyszła kolejna szybka porażka z Brewsterem, która nieco ten pozytywny obraz rozmyła.

Polak po trzech mistrzowskich walkach z rzędu (!) wrócił do sportu dopiero po dwóch latach przerwy. Najpierw pokonał w katowickim Spodku Jeremy’ego Batesa (21-13), potem znokautował giganta Kevina McBride’a (34-5-1) – ostatniego pogromcę Tysona. Tydzień po tej wygranej Gołota został wyzwany do walki przed młodego wilka. Mollo był notowany na 6. pozycji w rankingu WBA i miał wielkie aspiracje. Dopiero co znokautował Artura Binkowskiego (16-1-3), który był wówczas naprawdę solidnym pięściarzem.

To miała być historia niemal tak stara jak sam boks – Mollo chciał wywołać do tablicy weterana i wypromować się na jego plecach. Doprowadzenie do pojedynku było bardzo proste – obaj byli reprezentowani przez Dona Kinga. Obu też trenował Sam Colonna, ale postawił sprawę jasno – ze względu na historię będzie stał w narożniku Gołoty, którego trenował od początku lat dziewięćdziesiątych.

Wydarzeniem wieczoru w Madison Square Garden było starcie legend: Roya Jonesa juniora (51-4) z Feliksem Trinidadem (42-2). Gołota i Mollo mieli rozgrzać publiczność i z zadania wywiązali się wzorowo. Zdecydowanym faworytem bukmacherów był Amerykanin. Niski, mocno bijący i wywierający ciągłą presję Mollo faktycznie mógł wydawać się kimś, kto stylistycznie nie będzie pasował Polakowi. W praktyce wyszło jednak zupełnie inaczej – Gołota przyjął zaproszenie do ringowej wojny i nie dał zepchnąć się do defensywy.

Plan rywala był prosty – rzucił się do ataku od pierwszego gongu i chciał skończyć sprawę szybko – jak Lewis i Brewster. To mu się nie udało, ale w czwartej i piątej rundzie doprowadził do celu kilka potężnych prawych sierpowych. Polak wydawał się niewzruszony, ale jego ciało mówiło co innego – prawe oko kompletnie „zamknęło się”, a opuchlizna z każdą kolejną rundą wyglądała coraz bardziej groteskowo.

Gołota pokazał jednak wtedy to, co wielu ekspertów tak kwestionowało w trakcie całej jego kariery – prawdziwe serce do walki. Pierwszy raz pokonał wszystkie przeciwności losu. W dziewiątej rundzie Mollo prawie wylądował na deskach. W ostatniej tylko cudem dotrwał do ostatniego gongu – cały czas „pływał” po ringu. Scenariusz napisany przed walką się nie sprawdził – młody wilk został oswojony i zabrany do szkoły. Wszyscy trzej sędziowie wskazali na pewną wygraną 40-latka. Jak miało się okazać – ostatnią w karierze.

– Od ósmej rundy nic nie widziałem. Boksowałem bardziej na instynkcie niż na podstawie tego co było przede mną. Mam nadzieję, że po tej walce nikt więcej nie zwątpi w mój charakter – powiedział zwycięzca.

– Nie mogłem uwierzyć, że ktoś w tym wieku może wyprowadzać takie serie ciosów. To nie była najlepsza walka w moim wykonaniu, ale czapki z głów przed Gołotą – skomentował Mollo.

1. Andrzej Gołota (27-0, 24 KO) – Danell Nicholson (24-1, 18 KO) (15-03-1996)

W marcu 1996 roku stacja HBO zdecydowała się na zorganizowanie bezprecedensowej „Nocy Młodych Ciężkich”. W New Jersey fani obejrzeli w sumie aż siedem walk w królewskiej kategorii. W trzech najważniejszych pojedynkach wzięły udział wschodzące gwiazdy, które mierzyły się ze sobą. Łączny bilans sześciu pięściarzy wyniósł 138-3 (107 KO) – to mówi wszystko.

Choć Amerykanie większe nadzieje wiązali z Shannonem Briggsem (25-0) i Johnem Ruizem (25-2), to walką wieczoru było starcie Gołota – Nicholson. Jak miało się okazać, wszyscy trzej faworyci gospodarzy przegrali z kretesem. Ruiz został znokautowany już w pierwszej rundzie przez młodziutkiego Davida Tuę (22-0), Briggsa z kolei w trzeciej rundzie zastopował przeciętny Darroll Wilson (15-0-2). 

Główne wydarzenie gali było także pojedynkiem dwóch wybitnych strategów – Lou Duvy i Emanuela Stewarda. Ten drugi zaliczał znakomity okres i przed walką mocno wierzył w swojego zawodnika.

– Współcześni ciężcy – poza Lennoksem Lewisem – nie mają tak naprawdę wielkich umiejętności – przekonywał. Niesiony dopingiem Polonii Gołota od pierwszej rundy zadawał kłam tej teorii i dominował kłującym lewym prostym.

Nicholson po trzeciej rundzie usłyszał od trenera zachętę, by wyciągnąć rywala na głębokie wody. Mimo to przegrywał kolejne odsłony aż wreszcie pomocną rękę wyciągnął do niego… sam Gołota. Pod koniec piątej rundy z niewiadomych przyczyn zaatakował rywala… „z byka”. – Uwierzcie mi, to boli bardziej niż najmocniejsze ciosy – analizował komentujący walkę George Foreman. Rywal początkowo zareagował spokojnie, ale po upływie kilku sekund zdał sobie sprawę, że nagle dostał niespodziewaną szansę na wygranie tego pojedynku. Zaczął zwijać się z bólu po macie w iście cyrkowym stylu. – Dlaczego Gołota to zrobił? Przecież komfortowo prowadzi na punkty – dziwił się Larry Merchant z HBO. To samo pytanie zadawały sobie miliony widzów przed telewizorami…

To drugi raz, kiedy Polak zrobił w ringu coś niewytłumaczalnego. Niespełna rok wcześniej znokautował Samsona Po’uhę (15-1) w piątej rundzie, ale w czwartej przeżywał kryzys. Otyły reprezentant Tonga ganiał po ringu zamroczonego Gołotę aż wreszcie został… ugryziony. Co ciekawe – tamten pojedynek sędziował Eddie Cotton, ale wtedy sytuacja umknęła jego uwadze. Ten sam arbiter w starciu z Nicholsonem ukarał Polaka odjęciem punktu za celowy atak głową.

Amerykanin wrócił do walki po krótkiej przerwie, a Steward po piątej rundzie był wściekły. – Możesz nawet wylądować na deskach, ale zacznij wreszcie walczyć jak facet! Idź z nim na wojnę! – krzyczał. Szósta runda była najlepszą w całej walce – zamiast klinczowania kibice obejrzeli otwarte wymiany z obu stron. Nicholson poszedł na całość, ale choć zdołał zaskoczyć Gołotę kilkoma ciosami, to nie był w stanie go zranić. To było wszystko na co było go stać tego dnia. W siódmej i ósmej rundzie był mocno obijany i ostatecznie został poddany w narożniku przez zrezygnowanego trenera.

Incydent z piątej rundy nie może przykryć jednego – w marcu 1996 roku Gołota absolutnie zdominował faworyta gospodarzy. Doprowadził do celu ponad dwa razy więcej celnych ciosów i prowadził na kartach wszystkich sędziów. Pokazał się w walce wieczoru podczas dużej gali HBO i to zwycięstwo dało mu przepustkę do naprawdę wielkich walk. Niecałe 4 miesiące później czekał na niego już wielki Riddick Bowe. Potrzebował wówczas walki „na przetarcie” przed hitowym pojedynkiem z Lennoksem Lewisem, który wreszcie miał stać się faktem. Za sprawą Polaka do rozpalającego od lat wyobraźnię kibiców starcia nigdy nie doszło.

*****

Jak chłodnym okiem ocenić pięściarski dorobek Andrzeja Gołoty? Z pewnością historia zapamięta go jednak jako pięściarza niespełnionego. Z czterech walk o mistrzostwo świata dwie przegrał ekspresowo, ale pozostałe po dwunastu rundach mogły – i zdaniem wielu powinny – zostać zapisane na jego korzyść. Wszystko jest jednak kwestią znalezienia się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Polak o mistrzowskie tytuły walczył w 2004 i 2005 roku. Rok później po pas federacji WBC sięgnął Oleg Maskajew, którego w 2002 roku znokautował… mocno zatłuszczony Corey Sanders.

Chyba najlepiej fenomen naszego zawodnika podsumował podczas walki z Mollo komentator HBO Jim Lampley. „Były takie momenty – nawet nie całe walki – gdy Gołota naprawdę wyglądał na najlepszego pięściarza wagi ciężkiej na świecie”. Nie jest to zatem pogląd popularny tylko w Polsce…

KACPER BARTOSIAK

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Inne sporty

Komentarze

6 komentarzy

Loading...