Reklama

A może rzucić to wszystko i polecieć na Islandię

redakcja

Autor:redakcja

16 października 2017, 12:41 • 18 min czytania 6 komentarzy

Paweł Grudziński w barwach Jagiellonii został mistrzem Polski juniorów. Gdy nie przebił się w Jadze, a groziło mu tułanie się po niższych ligach, spakował się i poleciał na Islandię. Na wyspie nie bał się żadnej pracy, czy trzeba było wybierać robaki z dorszów, czy w cztery godziny załadować 70 ton ryb do samolotu. Dzisiaj zarabia dwanaście tysięcy złotych za pracę przy produkcji dietetycznej karmy dla kotów. Mieszka na swoim wraz z narzeczoną. Na boisku walczy o awans do islandzkiej ekstraklasy. Urządził się, znalazł swoją drogę. Zapraszamy.

A może rzucić to wszystko i polecieć na Islandię

***

Jak będziesz oglądał mecze Islandii, pode mną mieszka ten gościu, który stoi przy bębnach w opasce kapitana. Często go pokazują na transmisjach, jest znany na całą Islandię.

Jak to mieszka pod tobą?

Kupiłem z narzeczoną mieszkanie i okazało się, że mieszka w naszej klatce. Czasem słychać jak ćwiczy, nawet po nocach wali w bębny. Co ciekawe, na co dzień pracuje jako… niańka.

Reklama

Kumplujecie się?

Tak, mogę powiedzieć, że to mój dobry kumpel. Byliśmy na „cześć, siema”, ale któregoś razu wpadł do mnie na górę. Bez zapowiedzi, tak po prostu. Gadaliśmy, wypiliśmy po piwie, puściliśmy mu disco polo. Zaczął do tego w bębny rękami walić.

O polskiej piłce pewnie nie rozmawiacie.

Nie, tu tak uwielbiają angielską, ze to masakra. Kogo nie zapytasz: Liverpool, Man Utd, Chelsea. Prawie każdy Islandczyk komuś w Premier League kibicuje. U mnie w drużynie jak mamy spotkanie i oglądamy mecz, to zawsze pytają: Paweł, a za kim ty jesteś? Nie ma takiej odpowiedzi jak Barcelona, Real, Milan, Juve, Borussia, to nie wchodzi w grę. Mówię, więc, że jestem za Arsenalem. I zawsze znajdzie się paru: to dobrze Paweł, ja też za Arsenalem! Kiedyś też byłem na meczu Islandii w domu Arnora Ingviego Traustasona, dzisiaj ich kadrowicza.

Jak tam trafiłeś?

Przez kolegę, Kamila Malesę, który mieszka na Islandii od trzeciego roku życia. Kiedyś nawet grał w islandzkiej młodzieżówce, występował w Keflaviku, ale jednak nie rozwinął się tak jak mógł i dzisiaj pracuje na lotnisku. Kamil dużo mi pomógł jak trafiłem do Njarðvíku, w którym wtedy  też występował. Wziął mnie trochę pod skrzydła, pomagał z tym i owym, chciał też pokazać Islandię. Pewnego razu zabrał mnie do kumpla na mecz. Traustason grał jeszcze w Keflaviku, nie był oczywiście reprezentantem. Mieszkał u rodziców.

Reklama

Siedzieliście w jego pokoju?

Nie, na całej chacie rządziliśmy.

I porządziliście?

Tylko parę piwek, to jedyne co wypiliśmy. Po meczu gadaliśmy, choć trudno to nazwać wielką dyskusją – po islandzku do dziś mam problem się dogadać, chociaż zapisałem się nawet do szkoły językowej, ale to trudny dla Słowianina język. Więc bardziej to wyglądało tak, że Łukasz gadał z Arnorem, a ja z Łukaszem, w razie czego robił za tłumacza. Miło spędziliśmy wtedy wieczór, normalna posiadówka.

Twój kumpel z imprezy potem strzelił na Euro gola na wagę wyjścia z grupy.

Byłem wtedy w pracy, ale… wszyscy oglądali ten mecz. Ciarki mnie przeszły jak trafił. Kozak. Ładnie się rozwinął.

Jaka była atmosfera na Islandii podczas meczów Euro? Mówiło się, że wyjechało tak mniej więcej dziesięć procent wyspy.

W lidze zarządzono przerwę w rozgrywkach, bo wszyscy wyjechali na mecze. U mnie w drużynie na trening z 25 osób przychodziło siedem – reszta poleciała do Francji. W godzinie meczu nie miałeś po co wychodzić do sklepu, wiadomo, że będzie zamknięte.

Skąd twój pseudonim „Perła”?

Trener Lech Kowalczyk w Romincie Gołdap tak mnie nazwał. Jak zacząłem tam chodzić na treningi to zawsze mówił, że za młody jestem, żebym w przyszłości przyszedł. Ale ja się zawziąłem i grałem nawet z chłopakami trzy lata starszymi ode mnie. Byłem najmłodszy, najmniejszy, ale dawałem radę. Chyba stałem się jego pupilkiem i stąd ta „Perła”. Co ciekawe w Romincie grałem z Jagą i to z chłopakami, z którymi później razem występowaliśmy w drużynie.

Generalnie narzekano na takie mecze, bo Jaga wszystkich gładko ogrywała, nie miało to wielkiej wartości szkoleniowej.

Tak, ale my w Romincie akurat ograliśmy Jagę 2:1. Duża sprawa dla takiej Gołdapi. Ogółem jednak zgadzam się, później w barwach Jagiellonii faktycznie jeździliśmy na mecze, na których trudno się było czegoś nauczyć. Kiedyś strzeliłem osiem bramek w jakimś meczu, wygraliśmy 15:0. Poziom podwórkowy. Jeszcze swego czasu dlatego w lidze grał też rok młodszy Jagiellonii. Te mecze jakoś tylko wyglądały.

Bywało, że sfrustrowany rywal przy wysokiej porażce próbował was pocelować?

Nie zdarzało się często, ale pamiętam sytuację z Włókniarzem Białystok. Mecz derbowy, oni trochę podrażnieni, bo to zazwyczaj chłopaki, które zostały przez Jagę odrzucone. Traktowali te mecze ambicjonalnie, niestety niektórzy z chorobliwą ambicją. Nasz bramkarz złapał piłkę na leżąco. Gość od nich podbiegł i kopnął go centralnie prosto w twarz. Kolega zemdlał na trzydzieści sekund.

Wcześnie opuściłeś rodzinny dom, bo w pierwszej gimnazjum. Rodzice zaufali, że to najlepsza dla ciebie droga?

Mama od samego początku widziała, że mam zajawkę na piłkę i bardzo mnie wspierała. Tata to emerytowany wojskowy, dwaj moi bracia też zostali wojskowymi, więc spytał kiedyś, czy też nie chciałbym iść do wojska. Powiedziałem jednak, że to nie dla mnie. „No dobra, jak chcesz” – nie naciskał, wspierał mnie w tym, co chcę robić.

W gimnazjum pojawiły się dwie oferty – ze Stomilu i z Jagiellonii. Działacze w Romincie naciskali, żebym poszedł do Stomilu. No to poszedłem. Wyglądało to tak, że mieszkałem w Olsztynie w internacie, tam trenowałem, a na mecze zjeżdżałem do Gołdapi. Mimo to bywały krytyczne momenty, na początku nawet łzy. Dzieciak byłem jeszcze, co tu kryć, rzucony w wielkie miasto. Pierwsze półrocze było trudne, a jeszcze na treningach nie wszystko to wyglądało tak, jak powinno. Mieliśmy dwóch trenerów, z czego u jednego były bardzo dobre treningi i czułeś, że się rozwijasz, a drugi rozstawiał nam siatkonogę, wychodził i nas zostawiał. Jeden czy dwa razy – można zrozumieć. Ale po iluś treningach pytasz: ile można? Zastanawiałem się czy to granie ma sens. Ojciec zadzwonił do Jagi, udało się tam trafić i byłem zadowolony. Profeska. Moim trenerem początkowo był Darek Jurczak, a asystentem Robert Kądzior, Damiana Kądziora ojciec. Od razu czułeś, że treningi są na innym poziomie. Trener Kądzior tak jak trener Karalus kładł nacisk na technikę. Podchodził do każdego, tłumaczył jak ustawić nogę, mówił co poprawiać.

Jaki był wtedy Damian?

Normalny, spokojny chłopak, a na boisku jeden z najlepszych. W pewnym momencie rozwój zahamowała mu kontuzja i trochę nie grał, ale wrócił i zasłużenie jest gdzie jest. Klimat mieliśmy dobry. Ja na skrzydle, Janek Pawłowski, Karol Mackiewicz, Kamil Zapolnik, Rafał Bujnowski – z nas najlepszy był chyba wtedy Jasiu. Szkoda, że jego kariera tak się potoczyła, wielki talent. Nawet oglądałem ten mecz, w którym doznał kontuzji. Łapałem się za głowę co tam się stało.

Jak się pomyśli, ze zdobyliście mistrzostwo Polski juniorów, to niewielu z was wypłynęło.

Jakoś tak się to poukładało, chociaż jeździliśmy nawet na kadrę. Ja też byłem dwa razy na konsultacjach, akurat choćby z Bartkiem Bereszyńskim. Taki Michał Szóstko: co to był za obrońca! Wielki talent. Jak graliśmy mecze międzywojewódzkie to brał piłkę od obrony, szedł z nią pół boiska i asystował do – przykładowo – Mackiewicza.

Może był silniejszy fizycznie od wszystkich?

Tak, Michał fizycznie bardzo dobrze wyglądał, ale on też świetnie się ustawiał, dużo umiał technicznie. Tymczasem teraz też już nie gra w piłkę.

313486_144833995608674_3501465_n

Sodówki nigdy nie miałeś? Marka Jagi potrafi robić wrażenie na rówieśnikach.

Na pewno jak do Gołdapi wracałem to gratulowali. Ale ja zawsze twardo stąpałem po ziemi. Kto odleciał, ten odleciał, ja nigdy nie odlatywałem. W internacie Jagi bywało czasem głośno, ale na pewno nie w moim pokoju. O internacie wiele ci nie opowiem, co zdarzyło się w internacie niech tam zostanie.

Słyszałem historię, że należałeś kiedyś do grupy, która uciekła z internatu i weszła na cudzych dowodach na imprezę.

Nigdy nie uciekłem z internatu. Na cudzy dowód, tak, wchodziło się kilka razy. Ochroniarze nie sprawdzali czy to ty czy nie ty, tylko jaki jesteś rocznik.

Co kupiłeś za pierwszą piłkarską wypłatę?

Nic, po prostu rodzice nie musieli już na mnie łożyć, utrzymywałem się sam ze stypendium. Pierwsze większe pieniądze wydałem na korki za pięćset złotych.

A pierwsze większe pieniądze odłożone na coś niezwiązanego z piłką?

Bilet na Islandię.

Twoim ostatnim przystankiem przed Islandią były Wigry Suwałki.

Najśmieszniej, że kolega, który tam trenował, ostrzegał mnie, żeby tam nie iść. Nie posłuchałem się.

Czemu cię ostrzegał?

Trenerem był wtedy Donatas Vencevicius, który od poniedziałku do piątku robił gierki. Nie jest to moim zdaniem optymalna forma trenowania, jeśli przez pół roku masz prawie same gierki na treningach. Sami kiedyś poruszyliśmy ten temat w szatni, ale szło dalej – gierki, gierki, gierki.

To jakich treningów oczekiwałeś?

Takich jak w Jadze. Rozgrzewka połączona z koordynacją, zajęcia taktyczne, jak się poruszać, duża intensywność. Oczywiście tam też były gierki, ale nie wszystko oparte na nich. Czułem, że gram coraz gorzej, a jeszcze przypałętała mi się kontuzja. Czułem ból w kolanach, poszedłem do lekarza. Powiedział, że to przeciążenia. Jakie przeciążenia, jak dopiero co treningi zaczęliśmy? To dał mi zastrzyki, po których czułem się dobrze, ale to było na zasadzie blokad. Dograłem do końca sezonu, ale nie czułem się dobrze, grałem coraz mniej, a po sezonie znowu kolana mnie bolały.

Skąd nagle pomysł na Islandię?

Spotkałem w Wigrach Mariusza Baranowskiego, który tam grał i wybierał się z powrotem. Mówił, że można za granie dostać dobre pieniądze, a jeszcze pomagają załatwić pracę. W Wigrach miałem 2000 złotych, a jeszcze nie zawsze płacone co miesiąc. Na początku nie dostawałem nic i było tak słabo, że się zapożyczyłem na dużą kwotę. Jeszcze Jaga źle się ze mną rozliczyła, bo telefonicznie byliśmy dogadani, że piętnastego jadę do Suwałk, a potem wystawili mi karę za nie stawienie się na treningu szesnastego. Przemka Jastrzębskiego potraktowali dokładnie tak samo.

Miałeś po sezonie w Wigrach opcje inne niż Islandie?

Mnie już inne opcje nie interesowały, byłem zdecydowany.

Rodzice też byli zdecydowani, że to dla ciebie optymalny wybór?

Powiedzieli – dobra, spróbuj, a jak nic nie znajdziesz, szybko wracaj. Mówili: to nie wstyd jak wrócisz. Mieliśmy na Islandii wujka, więc miałem gdzie się zaczepić, także to też odgrywało swoją rolę.

Ile trwa podróż?

3.5 godziny. Z tym, że w Białymstoku nie ma lotniska, więc musiałem najpierw dojechać do Wilna lub Warszawy.

Angielski znałeś?

Poziom podstawowy, więc dodatkowa przeszkoda. Ale z miesiąca na miesiąca łapałem coraz więcej.

Co było największym szokiem, gdy już wylądowałeś?

Dzień polarny. Przez 24 godziny widno. Ciężko się przyzwyczaić, ciężko zasnąć. Niby o tym się słyszało, ale to nie do uwierzenia, dopóki sam tego nie przeżyjesz. Każdy ma rolety, ale jak jest tak jasno i tak ciemnicy nie zrobisz.

Jak zacząłeś się urządzać?

Pierwszy dzień spędziłem u wuja. Ma kupione mieszkanie na parterze, ściągnął rodzinę, są tam już teraz ponad dziesięć lat. Wielu jego znajomych też przyleciało, więc to taka ich mała Polska. Na drugi dzień pojechaliśmy z wujkiem na trening Keflaviku. Wysłali mnie do ich filialnego klubu, Sandgerði i tu podpisałem amatorski, ale kontrakt. Mieli mi pomóc załatwić zakwaterowanie i pracę. Miałem hotel na standardzie internatu – jedna łazienka na sześć pokoi, w pokojach aneks kuchenny. Musiałem za niego płacić, ale to już coś, bo na Islandii bardzo ciężko znaleźć lokum. Ściągnąłem wtedy swoją narzeczoną. Dla niej też szokiem był dzień polarny. Jeszcze w hotelu nie mieliśmy rolet, więc zasłanialiśmy okna kartonami po szafkach.

Szybko znaleźliście pracę?

Nie tak szybko, klub nie bardzo palił się do pomocy, choć to obiecał. Nie mieliśmy tzw. kennitali, numeru ewidencyjnego, bez którego możesz pracować tylko na czarno. Kennitala to kluczowa sprawa, o nią rozbijały się nasze rozmowy o pracę. W tym czasie kończyły się nam pieniądze. Ja przywiozłem około czterech tysięcy złotych, Daria swoje oszczędności, ale siedzieliśmy w hotelu i je przejadaliśmy. Byliśmy już na oparach, gotowi by wracać. Nawet nie mieliśmy na bilety powrotne, więc musieliby za nie zapłacić rodzice. Porażka. Ale wtedy ktoś się odezwał i poszliśmy do pracy. Przyjęli nas i pomogli załatwić kennitalę.

14369870_1169567023135361_5668921949373061216_n

Gdzie pracowaliście?

W przetwórni rybnej, na początku na mrożeniu. Dostajesz filety, wrzucasz je na taśmę i to idzie przez maszynę do głębokiego mrożenia. Praca osiem godzin dziennie, zarówno dla mnie jak i dla Darii. Ale pierwszy dzień był tragiczny, piekielnie zimno, nie wiedzieliśmy jeszcze jak się ubrać do takiej pracy. Dali nam fartuchy, rękawice, czapki, ale za słabo ubraliśmy się pod to. Ręce drętwieją, marzną… ja się przyzwyczaiłem, ale o Darię się martwiłem. Na pierwszej przerwie spojrzałem na nią, widziałem jak była zmarznięta i powiedziałem, że jeśli chce, możemy wracać do Polski zaraz, choćby jutro. Ale zacisnęła zęby i zostaliśmy. Przenieśli ją później na krojenie ryb. W przetwórni był taki wężyk: od fileciarzy ryba szła do skórowania, potem do krojenia, wyciągania robaków i ości, by potem trafić do mrożenia.

Dużo zdarzało się robaków?

Mnóstwo, obrzydzenie brało. Czasem tych robaków było tyle, że piętnaście minut wyciągałeś z jednego fileta. Byłem w szoku, że tak zarobaczone ryby idą do zjedzenia.

To najgorsza robota, czy jednak mrożenie?

Najgorsze jak musiałeś flaki rybom wyrywać. Przyjeżdżały całe, jeden zacinał brzuch, a ty – czasem rybie tak wielkiej, że cała ręka wchodziła – wyciągałeś flaki. Śmierdziały strasznie, a jeszcze jak się rozbryzgło leciało ci po twarzy. Bywało, że ktoś się zagapił, akurat miał otwarte usta i się tego opił. Kumple mnie uczulili i zawsze się przy wyrywaniu pilnowałem. Mimo wszystko jednak lubiłem tę pracę. Jak było mniej roboty, mówiliśmy, że idziemy sprzątać. Bunkrowaliśmy się gdzieś na górze budynku i gadaliśmy, śmialiśmy się.

Dużo Polaków?

Cała fabryka. Na dwadzieścia osób może trzy były z Islandii, poza tym jeden Filipińczyk, jeden Węgier i my.

Nie znam z doświadczenia, ale parę osób mi mówiło, że Polak Polakowi za granicą wilkiem. Mit?

Nigdy tego nie doświadczyłem na własnej skórze, ale w przetwórni opowiadali mi takie historie. Piętnaście lat temu, gdy pierwsza przyjechała tu pierwsza fala Polaków, było tak drogo, że każdy był zlotową. Wszyscy Polacy sami sobie piekli chleb. Jak ktoś zobaczył, że inny ma chleb kupiony, zaczynały się gadki pomiędzy ludźmi. Pewnie podwala nas wszystkich u szefa i za to ma większą stawkę.

Ile zarabiałeś w przetwórni?

Miałem około 175 tysięcy koron, ale wtedy korona słabiej grała. Ale i tak jak pierwszy raz zobaczyłem tę wypłatę byłem przeszczęśliwy. Zrobiłem od razu to, co każdy kto emigruje – poszedłem sprawdzić ile to na polskie. Wyszło sześć tysięcy złotych.

Ceny na miejscu zmniejszają wagę przeliczenia.

Chleb kosztuje w przeliczeniu czternaście złotych. Te same korki, które w Polsce kupię za 500 zł, tutaj kosztują 1500 zł. Ale paliwo jest na przykład tańsze niż u nas. Z wypłaty w każdej pracy spokojnie opłacisz mieszkanie, wyżywienie, możesz też coś odłożyć. Ja mam już swoje mieszkanie.

Już kupiłeś?

Nie opłacało się wynajmować. Więcej bym płacił za wynajem, niż za spłacanie swojego.

Ale jesteś tam raptem cztery lata.

No tak, to była szybka decyzja. Kredyt na 25 lat, ale można spłacić go dużo szybciej i tak też zamierzam zrobić. Teraz wymieniam okna, pod koniec przyszłego roku będę robił remont całego mieszkania. Inne życie niż hotele, internaty, wynajmowanie.

 Jak musiałem zostawić hotel na Islandii, pół drużyny pomagało mi znaleźć nowe miejsce. Jeden kolega w końcu mówi: ty, moi rodzice wyjeżdżają do Norwegii, zostaję sam na chacie. Mogę ci wynająć piętro. I tak przesiedziałem tam półtora roku, dopóki jego siostra nie postanowiła wrócić na Islandię. Zacząłem znowu szukać, nic nie mogliśmy znaleźć, jak coś było, to małe i strasznie drogo. 5.5 tysiąca w przeliczeniu na złotówki płacić? I jeszcze rachunki? A tak mam swoje 80m2 i płacę 5200. Przyszłościowe, bo położone blisko stadionu Keflavik (śmiech). Jak grają mecze, w mieszkaniu słyszę bębny.

Nie pracujesz dziś w przetwórni rybnej.

Nie, potem przeniosłem się na półtora roku na lotnisko. Większe zarobki. Kolega dał cynk, że przyjmują ludzi, wysłałem aplikację. Znali tego mojego kumpla, a także mojego wujka, bo też tam kiedyś pracował… zadzwonili.

Jak tak opowiadasz to wydaje się, że nie jest tam trudno o pracę.

Jak nie masz znajomości to ciężko, ale jak już poznasz ludzi to łatwo. Bezrobocia na Islandii nie ma.

Praca na lotnisku cięższa niż w przetwórni?

Pracowałem na cargo, wysyłaliśmy ryby w świat. Na początku było w miarę, ale później coraz ciężej. Brakowało ludzi. Tak jak na początku mieliśmy wysłać 30 ton ryby w 4 godziny, tak później w tym samym przedziale czasowym 70 ton. Samolotów do obsługi coraz więcej, bardzo duża intensywność, a pensje nie szły w górę. Czasem godzinę przed zakończeniem pracy nagle dostawałeś kolejne duże zlecenie. Wkurzaliśmy się, ale co było zrobić. Zmienialiśmy się: raz jeździłem więc widlakiem, raz skanowałem ryby, raz zamykałem siatką. Praca w trybie 2-2-3 po 12 godzin. Dwa dni pracujesz po 12 godzin, potem dwa dni wolnego. Trzy dni po 12 godzin, 2 dni wolnego. 2 dni pracujesz, trzy dni wolnego. Wychodziło więc tak, że czasem w tygodniu miałeś pięć dni wolnego i dwa dni pracy, a czasem na odwrót. Później, gdy zacząłem intensywniej trenować, zaczął ten system przeszkadzać, bo zbyt często musiałem się zamieniać.

Do życia fajny system, ale nie do łączenia z grą w piłkę.

Teraz w klubie pomogli mi załatwić pracę, którą łatwo godzić z futbolem. Robimy dietetyczne jedzenie dla psów i kotów, wysyłamy je do Włoch. Przychodzisz na ósmą od poniedziałku do piątku, mielisz mięso, później stajesz przy taśmie. I resztę maszyna za ciebie robi, ładuje pokarm do pudełek, zamyka, ty tylko na koniec ładujesz pudełko do wózka. Prosta fucha, a naprawdę bardzo dobre zarobki.

Jakie?

350 tysięcy koron, czyli około 12 tysięcy złotych, choć liczę z nadgodzinami.

Do tego też pensja z klubu?

Tak, ale jeszcze niewielka, choć trzy dni temu podpisałem nowy kontrakt. Nie uzbierałoby się z niej dwa tysiące złotych, ale to zrozumiałe – gramy w drugiej lidze. Wszyscy w klubie wiedzą, że większe pensje będą po awansie. Ja powiedziałem im od razu – dajcie mi tylko grać, po awansie pogadamy o pieniądzach, teraz nic nie chcę.

Miałeś na Islandii dłuższą przerwę od grania.

Myślałem, że już nigdy nie będę grał w piłkę. Jeszcze gdy pracowałem przy rybach miałem problem z kolanami. Nie wyleczyły się. Kopnąłem piłkę na treningu, coś mi strzeliło w więzadłach. Lekarz nie wiedział co jest. Robiłem przerwę, wracałem, znowu mnie bolało. Aż w końcu powiedziałem trenerowi, że to nie ma sensu. Ale wkrótce zacząłem współpracę z trenerem personalnym, Patrykiem Wasilewskim. On miał kiedyś podobne problemy z kolanami co ja i mnie poprowadził. Powiedział, że nie mogę na razie biegać, bo muszę wzmacniać mięśnie, wyznaczył mi dietę i plan ćwiczeń. Spokojnie mnie wprowadzał. Przestałem czuć ból. Wróciłem do drużyny, ale wiedziałem, że nie będą na mnie stawiać, więc poprosiłem o to, by mnie wypożyczyli. Powiedzieli, że podzwonią. Miałem pójść na trening Víðiru, trzecioligowca. Potrenowałem trochę, a potem zagrałem sparing, w którym strzeliłem dwa gole. Chcieli od razu podpisać kontrakt, choć nie wiedzieli o mnie nic, skąd jestem, gdzie grałem. Przeszedłem tutaj i to był strzał w dziesiątkę. Mięliśmy bardzo dobrego trenera, który niestety z przyczyn rodzinnych po awansie musiał odejść. Mieszkał w Reykjaviku, dojeżdżał 55 km do nas. Tłumaczył nam, że wychodzi do pracy o 7, gdy dzieci śpią, po pracy jedzie do nas, a wraca o 22 do domu.

Poświęcał wam więcej czasu niż dzieciakom.

Powiedział nam to na koniec, w trakcie sezonu motywował nas, że musimy zrobić awans, pompował nas. Smutne, zrozumiałe – nie mógł wybierać między rodziną a klubem. Szkoli teraz dzieciaki w Reykjaviku.

Sam nie masz dylematu jak trener?

Nie dojeżdżam 55 km każdego dnia, tylko dziesięć, więc daję radę. Spędzam z Darią dużo czasu, ile tylko mogę. Będą dzieci to pewnie się będzie inaczej myśleć, ale teraz piłka jest dla mnie ważna. Widzę efekty pracy indywidualnej, ostatnio grałem wszystko od pierwszej do ostatniej minuty, raz tylko zostałem zmieniony. Strzelałem bramki, ogółem fajnie gramy i uchodzimy za faworyta. Mam nadzieję, że zrobimy awans. Już się przygotowuję, choć granie zacznie się od przyszłego roku, najpierw turniejami, a dopiero później ligą.

18198471_1396136173811777_3218351057796146339_n

Ludzie interesują się miejscowymi rozgrywkami?

Sporo osób chodzi na mecze, ale w gazetach pisali, że teraz coraz więcej osób zamiast iść na stadion wili zobaczyć islandzką ligę w telewizji. Nawet niektóre mecze pierwszej ligi są transmitowane. Oglądalność jest naprawdę dobra.

Za zimno stać im na trybunie?

Bywały takie przypadki, że lał deszcz, wiał zimny wiatr. Pamiętam raz tak wiało, że jak bramkarz wybijał z piątki, a piłka zawisała w powietrzu na 25 metrze i wracała.

Można samobója strzelić.

Ja strzeliłem gola z rożnego dzięki temu. Graliśmy z wiatrem i trener mówił: „wal po bramie, wal po bramie!”. Przykręcałem z wiatrem i w trzeciej próbie trafiłem.

Boiska są dobre?

Znakomite. Każdy klub ma bardzo dobrą bazę i boiska, nieważne czy to pierwsza, czy czwarta liga. Każdy ma też do dyspozycji krytą halę ze sztuczna murawą, a z tego co wiem, hale są opłacane prze związek. My mamy halę na kilka klubów. Raz mieliśmy grac mecz w Pucharze Islandii, a tu śnieg po kolana. Co zrobić? Wchodzimy na halę, nie ma problemu.

Jacy są twoim zdaniem Islandczycy?

Zawzięci maksymalnie. Nigdy sie nie poddają, walczą o swoje. A zarazem prywatnie bardzo życzliwi, pomocni. Jak szukałem mieszkania, szukał mi go każdy w klubie (śmiech).

To prawda, że normalanie możesz znaleźć polskie napisy w sklepach?

Tak, na basenie, na który chodzę pisze normalnie po polsku co masz zrobić. Polskie sklepy też mamy.

Jakie masz cele na najbliższe miesiące?

Kontynuować współpracę z Patrykiem Wasilewskim, awansować do islandzkiej Ekstraklasy. Z Darią na przyszły rok planujemy remont mieszkania, a potem będziemy myśleć o weselu.

Przynajmniej długo na wesele nie będziecie odkładać.

Na pewno nie.

Leszek Milewski

Najnowsze

Komentarze

6 komentarzy

Loading...