Reklama

Pomyślałem: dam radę przeskoczyć. I dostałem w płuco. Historia Stanisława Rumianka

redakcja

Autor:redakcja

16 września 2017, 12:31 • 18 min czytania 3 komentarze

Gdy zgłosił się do powstańców z chęcią niesienia pomocy, początkowo mieli go odesłać jako zbyt młodego. Przekonał ich znajomością Starego Miasta. Od tej pory, od 1 sierpnia, aż do 3 października, mimo postrzału w płuco oraz zaledwie 15 lat, był przewodnikiem i łącznikiem oddziałów w walczącej Warszawie. Przeszedł cały szlak bojowy, często na pierwszej linii, pod ciągłym ostrzałem. Z harcerza „Szarych Szeregów” stał się strzelcem odznaczonym Krzyżem Walecznych. Poznajcie historię Stanisława Rumianka.

Pomyślałem: dam radę przeskoczyć. I dostałem w płuco. Historia Stanisława Rumianka

– Wie pan, trochę już pozapominałem – denerwuje się pan Stanisław, gdy nie może odnaleźć wśród kilku(nastu) tysięcy zdjęć zgrupowanych w kilkudziesięciu folderach konkretnej fotografii z obozu w Płaszowie. Jego dom zbiorami zawstydziłby niejedno muzeum, jego archiwum na komputerze – większość z nich, łącznie z tymi o najbardziej obfitych zasobach. Meldunki, także skany i wydruki pisanych odręcznie. Wszystkie odznaczenia – Medal za Warszawę 1939-1945, Pro Patria, Krzyż Armii Krajowej. Hełmy, granat, portret narysowany przez wnuczki. No i perła w koronie, pełna dokumentacja swojego zgrupowania „Róg” oraz odręczny zapis decyzji dowódcy 102. Kompanii o pierwszym odznaczeniu Stanisława Rumianka – zdobytym w końcówce sierpnia Krzyżu Walecznych.

Pierwsze doświadczenia z Państwem Podziemnym to w pańskim przypadku harcerstwo.

Byłem harcerzem od 1942 roku, wówczas już nazywało się to „Szarymi Szeregami”. Wykonywaliśmy głównie małe zadania, trochę noszenia prasy, trochę małego sabotażu. Bywały takie sytuacje, gdy po prostu uprzykrzaliśmy Niemcom życie. Pamiętam choćby jak raz, stojąc na przystanku, strzeliliśmy w stronę jednego Niemca zapalonym papierosem. Wpadł mu akurat za cholewę, zaczęło mu się kopcić z buta, większa afera. Ogólnie byliśmy trochę łobuzami, czasem strzelaliśmy z procy, czasem w inny sposób staraliśmy się szkodzić. Jak każdy, także starsi. Pamiętam na przykład taką sytuację, że gdzieś przy katedrze na Starym Mieście – my tam jeździliśmy na hulajnogach, bo była drewniana droga – któryś z dorosłych wepchnął idącego w pojedynkę Niemca do takiego małego, wąskiego sklepiku. Mija kilka chwil, patrzę, a Niemiec już wylatuje w samych gaciach i na bosaka. Potem już przychodzili na Stare Miasto wyłącznie grupami! Natomiast jeśli chodzi o same spotkania harcerskie, zazwyczaj odbywały się parę razy w miesiącu, gdy wyjeżdżaliśmy za Piaseczno, do lasu. Tam czasami nocowaliśmy, czasami szkoliliśmy się tylko w dzień. Tam też mieliśmy pierwszy kontakt z regularnym wojskiem. Pomijając już szkolenia z bronią, które też tam się odbywały – kiedyś w nocy nagle zatrzymał nas patrol.

– Stać! Co wy tu robicie?!
– Jesteśmy na zbiórce!

Reklama

Okazało się, że to partyzanci! Zaprowadzili nas do oddziału i tam uznano, że zostaniemy odeskortowani do Piaseczna, bo pójście samemu byłoby niebezpieczne. I jak na zawołanie, artyleria zaczęła walić, tak mocno, że nie daj Bóg. Wszyscy byliśmy zmuszeni się wycofać, dopiero, gdy ustał ostrzał, odprowadzili nas do Piaseczna, skąd wróciliśmy do domów.

Szkolenia harcerzy z bronią były częste?

Na tyle, na ile pozwalały okoliczności. Nasz szczepowy był jednocześnie oficerem, przynosił broń na nasze zbiórki, byśmy mogli się z nią oswoić, zobaczyć, jak jest skonstruowana. Wojsko w ogóle było dość mocno związane z harcerstwem.

A samo dołączenie do batalionu „Bończa”?

Zgrupowanie „Róg”, Batalion „Bończa”, Kompania 102. Dołączyłem razem z bratem, zastępowym i kolegą z harcerstwa.

21752723_2092186474140366_6187489587384873925_o

Reklama

***

Jeszcze nie byłem w Szarych Szeregach. Łobuzowaliśmy się trochę po tym Starym Mieście z chłopakami. To było w pobliżu Zamku Królewskiego. Zobaczyliśmy, że po tarasach zamku chodzi wartownik niemiecki w hełmie, z karabinem. Zaczęliśmy się zastanawiać, co z tym fantem zrobić. Tam było do niego 30 metrów, może więcej. Jeden z kolegów mówi: wezmę procę, zobaczymy, co z tego będzie. Przyniósł procę, za drugim lub trzecim strzałem trafił w hełm. Niemiec podskoczył, zaczął się rozglądać, myśmy się schowali, przekonani, że nic nie widział. No to u nas zabawa na całego, fajnie, następnym razem następnego atakujemy. Jakiś czas temu poszliśmy się tam bawić, w pewnym momencie ŁUP! Chłopak się łapie za głowę, rozcięta skóra. Spoglądamy na taras, a na górze Niemiec stoi z procą i się z nas śmieje. Taka była zabawa!

Fragment filmu „Tamta historia”, opowieść Stanisława Rumianka.

***

Nasze zadania w lipcu 1944 to była głównie obserwacja tego, co dzieje się przy Moście Kierbedzia, trwał odwrót Niemców ze wschodu, więc patrzyliśmy, ilu ich idzie, w jaki sposób, kiedy, w jakim stanie. Ganialiśmy z meldunkami do drużynowego, tam przekazywaliśmy wszystko, co widzieliśmy z punktów obserwacyjnych. 1 sierpnia też jeszcze tam siedzieliśmy, śledziliśmy ruchy wojsk. Dostałem kolejny meldunek i pobiegłem go zanieść do punktu kontaktowego. Na Senatorskiej przy kościele Św. Antoniego, zszedł sąsiad. Chodź no tutaj, będzie draka, schowaj się ze mną. Ja mówię: nie mogę, nie mogę, z meldunkiem biegnę! No to on mnie siłą, chodź tu, bo cię zabiją. Zdążył mnie zabrać z tej ulicy, a tam samochód pancerny i ostrzał z karabinu maszynowego. My położyliśmy się pod murem przy tym kościele. Pojechali dalej, więc i ja pobiegłem dalej. Przy Miodowej to samo, kolejny samochód pancerny ładujący gdzie popadnie. Udało się przebiec. Dotarłem na Świętojańską z meldunkiem i nagle mnie wryło. Co tam się dzieje? Ludzie wywalają wszystko z okien, ale to dosłownie wszystko. Meble, jakieś pudła, łóżka. Niczego nie żałowano. Potem wszystko od razu na ulicę, razem z wyrwanymi płytami chodnikowymi. Ludzie budują barykady! Czyli zaczęło się, zaczęliśmy powstanie. Uczestniczyło w tym sporo ludności cywilnej, ale wielu też – jak choćby moja mama – schroniło się wówczas w piwnicach i tam czekało na dalszy rozwój wydarzeń. Żarcia nie było, także wszyscy głodni… Tak cierpieli praktycznie do opuszczenia przez nas Starówki, gdy zabrano ich do niewoli.

Z drugiej strony – wisiał ten niemiecki rozkaz o obowiązkowym stawieniu się do pracy przy budowie barykad.

To prawda, tam poszło kilka osób, nie wiem po co. Reakcją Niemców na masowe zignorowanie tego rozkazu były łapanki do pracy przy tych barykadach. Wtedy rozpoczęło się powstanie. I euforia! Wreszcie wolna Polska! Ja sobie nie zdawałem sprawy, że my tego nie wygramy, nikt chyba sobie nie zdawał. Nie wiedzieliśmy, że ta wolność to tylko chwila.

Wiele osób przekonało się już pierwszego dnia powstania.

Kompania 103 została praktycznie wystrzelana, zostało dosłownie kilka osób. Byli słabo uzbrojeni, dosłownie pojedyncze pistolety i karabiny, trochę granatów, cały oddział niecałe 50 osób. Jeden z tych, którzy przeżyli, opowiadał, że o 16.40 było już wiadomo, że jak zaatakują o 17.00 to zostaną wyrżnięci. Dowódca nie chciał jednak łamać rozkazu, miał być atak o 17.00 to tak trzeba będzie zrobić. Zginął razem z innymi. Kilka minut i kompania 103 przestała istnieć.

21055231_2092186467473700_7384941661085532180_o

***

Ta kompania liczyła czterdzieści trzy osoby. Śmieszna historia, nie wiem czy pan był w wojsku, czy nie? W każdym bądź razie pluton miał więcej osób. Nasze kompanie były właśnie takiej wielkości, [tyle] żołnierzy posiadały. Już nie mówiąc o uzbrojeniu. Nasza kompania zaczynała z jednym karabinem, mieli dwa pistolety krótkie i mieli trzydzieści, czy czterdzieści granatów, które dla nas nie miały żadnego znaczenia, ponieważ żeby rzucić granat to trzeba było od Placu Zamkowego dobiec do mostu Kierbedzia, co było już zupełnie rzeczą niemożliwą. Przy moście Kierbedzia stał taki budynek i stoi do dzisiaj, tam jest dentystyczny cały kompleks, a przedtem budynek się nazywał „domem Sichta”, ponieważ tam taka reklama była od przed wojny: „Sicht Mydło Jeleń” i tak dalej, [tam] fabryka mydła była. Tam był szpital niemiecki, oni już wiedzieli o tym, że Powstanie prawdopodobnie wybuchło. Nie mówiąc już o tym, że pięć dni przed Powstaniem gdzieś, przyszła tam cała kompania saperów, która minowała mosty wszystkie nad Wisłą. […] Oni dostali na wsparcie kilka czołgów, tak, że nie mieliśmy żadnych szans, żeby w ogóle się nawet w tamtym kierunku odwrócić. Zresztą przykryli nas od razu, jak myśmy się zaczęli ruszać, ogniem karabinów maszynowych, już na rynku Starego Miasta. Nasz dowódca kompanii, tenże właśnie Mirosławski zdecydował, że nie atakujemy – co zrobił bardzo dobrze, bo tak byłaby już druga kompania wystrzelana i batalion „Bończa” zostałby tylko z jedną kompanią. Ten pierwszy dzień był dla nas bardzo, bardzo niekorzystny, wręcz przygnębiająco, żeśmy to musieli przyjąć, chociaż nie od razu żeśmy wiedzieli o wynikach naszej [walki] pierwszego dnia.

Fragment wspomnień brata Stanisława Rumianka, Andrzeja w Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.

***

21458266_2092186470807033_5231319194151544787_o

Pan znał Stare Miasto jak własną kieszeń.

Tak. Później wielokrotnie oprowadzałem oddziały jakimiś piwnicami czy podwórkami. Ostrzał był prowadzony niemal cały czas, więc oni potrzebowali w miarę bezpiecznych przejść na swoje stanowiska. Dzięki temu w ogóle zostałem na Starym Mieście. Początkowo bowiem, gdy zgłosiliśmy się do oddziałów powstańczych, oni uznali, że będziemy się tylko plątać pod nogami. Za młodzi, bez broni, której wtedy w ogóle było mało, po co tutaj przyszliście. Zaważył fakt, że spędziliśmy całe dzieciństwo w tym regionie, powiedzieliśmy, że znamy tutaj każdy zakamarek. O! To będziecie nas oprowadzać, wspaniale. Wyszło to wszystkim na dobre, byliśmy naprawdę przydatni. Żołnierze, którzy niejednokrotnie pochodzili z innych dzielnic, a wcale nie byli dużo starsi, nie mieli takiej orientacji w terenie.

We wspomnieniach filmowych mówił pan o cwaniactwie ludzi ze Starego Miasta.

Na pewno rzucać kamieniami potrafili, to potem granatem też szło im dobrze. Odważni, czasem nawet brawurowi. Taki „Malarz”. Typowy cwaniak staromiejski. Niemcy go poharatali, ale swoje zrobił. Jak byliśmy przy Jezuickiej, przy naszym ostatnim stanowisku na Starówce, zaczął strzelać karabin maszynowy z czołgu. Jeden z naszych kolegów, który obsługiwał naszą broń, zginął. „Malarz” spojrzał na niego, złapał ten nasz karabin, do tego granaty i ruszył szarżą na ten czołg. Rzucił granaty, butelki, ale niestety, ciężko go ranili. Zmarł niedługo później. Ale żołnierzem od początku do końca był bardzo dobrym. Takich sytuacji było zresztą więcej, gdy różnego rodzaju szarże wynikały po prostu ze zmęczenia psychicznego tym ciągłym stresem, czy przeżyjemy, jak to się zakończy, co będzie dalej.

21740903_2092183430807337_2553353456036198632_o

A jak wyglądały pańskie obowiązki?

Byłem łącznikiem do dyspozycji dowódcy barykady przy ulicy Piwnej. Mieliśmy dość ciężko – żołnierze po odbyciu warty na barykadzie szli odpocząć, łącznicy byli zaś w ciągłej gotowości. Czasem lataliśmy w środku nocy, zrywani ze snu – przeprowadzić oddział na stanowiska, dostarczyć amunicję. Dostawaliśmy też stałą ilość amunicji na dzień, którą mieliśmy przy sobie, kilka razy zresztą podkradałem magazynierowi trochę więcej, niż mi się należało. Jak mnie przyłapał – buch, po głowie. Ale co przyniosłem do oddziału więcej, to już było nasze. Jak Niemcy atakowali to nosiłem też butelki z benzyną, sam też czasem rzuciłem.

Pamiętam, jak kiedyś przyszedł elegancki żołnierz w mundurku. – Potrzebuję kogoś, kto mnie zaprowadzi na drugą stronę ulicy Piwnej – my już wtedy się wycofaliśmy do połowy tej ulicy, tam gdzieś wleźli Niemcy, muszę się tam przedostać, mam miotacz ognia. Mój dowódca mówi: „Wilk”, ganiaj. Piwnicami, podwórkami, piwnicami, podwórkami. Niemcy cały czas tłuką. Idziemy akurat piwnicą, słyszę, że na zewnątrz coś się dzieje. Jacyś Ukraińcy czy Mongoły, trudno powiedzieć, coś tam gadają. No to wyjmujemy rurkę, ja się przeciskam przez to okienko piwniczne… Trochę jednak wyrzutów sumienia jest, bo podpaliliśmy wszystkich. Niesamowity pisk, nieludzki wręcz. Ale to byli mordercy.

Potem zostałem strzelcem karabinu maszynowego, MG 42. Potężna broń. Nas obsługiwało ją trzech i od tego czasu już głównie siedzieliśmy na stanowiskach i tłukliśmy do Niemców. Miałem też swojego prywatnego Waltera, którego razem z kolegą znaleźliśmy w jakimś niemieckim pomieszczeniu. Ruszyliśmy od Świętojerskiej, przemknęliśmy gdzieś przy Hali Mirowskiej, którą już zajęli Niemcy, do dawnej Dworskiej, gdzie faktycznie: kolega znalazł karabin, ja zaś swojego Waltera. Pierwszy dzień od razu po tym usiadłem sobie na balkonie, rozmontowuję go, montuję z powrotem. Wymierzyłem sobie do żyrandola w pokoju, w którym siedziałem. BUM! Żyrandol zleciał. Wpadli chłopaki sprawdzić, co się dzieje, ale zdążyłem się schować.

Zabrali go panu koledzy?

Nie, nie wyszedłem z dziury! Zabrali mi za to taką „piąteczkę”, którą miałem z katedry. Znalazłem ją chyba przy którymś z Niemców, przyniosłem do barykady, pochwaliłem się. Oni wzięli, oglądają, sprawdzają i nagle hasło: alarm, alarm! Niemcy idą! No to oni pobiegli na barykadę, oczywiście z moją piątką w kieszeni. Już jej nie odzyskałem. A Waltera, podobnego, mam do dzisiaj.

***

To był jakoś 8, może 10 sierpnia. Dostałem rozkaz, by zaprowadzić oddział na zamek. Szliśmy spokojnie, ale przy budynku niedaleko Wisły, budynku nazywanym „Szychta”, zobaczyliśmy oddział Niemców. Tam były ich stanowiska takich działek, blisko mostu. Pod tym dwa czołgi i dwa oddziały szykujące się do marszu w kierunku Starego Miasta. Jeden z tych żołnierzy, który z nami szedł, nie wytrzymał – zdjął stena i wygarnął serię do tych Niemców. No to oni odpowiedzieli ogniem. Dowódca tego patrolu mówi: „Wilk, ganiaj na barykadę, Niemcy się szykują i będą atakować”. Doskoczyłem między domami do ulicy Piwnej. Niestety, okazało się, że już gdzieś w okolicy Niemcy mają swój przyczółek, z którego ostrzeliwują ulicę Piwną. Stwierdziłem jednak, że to ledwie kilka kroków, spokojnie dam radę przeskoczyć. Zrobiłem dwa susy, zacząłem wbiegać po takich schodkach do bramy, skoczyłem i… Dostałem w powietrzu. Na szczęście wpadłem już na korytarz. Nie wiedziałem, co się stało – przecież nie zawadziłbym nogą o schodek. Ale ruszyć się nie mogę…

Przeniesiono pana do szpitala?

Jak mnie poharatali, to zaprowadzono mnie do szpitala przy Wąskim Dunaju, ale jak długo leżałem w korytarzu, kto mnie przeniósł – nie pamiętam. Ale wróciłem na Starówkę, do pokoju szpitalnego, mam nawet zdjęcie. Przez okno świeci słoneczko, spokój. Ale nie na długo. Ja mówię zawsze na spotkaniach – chyba mnie Pan Bóg wyznaczył, żebym o tym wszystkim opowiadał. Co się bowiem dzieje w szpitalu: wychodzę do ubikacji. Wracam, otwieram potężne drzwi z klamki, a w środku – pocisk. Na szczęście stałem przy tych drzwiach, bo w innym miejscu, by mnie pogniotło. Ściana runęła, ja przy tych drzwiach, na bosaka, ledwie w majtkach, a tutaj panika. Wszyscy się stamtąd wycofaliśmy, poszedłem do szpitala na Podwale. Tam zresztą spotkałem się z jednym z kolegów, leżeliśmy na jednym łóżku przez parę dni, dopóki nie wpadły „szafy”. Jak „szafy” zaczęły strzelać, to my wypadliśmy na podwórko. Stamtąd musieliśmy ratować się ucieczką do piwnicy, tam brat przyniósł mi jakieś ciuchy i buty. Odpocząłem jeszcze chwilę i dalej poleciałem ganiać po mieście. Akurat był atak na Katedrę. Wpadam z amunicją, patrzę: leży Niemiec, już widać, że długo nie pociągnie. No to ja myk w jego ciuchy. Miałem wtedy wreszcie elegancki mundur. Futerko to jeszcze po wojnie nosiłem.

Walczył pan na ostatniej barykadzie na Starówce.

Niemcy byli dosłownie kilka metrów od nas, bo siedzieli w katedrze. Pamiętam, że kiedyś jeden kumpel od nas stanął przy winklu i coś tam z nimi gadał w okresie, gdy się nie strzelaliśmy. Nawet jakoś ze sobą pohandlowali – z naszej strony wódka, w skrzyneczce, z ich strony granaty i amunicja. Potem już się wycofaliśmy, do kanałów, a potem kanałami na Śródmieście.

Jak to zorganizowano?

31 sierpnia opuściliśmy stanowisko. Doszliśmy na plac do Miodowej, tam na placu oficer zatrzymał nas i naszego dowódcę. Czemu bez rozkazu opuściliście stanowisko? Przyszedł „Róg”, był przy tym „Bończa” i zaczęli rozmawiać z naszym dowódcą. Ustalili, że idziemy ponownie zająć stanowisko. Niemcy nawet nie zauważyli, że nas nie ma, natomiast tam był nasz kumpel, „Mysz”, okazało się, że w trakcie całej tej historii on cały czas spał w tym miejscu. Długo jednak tam nie siedzieliśmy, w nocy z 1 na 2 przeszliśmy do kanału. Już po rozkazie – przejść na Śródmieście pod ziemią. Tam była ciężka robota. Ja miałem karabin, dwie skrzynki z amunicją i granatami. Miodową było iść trudno, tam kanał był dość niski, wyżsi koledzy szli zgarbieni. Ale już na Krakowskim Przedmieściu kanał był potężny, chodniki po bokach. Jedyny problem, że na tych chodnikach masowo biegały szczury, więc my i tak szliśmy środkiem. Rano dotarliśmy do Wareckiej. Stamtąd nas przeniesiono do kina na Nowym Świecie, potem do łaźni. Wreszcie się umyliśmy, wypraliśmy mundury.

21543868_2092183434140670_6374342213312510414_o

Sytuacja na Śródmieściu w tamtym okresie?

Luksusowa. Naprawdę luksusowa. Wszyscy w mundurkach, barykady ze specjalnymi wejściami, dziewczyny w eleganckich ubrankach. Luksus! Ale to trwało dzień? Może dwa? Wszyscy nas kochali, bo my, ze Starówki, trzymaliśmy przecież opór, dzięki czemu tam było spokojniej. Potem Niemcy rozprawili się ze Starówką i ruszyli dalej. Zaczęły się bombardowania Śródmieścia i ludzie zaczęli na nas pluć, bo to za nami tu przyszli.

Jeszcze kilka dni na Szpitalnej walczyliśmy. Wojowaliśmy tam nawet między pokojami, na korytarzach, już nie kamienica po kamienicy, ale pokój po pokoju. Ze Szpitalnej przeszliśmy na pocztę, pod ostrzałem Niemców. Ja leciałem z taką szufladą z granatami, niosąc sprzęt. Mieliśmy tam zabitego i postrzelonego, co prawda Niemcy tłukli po jezdni, ale z niedużej odległości, więc to przejście nie było bezpieczne. No ale dowódca mówił: dawaj, dawaj, to ja przeskoczyłem na drugą stronę, do poczty, właśnie nad tymi seriami, które szły po jezdni.

Na poczcie też zresztą było gorąco – tam było zawalone piętro, po gruzach schodziło się do piwnicy. My schodziliśmy, jak było wolne,  żeby się tam pospać. Jednej z takich nocy wszyscy już spali, gdy nagle znów słychać bomby. Wszystko się zatrzęsło, a pocisk wpadł, a właściwie wjechał, do tej piwnicy. Metr od nas? Może trochę więcej. A dlaczego dosłownie gorąco? Bo ten pocisk był tak nagrzany, że momentalnie w całym pomieszczeniu zrobiło się gorąco.

Często bombardowali w nocy?

Nie, raczej w dzień. W nocy ruscy przylatywali kukuruźnikiem i ich przeganiali. Raz pamiętam jak zszedł naprawdę nisko, praktycznie do nas nad samą pocztę i rzucił cały duży wór z ususzonym chlebem. Ojej, jakie to było smaczne. A w piwnicach na tej poczcie – wreszcie wędliny! Pierwszy raz od tygodni. Tam wreszcie trochę podjedliśmy, bo wcześniej cały czas towarzyszył nam głód.

Tliła się jeszcze nadzieja, czy czekaliście już na koniec?

My byliśmy młodzi, nawet nie próbowaliśmy podsłuchiwać rozmów dorosłych. Jest – no to walczymy. Nie ma – no to nie ma rady. Najgorsze było to, że po upadku powstania, kiedy oni przygotowywali się do wyjścia, powiedzieli do nas, że my zostajemy na miejscu. Macie tu broń, to trzeba wszystko pochować, my za dwa miesiące wracamy. Kwaterę mieliśmy na ulicy Widok, chowaliśmy wszystko w takie paczki, po czym w gruzy w miejscu, gdzie dziś stoi Pałac Kultury. Przenieśliśmy tak 4-5 paczek i nieśliśmy kolejne. A tu halt! Niemcy. Ale my przecież byliśmy w mundurach niemieckich. No to gut morgen, gut morgen. Chcieli zabrać tę broń, a my jeszcze, że nein, bo to dla innych targamy. Po tym jednak skończyliśmy, przebraliśmy się w cywilne ciuchy i poszliśmy do Pruszkowa, skąd Niemcy wywozili ludność Warszawy dalej, albo do obozów, albo do Niemiec, albo po Generalnej Guberni. Młodszych ludzi wozili do Niemiec, na roboty.

Rozkaz dla was brzmiał: wyjść z cywilami?

Tak i tak zrobiliśmy, co zresztą szybko się nam opłaciło. Od razu na miejscu zobaczyłem, że ludzi jest tak dużo, że można kombinować. Ten barak, potężna hala, stoi do dzisiaj. Wskoczyłem od razu, zakryłem się kocem. Słyszę tylko jak doktorowa woła do Niemców – nie, nie, nikt tu nie wchodził. Odwijam się z tego koca, patrzę – nieboszczyk leżał ze mną pod tą płachtą. Doktorowa kazała nam iść do końca hali. Tam był jakiś wartownik Ukrainiec, czy Ruski, w każdym razie za papierosy zgodził się, że nie będzie do nas strzelał, jeśli zaczniemy uciekać. Będę strzelał, ale w powietrze. No i tak się stało, my się zapakowaliśmy na sam koniec odjeżdżającego pociągu do Krakowa. Narobił szumu, ale krzywdy nam nie zrobił. Wagon bez dachu, my się tam wdrapaliśmy na górę i podróżowaliśmy w takiej pozycji. Jak się wagon zatrzymywał na wioskach, to miejscowa ludność nam podrzucała jedzenie. A jak jeszcze my zaczęliśmy odrzucać pięćsetki, to donoszonego jedzenia zrobiły się ogromne ilości. Wysiedliśmy w Mościcach, zabawiliśmy tam kilka dni i potem dalej, do Krakowa, skąd chcieliśmy odjechać do rodziny.

W Krakowie jednak zatrzymało nas gestapo, zabrali do siedziby na Montelupich. A ja przy sobie miałem legitymację powstańczą, zaświadczenie z pobytu w szpitalu i zaświadczenie o odznaczeniu mnie Krzyżem Walecznych. Dwa pierwsze zjadłem, trzecie schowałem w podszewkę futra, bo już bym nie zdążył. W sumie całe szczęście – znaleźć nie znaleźli, a mam pamiątkę. Po przesłuchaniu decyzja – obóz pracy w Płaszowie. Posprzątaliśmy trochę ten teren, przyjechał dowódca – Niemiec i dał nam zezwolenie na powrót do domu. Wróciliśmy na stację kolejową, tam, gdzie nas wcześniej zatrzymali. „Gut, gut”. Ale nie w pociągu za lokomotywą, tylko macie dwa wagony przed.

Zabezpieczenie?

A jakże. Bali się, że partyzanci wysadzą tory, więc najpierw jechały dwa wagony z Polakami, dalej lokomotywa i dopiero wagony z wojskiem. Na szczęście nic się nie stało, więc dojechaliśmy do rodziny pod Tomaszowem Mazowieckim i tam zostaliśmy do końca wojny.

Po wojnie miał pan problemy z uwagi na przeszłość w AK?

Tylko raz, na egzaminie na Politechnice. „Powstaniec? Won!”. Po dwóch latach zacząłem ponownie, przyjęli mnie, ale i tak nie skończyłem, widać nie było mi dane.

21762337_2092183437474003_7844406783602096125_o

***

Ryzyko? Wtedy myśmy nie myśleli o ryzyku, nie było ryzyka. Po prostu, powiadam, po drugiej stronie mieliśmy kwaterę, przychodziłem do domu, a ciotka zobaczyła, że granaty: „Uciekaj, bo tu może to wybuchnąć!” Myśmy się śmieli z tego, bo człowiek nie zdawał sobie sprawy z tego wszystkiego. Ryzyko dopiero później zaczęło narastać. Jakoś człowiek zdobył doświadczenia, niemiłe zresztą, bo co by nie powiedzieć to codziennie ginęło jeden, dwóch, pięciu, prawda. Taki chłopak był też łącznikiem i kiedyś pobiegłem Piwną, patrzę, leży. Makabryczny widok był, bo pocisk padł, widocznie gdzieś w pobliżu brzucha, rozerwało go, wszystko na wierzchu. Te refleksje zaczęły przychodzić właśnie w takich momentach, gdzie człowiek się bezpośrednio zetknął. Przyszedłem kiedyś, położyłem się spać, budzę się rano, a taki sztywny koło mnie jest. Chłopaki przynieśli i położyli go, ja z nim spałem razem. Te refleksje, to wyobrażenie dopiero zaczęły nam [się] bardziej przybliżać, te efekty wojny, wojny to była walka, zupełnie dziwna walka…

Fragment wspomnień brata Stanisława Rumianka, Andrzeja w Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego.

***

ZASZCZYT WYSŁUCHAĆ MIAŁ JAKUB OLKIEWICZ

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
2
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Komentarze

3 komentarze

Loading...