Reklama

Pocieszne rozgrywki pocieszenia na start

redakcja

Autor:redakcja

14 września 2017, 11:30 • 4 min czytania 19 komentarzy

Legenda głosi, że w pewnej małej polskiej mieścinie ktoś kiedyś w czwartkowy wieczór z własnej, nieprzymuszonej woli włączył telewizor i obejrzał od początku do końca cały mecz fazy grupowej Ligi Europy, w którym nie brała udziału polska drużyna. Niestety, ów osobnik nie został odnaleziony po dziś dzień, by móc stwierdzić z całą pewnością, że i w tej opowieści tkwi przynajmniej ziarnko prawdy.

Pocieszne rozgrywki pocieszenia na start

Jak to ktoś kiedyś ładnie ujął – Liga Europy to takie rozgrywki, które sprawiają, że kobiety mogą wreszcie przestać czuć się zaniedbywane i stawiane w hierarchii niżej niż futbol. Bo na pytanie „co, znowu dziś mecz?” może w końcu paść odpowiedź, która specjalnego bólu serca kibica nie powoduje wyłącznie w czwartki. „Tak, ale dla ciebie z niego zrezygnuję”.

Powody, by jakkolwiek jeszcze próbować usprawiedliwiać spędzenie czwartkowego wieczora przed telewizorem, w tym sezonie umknęły nam szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Najpierw Jagiellonia, później do spółki Arka z Lechem, wreszcie nawet Legia, która przyzwyczaiła nas w ostatnich latach do obecności przynajmniej w rozgrywkach pocieszenia.

Pocieszenie to jednak dla większości ekip, które jakkolwiek mogłyby rozgrywkom dodawać prestiżu, nie jest wartością szczególnie pożądaną. Widać to doskonale w podejściu Anglików, którzy LE często traktują jako poligon doświadczalny dla zawodników głębokiej rezerwy. W nastawieniu do rozgrywek Włochów, którzy po przekształceniu Pucharu UEFA w rozgrywki z fazą grupową ani razu nie wprowadzili choćby jednego zespołu do finału. W traktowaniu Coupe UEFA jako najmniej pożądanego w klubowej gablocie przez Niemców, którzy w tym samym czasie tylko raz mieli swojego przedstawiciela w decydującym starciu – Werder w 2009 roku – i którzy już w przedbiegach stracili jednego reprezentanta, Freiburg.

Doprawdy trudno się więc łudzić, że inaczej będzie teraz. Choć przecież wygrana Liga Europy to od 2014 roku gwarantowane miejsce w fazie grupowej Champions League kolejnego sezonu, to wątpliwe, by Everton, Arsenal czy Milan miałyby rzucić się na to trofeum. By kluby, których priorytetem jest odzyskanie lub wręcz wypracowanie sobie na nowo mocnej pozycji w krajowym futbolu, miały zdobywać się na jakiekolwiek poświęcenia w lidze, byle tylko zwyciężyć w LE. Nieprzypadkowo w jednej z brytyjskich gazet pisano nie tak dawno o „czwartku, dniu Wilshere’a”. Może jeżeli uda się na pół gwizdka dobić w okolice ćwierćfinału, upadli przedstawiciele piłkarskiej elity włączą się do walki na całego, podobnie jak w zeszłym roku Manchester United. Uratowany od kolejnej banicji w Europa League tylko zwycięstwem nad Ajaksem w finale tychże rozgrywek.

Reklama

Ale to, jak po macoszemu podchodzą do nich ci, którzy powinni wciągać Ligę Europy nosem, pozwala na pisanie najbardziej niesamowitych historii klubów drugiego, trzeciego, a nawet czwartego europejskiego szeregu. No bo przecież gdyby Manchester City czy Juventus z takim zaangażowaniem jak w lidze, zagrali z Lechem Poznań, dziś Mateusz Możdżeń nie wspominałby pewnie bramki dającej wygraną 3:1 nad The Citizens. Gdyby odpowiednio nastawione mentalnie, najmocniejsze jedenastki w bój posyłali trenerzy Sportingu Lizbona czy Fiorentiny, dziś z rozrzewnieniem zwycięstw z potentatem nie wspominaliby kibice Skenderbeu Korcza czy Dinama Mińsk.

To też szansa choćby na to, by sięgnąć po koronę króla strzelców europejskich rozgrywek, nie grając przy tym w Realu ani Barcelonie i nie nazywając się Ronaldo ani Messi. No bo kiedy ostatnio ktokolwiek spoza madrycko-barcelońskiego kręgu mógł się cieszyć z największej liczby bramek w Champions League? Podpowiemy – równo dziewięć lat temu. Wtedy najlepszym strzelcem został zawodnik Manchesteru United. Cristiano Ronaldo. Jeszcze rok wstecz trzeba zajrzeć, szukając innego samodzielnego króla strzelców. A był nim Kaka. A tak – w Lidze Europy swoje pięć minut sławy, jakiej nie przysporzyłyby im żadne krajowe rekordy strzeleckie, mieli Jonathan Soriano, Alan czy Guiliano.

Przeciwko deprecjonowaniu rozgrywek przemawia jeszcze jedno – gdy myślicie o najbardziej szalonym meczu ostatnich lat w europejskich pucharach, pewnie jako jeden z pierwszych na myśl przychodzi wam ten Liverpoolu z Borussią Dortmund. Nie w Lidze Mistrzów, ale właśnie w Europa League. Niesamowite 4:3 dla The Reds sprzed nieco ponad roku, do którego doszło mimo prowadzenia Borussii 3:1 (a 4:2 w dwumeczu) jeszcze w 66. minucie. Bo akurat jeżeli chodzi o wielkie mecze, to Liga Europy bywa w nie dość zasobna. Problem w tym, że zły wybór i trafić można na dziewięćdziesiąt minut okrutnego męczenia buły. W dodatku w wykonaniu piłkarzy nie dość dobrych, by zakwalifikować się do Champions League.

Dlatego też, choć i na zapleczu najbardziej elitarnych europejskich rozgrywek doszukiwać się można mniej oczywistych smaczków w wielu spotkaniach, tak trudno często jest się przemóc i zmusić do oglądania Ligi Europy. I nie, nie będziemy was przekonywać, że 19:00 i 21:05 w czwartek powinny być zakreślone na czerwono w kalendarzu, bo sami nie mamy co do tego pewności. Ale jeżeli ktoś po Lidze Mistrzów wciąż ma niedosyt, a w oczekiwaniu na piątkową ekstraklasę nie potrafi usiedzieć spokojnie w fotelu – śmiało. Pewnie i my nie raz i nie dwa w czwartek wieczorem sięgniemy w tym celu po pilota.

Najnowsze

Anglia

Kolejny cios dla Chelsea. Enzo Fernandez nie zagra do końca sezonu

Bartek Wylęgała
0
Kolejny cios dla Chelsea. Enzo Fernandez nie zagra do końca sezonu

Liga Europy

Liga Europy

Trzy wyzwania przed Bayerem. Na realizację jednego ma 9% szans, drugiego nie osiągnął nawet Real

8
Trzy wyzwania przed Bayerem. Na realizację jednego ma 9% szans, drugiego nie osiągnął nawet Real

Komentarze

19 komentarzy

Loading...