Reklama

Jeden z czterech koszmarów Guardioli. Czy Everton (znów) powstrzyma wojska Pepa?

redakcja

Autor:redakcja

21 sierpnia 2017, 13:06 • 4 min czytania 8 komentarzy

Styczeń. Manchester City wciąż mający do Chelsea stratę do odrobienia przyjeżdża na Goodison Park z jasnym celem. Po to, by Everton ograbić z trzech punktów i pozbawić go prowadzenia w peletonie goniącym za pierwszą szóstką. I jednocześnie spróbować wywrzeć presję na będących świeżo po porażce z Tottenhamem The Blues. The Blues, którzy wcześniej wydawali się być nie do złamania, a którzy pokazali wreszcie podatne na zranienie oblicza. Everton nie miał prawa być rywalem, który sprawi, że próba wskoczenia na plecy The Blues zostanie brutalnie ukrócona.

Jeden z czterech koszmarów Guardioli. Czy Everton (znów) powstrzyma wojska Pepa?

A jednak stało się coś, czego kompletnie nikt się nie spodziewał. Everton zmasakrował Obywateli swoją bezwzględnością. Rozegrał spotkanie tak genialne w swoim pragmatyzmie, że nie był w stanie go aż do dziś zreplikować choćby jeden raz. Cztery celne uderzenia. Cztery zabójcze strzały wymierzone prosto w serce. Jedna obracająca grot drugiej w drzazgi i wpychająca jednocześnie grot poprzedniej jeszcze głębiej.

Niedługo później eksperci, na czele z Jamiem Carragherem, zaczęli oceniać, że jeżeli Everton chce wykorzystać pojedyncze sukcesy z sezonu 16/17 – wśród których największym była zdecydowanie tamta demolka – musi wreszcie zerwać z łatką klubu, który unika wielkich inwestycji. Który w razie pojawienia się wielomilionowej oferty za swojego zawodnika, po prostu ulega. Przyznaje pozwolenie na wyburzenie i zaczyna mozolnie układać cegiełki od nowa. Aż znów ktoś uzna, że stawiana budowla jest zbyt urodziwa i należałoby raz jeszcze ją pogruchotać. Oczywiście za cel numer jeden, by ziściły się wielkie marzenia fanów Evertonu, stawiano namówienie do pozostania Romelu Lukaku. Za wszelką cenę. Pobicia klubowego rekordu zarobków, ustanowienia komina płacowego tak wysokiego, że dla większości zawodników trudnego do ogarnięcia wzrokiem.

Już wiadomo, że to się nie udało. Ale Everton mimo to potrafił latem wyraźnie zaznaczyć, że materiały na kolejną przebudowę zostaną zakupione natychmiast, bez szczególnego oglądania się na rosnące ceny komponentów.

Reklama

Dziś po raz pierwszy w swojej 139-letniej historii The Toffees mogą wyjść na mecz ligowy w składzie, w którym znajdzie się pięciu zawodników, za których zapłacono więcej niż 20 milionów funtów. To wciąż za mało, by dołączyć do finansowej ekstraklasy, ale zdecydowanie wystarczająco, by wysłać w Anglię, Wielką Brytanię, Europę i cały śledzący Premier League z zapartym tchem świat sygnał, że niebiescy z Liverpoolu chcą niejednym rywalom namieszać w planach. Że przy korzystnym układzie gwiazd, przy paru wywrotkach papierowych faworytów, mogą jednemu czy dwóm pokazać plecy w trakcie, a może i na mecie wyścigu.

Że Everton będzie rósł w siłę z każdą kolejką, gdy wysokiej jakości elementy – choć niepozbawione przywar, inaczej znalazłyby się na placach budowy gigantycznych konstrukcji ligowych miliarderów – jak Rooney, Sigurdsson, Klaassen, Keane, Pickford zdążą już znaleźć się na swoich miejscach, to więcej niż pewne. Dlatego też trudno nie uznać, że kalendarz startu sezonu musiał dla nich układać sam Lucyfer, i to będący w dniu decyzji w wyjątkowo podłym nastroju. City, Chelsea, Tottenham, United, a wszystko to bez choćby jednej kolejki przerwy na Brighton czy Newcastle. Ale akurat start tego maratonu po potłuczonym szkle, kończącego się odcinkiem po węglach rozżarzonych diabelskim ogniem nomen omen Czerwonych Diabłów, wydaje się całkiem fortunny. Wygrana 4:0, remis 1:1, przegrana 1:3, remis 0:0, wygrana 2:1. Zdecydowanie nie brzmi to jak ścieżka wiodąca wprost do ostatniego kręgu piekła Dantego.

Chyba, że dla Manchesteru City. Bo Everton to jeden z tych rywali, który daruje im najwięcej powodów do trosk i zmartwień w ostatnich kilkunastu miesiącach. To ten, który wykopał City z udziału w Carling Cup dwa sezony temu i ten, który dwa razy skutecznie spowalniał pogoń za liderem w minionych rozgrywkach. Niepokonany w lidze w trzech ostatnich bezpośrednich starciach. Jedna z czterech niezwyciężonych armii (obok Liverpoolu, Tottenhamu i Celtiku) przez którekolwiek z dotychczasowych wojsk pod dowództwem Pepa Guardioli.

Że jego drużyna, choć znów wpompowane w nią zostały ogromne pieniądze, a ławki w szatni uginają się pod ciężarem wielkich nazwisk, nie jest niepowstrzymana – to zdradził już pierwszy mecz sezonu z Brighton Hove & Albion. Bo choć finalnie udało się zwyciężyć 2:0, to trzeba beniaminkowi oddać, że znalazł sposób na zneutralizowanie Kevina De Bruyne. Mózgu drużyny, bez którego The Citizens musieli sporo się nagłówkować, by w końcu złamać opór skazywanego na pożarcie przeciwnika. Łatwego życia nie miał też choćby Gabriel Jesus, jedno z najbliżej trzymanych przy sercu dzieci Guardioli, które jednak serc fanów Brighton nie rozbiło na maleńkie kawałeczki.

Mocno więc liczymy na to, że zwykle kojarząca się z opadającymi pod naciskiem senności powiekami zbitka słów „mecz w poniedziałek” doczeka się dziś redefinicji. Jeśli nie o 18:00, gdy wystartuje ostatnie spotkanie ekstraklasowej młócki – w końcu grają zespoły z czuba tabeli – to już zdecydowanie o 21:00, gdy trzeci swój atak na Everton – z nadzieją, że wreszcie okaże się udany – przypuści Pep Guardiola.

Najnowsze

Anglia

Anglia

Piłkarz Arsenalu wrócił na boisko po ośmiu miesiącach i strzelił pięknego gola [WIDEO]

Arek Dobruchowski
0
Piłkarz Arsenalu wrócił na boisko po ośmiu miesiącach i strzelił pięknego gola [WIDEO]

Komentarze

8 komentarzy

Loading...