Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

16 sierpnia 2017, 10:19 • 7 min czytania 43 komentarzy

Wielu dziennikarzy sportowych utrzymuje, że nigdy nie marzyło o grze w piłkę, od dzieciństwa robiło wszystko, by w przyszłości wykonywać właśnie taki zawód – niezależnie, czy opisującego mecze, czy wykonującego wywiady z piłkarzami. Wielu oczywiście faktycznie myślało w ten sposób, niektórzy zresztą zaczynali przygodę z dziennikarstwem jako dzieciaki, ale równie duża grupa śniła o golach w barwach ukochanego klubu bądź reprezentacji Polski. 

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

I ja od zawsze byłem w tej drugiej grupie. Nigdy nie chciałem pisać o piłce – chciałem w nią grać. Marzyłem o byciu piłkarzem, oddałem spory kawałek swojego życia, by zostać piłkarzem, mocno przeżywałem, gdy okazywałem się zdecydowanie zbyt słaby, by zostać piłkarzem.

Pamiętam to trochę jak serię obrazków. Najpierw jakiś zimowy wieczór, gdy próbowałem ze słabego klubiku z jedną drużyną przejść do Startu Łódź, czyli jednego z najsilniejszych łódzkich młodzieżowych zespołów, w którym grał też wcześniej mój tata. Śniłem o Starcie – bo to moje Bałuty, bo to tradycja rodzinna, bo to klub, z którego jest już tylko kilka kroków do ŁKS-u. Trenowałem sumiennie cały tydzień, nawet na treningu biegowym, gdzie co drugi starał się „oszczędzać siły na ligę”, ja z wywieszonym jęzorem leciałem najszybciej, jak potrafiłem. Ale tego wieczora trener powiedział: dzięki. Mamy szeroką kadrę. Spokojnie się przebrałem, pożegnałem z kolegami, ruszyłem na przystanek i zwyczajnie się poryczałem.

Nie mam pojęcia, czemu to wszystko zawsze wywoływało we mnie tak silne emocje. Kilka lat później, już w seniorach tego właśnie Startu Łódź, graliśmy w Pucharze Polski. Działało to tak samo, jak w większości polskich klubów – najlepsi piłkarze grali w lidze o utrzymanie, więc na puchar rzucało się tych z trzeciego szeregu, żeby „powalczyli”, a w praktyce – w miarę szybko odpadli, coby nie trzeba było jeździć po odległych wioskach. Graliśmy z MKS-em w Kutnie. 1:1 po 90 minutach, 1:1 przez większość dogrywki. Jedna z ostatnich akcji meczu, fauluję gościa na linii pola karnego. Karny. Gol. Przegrywamy. Jak zacząłem płakać, gdy piłka wpadła do siatki, tak przestałem chyba dopiero w szatni. Nie płakałem, gdy nie szło mi w szkole, w życiu prywatnym, gdy ktoś mnie krzywdził, nawet gdy działy się naprawdę dość tragiczne sceny w moim bezpośrednim otoczeniu. Nie płakałem, jak ręka wygięła mi się na boisku w dość niecodzienny sposób, co okazało się złamaniem, cudem bez przebicia skóry. Ale wtedy, gdy trener mi podziękował, czy wtedy, gdy wywaliłem nas z Pucharu polski – tak. Do dziś nie mam pojęcia dlaczego, bo ogółem na co dzień jestem nieszczególnie uczuciowy, na co zresztą niejednokrotnie narzekali moi bliscy.

Chyba mi zależało. Nawet na pewno. Mogę chyba wręcz stanowić przykład, że w futbolu momentami wystarczy ciężka praca. Talentu nie miałem za grosz, nigdy nie nauczyłem się prosto kopać piłki, do dzisiaj mi odskakuje w nieznanych mi kierunkach. Ale biegałem tak dużo, trułem tyłek tak długo, byłem tak wytrwały, że udało się z tym kompletnym brakiem umiejętności zagrać kilkadziesiąt spotkań w okręgówce, a potem nawet w sparingu ŁKS-u. Byłem „na testach” w rezerwach czwartej ligi, akurat był wewnętrzny sparing, pierwszy zespół – rezerwy. Dorosłą drużynę mocno uderzyła wtedy grypa, było ich chyba dziewięciu, Maciej Bykowski, Adrian Woźniczka, Michał Łąbędzki, Krzysztof Smoliński. Dołączyliśmy do nich we trzech, udało się zagrać kilkadziesiąt minut z gośćmi, których co tydzień dopingowałem z trybun. Pojawiłem się nawet na 90minut.pl w sekcji „potencjalne transfery ŁKS-u”. W komentarzach jeden mój „kolega” napisał legendarny w pewnych kręgach komentarz, że na Starcie trener trzymał mnie, żebym płacił składki, a ogólnie jestem „cienki jak sik węża”.

Reklama

Całkiem fajne uczucie, bo wtedy już nie płaciłem składek, a nawet zdarzało się, że dostawałem jakieś drobniaki za mecze. Grałem na Górniku Łęczyca, gdzie kibice stworzyli oprawę ze świec dymnych i rac, grałem w Ozorkowie, gdzie w pewnym momencie na boisku zaczęli się tłuc kibice z dwóch drużyn, strzeliłem gola na 3:3 w meczu z Widzewem w juniorach. Oczywiście to wszystko tak śmieszne osiągnięcia, że pewnie karykaturalnie brzmi ich wypominanie, ale przypominam – nie miałem za grosz talentu. W Starcie najpierw mnie nie przyjęli, potem byłem regularnie wyśmiewany i ogrywany przez „mocną końcówkę”, czyli tak od 75. minuty. Ale w końcu zacząłem tam grać w pierwszym składzie, w końcu było kilku ludzi na rezerwie, a ja byłem na boisku. Rzecz wcześniej właściwie niepojęta.

Pamiętam, że bardzo długo traktowałem wszystko w miarę poważnie. Jeszcze w liceum zdarzało mi się brać sałatki w McDonaldzie i odmawiać przyjścia na imprezę, bo „jutro trening biegowy”. Niewiele piłem, nigdy nawet nie wziąłem papierosa do ust. No ale byłem za słaby.

Zazdrościłem, zazdroszczę i chyba zawsze będę zazdrościł profesjonalnym piłkarzom, nawet jeśli teraz, po latach, wiem już, że to wcale nie jest najlepszy zawód świata. Ba, widzę niektórych piłkarzy, którzy już kilkanaście miesięcy po skończeniu z piłką pracują więcej niż my, za mniej niż my i z bez porównania mniejszą satysfakcją. Którzy wstają z łóżka wtedy, gdy ja mogę sobie kończyć drinka (ale częściej questa w Baldur’s Gate), kładą się, gdy ja dopiero uruchamiam telewizor, a w ramach weekendowego odstresowania robią to, co ja wykonuję w ramach obowiązków. Zazdroszczę i tyle, a teraz przynajmniej wiem, czego konkretnie.

Wczoraj odbył się mecz „jednej którejśtam” Pucharu Polski. Kartofliska grały z ETV Bar Ulubiona. Już któryś raz miałem okazję zagrać w barwach zespołu stworzonego przez Radka Rzeźnikiewicza, ale pierwszy raz miało to taki charakter. 500? 600? Kilkaset osób na trybunach, wśród nich moja żona i syn. Pirotechniki tyle, ile zdołali unieść nasi kibice. Bitwa na przyśpiewki (niektóre dość żenujące), profesjonalny sędzia, w roli przeciwników m.in. Jacek Cyzio, Jacek Kacprzak czy Maciej Śliwowski – czyli piłkarze. Kursy u buka, 2,25, że strzelę gola. Ktoś na Twitterze postawił na to nawet dwie stówki, myślałem, że ze stresu pogubię trasę na autostradzie do Warszawy. Transmisja w Polskiej Telewizji Sportowej z udziałem Łukasza Wiśniowskiego, którego komentarz przecież pamiętam jeszcze z Orange Sport, z I ligi. Namiastka prawdziwej piłki nożnej. Zorganizowany w nieco mniejszej skali, ale prawie poważny mecz.

Kurczę, i szło mi nieźle. Parę razy udało się kiwnąć, parę razy podać, wreszcie – strzeliłem gola. Rany, strzeliłem gola, po którym mogłem zrobić kołyskę, po którym jacyś kibice odpalili race, po którym wzmógł się doping i który komentatorzy określili mianem całkiem ładnej bramki. Którego powtórkę mogłem sobie obejrzeć na YouTube, o którym rozmawiali kibice na Twitterze, chwaląc jednocześnie, że ten Olkiewicz to fajnie gra. Takie wiecie, piłkarskie rzeczy. Takie, które robi piłkarz.

Czułem się nim jakieś kilka godzin, od momentu, gdy wybiegliśmy na murawę przy błyskach fleszy i przed kamerami, aż do teraz, gdy jeszcze spływają tweety: „Kuba, jak skurcze, będziesz żył?”. I to było jedne z lepszych kilku godzin w ostatnich miesiącach.

Reklama

Panowie piłkarze, z dowolnego poziomu, grający dla 600, ale i ci grający dla 6 tysięcy widzów. Szanujcie każdą chwilę na boisku, każdą kibicowską pochwałę, każdy mecz z oprawą, każdy wybuch radości po waszych bramkach, każdą wrzawę, gdy wykonacie skuteczny wślizg. Każdy wywiad w telewizji, każdy nagłówek w gazecie, każdy rozdany autograf, każde zdjęcie z fanami, każde zejście z murawy przy oklaskach fanów. Pamiętajcie, że w waszym miejscu chciały być tysiące, które okazały się zbyt leniwe, za mało uparte, czy – jak ja – po prostu za słabe. Tysiące, które wiele by oddały za wskoczenie na chwilę w wasze buty.

Radek z Kartoflisk, Żelek, który asystował przy bramce, Polska Telewizja Sportowa, Tomek Zieliński, nasz pan trener, cała drużyna, wszyscy kibice, moi rodzice i teściowie, którzy oglądali mecz przed telewizorami, wreszcie najważniejsi – moja rodzina i kumple na trybunach. Zrealizowałem dzięki wam swoje ogromne marzenie.

A, skoro w sumie przez większość tego tekstu opisywałem ze szczegółami, jaki jestem słaby, to dla odmiany i pocieszenia samego siebie zacytuję słowa Łukasza Wiśniowskiego z relacji PTS z tego meczu, podczas których się naprawdę wzruszyłem.

Znając mentalność Kuby, jego przywiązanie do Łodzi, do Bałut, jego patriotyzm lokalny, absolutnie się z tej Łodzi nie będzie ruszał. Ma szczęśliwą rodzinę, jest szczęśliwym mężem, ojcem, nie ma takich pieniędzy, które go skuszą, nie ma propozycji, które go zainteresują. 

Właściwie to w pełni rekompensuje fakt, że nie zostałem jednak tym piłkarzem.

Fot. 400mm.pl / Marcin Szymczyk

Najnowsze

Ekstraklasa

Przed Jagiellonią ostatni wymagający rywal. W piątek poznamy mistrza Polski?

Piotr Rzepecki
4
Przed Jagiellonią ostatni wymagający rywal. W piątek poznamy mistrza Polski?

Felietony i blogi

Ekstraklasa

Przed Jagiellonią ostatni wymagający rywal. W piątek poznamy mistrza Polski?

Piotr Rzepecki
4
Przed Jagiellonią ostatni wymagający rywal. W piątek poznamy mistrza Polski?
1 liga

Czyczkan, Kuczko i problemy białoruskich piłkarzy. Dlaczego transfery spoza UE są trudne?

Szymon Janczyk
3
Czyczkan, Kuczko i problemy białoruskich piłkarzy. Dlaczego transfery spoza UE są trudne?
Ekstraklasa

Vusković, czyli pieniądze w piłce nie grają [KOZACY I BADZIEWIACY]

Jakub Białek
17
Vusković, czyli pieniądze w piłce nie grają [KOZACY I BADZIEWIACY]

Komentarze

43 komentarzy

Loading...