Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

19 lipca 2017, 09:07 • 5 min czytania 38 komentarzy

Znajomy legionista zapytał mnie ostatnio: wiesz, ile osób oglądało gole Deyny i Gadochy w meczu z Goteborgiem w I rundzie Pucharu Europy w 1970 roku? Niecałe 8 tysięcy. Na murawie grają ludzie, którzy przejdą do historii polskiej piłki, Legia jest w świetnym momencie swojej historii, ma w składzie prawdziwe gwiazdy, dopiero co ograła Saint-Etienne i walczyła z Galatasaray, a na trybunach siedzi mniej widzów niż na otwierającym obecny sezon klasyku Cracovia – Piast Gliwice.

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

W sezonie 1997/98 przez cały sezon rozegrano tylko trzy mecze z frekwencją ponad 15 tysięcy widzów a w lidze pod względem liczby kibiców na meczach rządziło KSZO Ostrowiec Świętokrzyski. Działy marketingu… No dobra, inaczej. Kibice nie musieli się specjalnie mobilizować na mecze, bo przecież na Legię co tydzień przyjeżdżali atrakcyjni, niemal derbowi rywale – jak nie Górnik Zabrze, to Widzew, jak nie Widzew, to Lech, jak nie Lech, to Polonia. Mimo to stadiony były pustawe, panowała zresztą na nich tak biesiadna atmosfera, że kompletnie nie mogą dziwić wyludnione wówczas sektory. Zwycięstwo Widzewa nad Steauą Bukareszt w Lidze Mistrzów obejrzało 8 tysięcy osób. Jak sądzę – dwa razy mniej, niż teraz zejdzie im karnetów na mecze w III lidze. ŁKS z AS Monaco – ledwo półtora tysiąca, prawie trzy razy mniej niż na meczu z ŁKS-em Łomża w III lidze.

Lata dziewięćdziesiąte to oczywiście warunki ekstremalne, których nijak nie możemy porównywać z jakimkolwiek innym okresem. Ale czy cofanie się dalej, do lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ma w ogóle sens? Oczywiście, to wtedy padały rekordy niedoścignione do dziś, kibice pamiętający tamte czasy z rozrzewnieniem wspominają, jak fanatycy niemieszczący się na sektorach siadali na bieżniach wokół boisk. Kilkadziesiąt tysięcy u siebie, mecze wyjazdowe oglądane przez kilka tysięcy osób – to nie były jakieś wyjątkowe sytuacje, o których krążyły legendy. Ale czym była wówczas dla ludzi piłka nożna? Czym były mecze, na które jechało się w ramach wycieczki z zakładu pracy? Czym były zwycięstwa i czym były porażki, jeśli często o wyniku kibic dowiadywał się dopiero z porannej prasy? Czym była drużyna, jeśli pozostawała w dużej mierze obca, czym było przeżywanie meczu, jeśli ograniczało się tylko do 90 minut śledzenia 22 piłkarzy?

Czy – podobnie jak dzisiaj – upadłe kluby byłyby reaktywowane z taką pompą od najniższych lig? Obstawiam, że niekoniecznie, skoro z map właściwie zniknęły Zagłębie Wałbrzych czy Szombierki Bytom. Bankrutująca dzisiaj derbowa rywalka „Szombrów”, Polonia Bytom powstanie na nowo na zdrowszych zasadach i z – być może – większym wsparciem fanów niż w ubiegłym sezonie. Bankrutujące lata temu Zagłębie nie miało szans na taki scenariusz, Szombierki też zaczęły się odradzać tak naprawdę dopiero w „nowej” erze kibicowania. Dalej – czy w latach siedemdziesiątych możliwe byłyby rekordy karnetowe w rozgrywkach IV szczebla rozgrywkowego? Czy możliwe byłoby tak szerokie zainteresowanie meczami w ligach naprawdę kartoflanych?

Futbol był wtedy rozrywką i jedynie rozrywką. Dziś to dla wielu wyznacznik samopoczucia w kilkunastu najbliższych dniach. Dziś dla wielu to jedyne hobby, diabelnie kosztowne i obciążające, bo przecież czasami wliczone są w nie wycieczki za Kaukaz. Dziś od jednego transferu, od jednego wyniku, od jednego posta na oficjalnym koncie twitterowym zawodnika może zależeć humor fanatyka przez długie tygodnie.

Reklama

Występują więc jednocześnie dwa czynniki, które nigdy nie miały miejsca w polskiej piłce w jednym czasie. Z jednej strony totalne ześwirowanie osób zajmujących się futbolem, gotowość do poświęceń, zafiksowanie, przykładanie do poczynań klubu olbrzymiej wagi, z drugiej – masowość, przeżywanie nie w grupie kilkunastu, ale kilkunastu tysięcy osób. Zachodzą dwa bardzo silne procesy – wzrost poczucia utożsamiania się ze swoją drużyną oraz wzrost liczby ludzi, którzy takie poczucie mają.

Legia Warszawa jest w najlepszym punkcie swojej historii, nie mam raczej wątpliwości. Ani w latach siedemdziesiątych, ani w latach dziewięćdziesiątych kibice nie mieli okazji przeżywać w tak masowy, pełny sposób tak wielkich sukcesów. Nawet jeśli udawało im się wcześniej dokonywać cudów na murawach – radość piłkarską psuły okoliczności. Może się mylę, ale chyba czym innym jest fetowanie zwycięstwa przy rytmicznym śpiewie kilku tysięcy gardeł „nie poddawaj się, ukochana ma”, a czym innym świętowanie przy kilkudziesięciu łysych dżentelmenach we „flekach” wywróconych na pomarańczową stronę.

Ale przecież w tym kontekście w najlepszym punkcie swojej historii jest też Jagiellonia, fetowanie na murawie kilkunastu tysięcy widzów to coś, czego w Białymstoku nie było nigdy. Lech w miarę regularnie, parę razy w roku, wpada na mecze w 30, czasem i 40 tysięcy ludzi, feta w 2015 roku przyćmiła rozmachem wszystkie wcześniejsze poznańskie fety. Coś niebywałego dzieje się w Zabrzu, gdzie kibice pokazują, jak bezsensowne było zaniechanie budowy czwartej trybuny. Na ŁKS-ie już w III lidze chodziło na mecze więcej osób, niż w końcowych sezonach po spadku z Ekstraklasy. Karnety Widzewa to coś, obok czego ciężko przejść obojętnie. Historyczne sukcesy osiąga Korona Kielce, Lechia Gdańsk, Arka Gdynia.

Ba, jestem pewny, że swoje duże chwile za moment przeżyją nawet kibice Ruchu, choć obstawiam, że dopiero po pójściu drogą klubów z Łodzi.

„What a time to be alive”. Kilka tygodni temu pisałem, że kibicowanie to głównie ból, żal, cierpienie, gorycz i dobrowolne skazywanie się na powolną śmierć. Ale jest przerwa między rundami. Czas na spojrzenie z dystansu. Czas na zestawienie tego, co pamiętamy z końcowych lat dziewięćdziesiątych z tym, co przed nami. Uważam, że kibicowanie ani w przeszłości, ani w przyszłości nie było i nie będzie tak przyjemne, jak w obecnych czasach. To nadal krwawe piekło, sadomasochizm i oczekiwanie na spektakularną klęskę, ale te krótkie momenty rozkoszy są intensywniejsze niż kiedykolwiek.

Dlatego jak narkomani wałęsamy się po domach w oczekiwaniu na pierwszy gwizdek. Dlatego jadę po swój karnet i czekam na mecz z ROW-em Rybnik z równym, albo i większym podnieceniem, niż dwadzieścia lat temu na Ligę Mistrzów z Manchesterem United.

Reklama

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

38 komentarzy

Loading...