
Duet Piola-Colaussi demoluje Węgrów – Włosi po raz drugi mistrzami świata!
Ten turniej zapamiętany został ze względu na kilka genialnych historii. Z polskiej perspektywy? Fantastyczny Leonidas, nieodstający poziomem od niego chyba najlepszy piłkarz międzywojenny Ernest Wilimowski, a wisienką na torcie – bezpośrednie starcie obu reprezentacji, w których grali wymienieni panowie. Dzisiaj mija natomiast 79. rocznica finału tamtych mistrzostw świata z 1938 roku. Francuskiego mundialu wygranego przez faszystowskie Włochy, ale z piękną kartą zapisaną także przez polską reprezentację.
19 czerwca 1938 roku, kilkanaście miesięcy przed tym, jak mrok zasnuł cały Stary Kontynent, na francuskie murawy zamiast czołgów wyjechały dwie pancerne jedenastki – fenomenalnych Węgrów oraz jeszcze lepszych Włochów.
Węgrzy mieli do finału prawdziwą autostradę. Wschodnie Indie, Szwajcaria i na koniec Szwecja – no nie, to nie są potęgi futbolu, ani tym bardziej nie były nimi pod koniec lat trzydziestych. „Azzurri” mieli nieco cięższą drogę – zaczęli od Norwegów, z którymi musieli męczyć się w dogrywce, rozstrzygniętej dopiero golem Silvio Pioli, o którym będziemy jeszcze mówili w kontekście finału. W ćwierćfinale dość bezproblemowo uporali się z Francuzami, a w półfinale po ciężkich bojach pokonali Brazylijczyków.
W finale, którego rocznicę dzisiaj obchodzimy, Włosi pokazali w pełni swoją jakość. Nie grali „catenaccio”, nie postawili muru, tylko od pierwszego gwizdka Georgesa Capdeville’a ruszyli do naporu na bramkę Antala Szabo. Efektem tego była szybka bramka, bo już w szóstej minucie gola strzelił Gino Colaussi. 120 sekund później stan rywalizacji się wyrównał. To też nieco rozgniewało Włochów, którzy do przerwy wpakowali rywalom jeszcze dwie sztuki. Emocje w końcówce miał zapewnić w 70. minucie Gyorgy Sarosi, ale za chwilę Silvio Piola skompletował „doppelpacka” i to „Azzurri” wznieśli puchar na Olympique Yves-Du-Manoir. W ten sposób obronili trofeum sprzed czterech lat i udowodnili, że stolicami przedwojennego futbolu były Rzym Silvio Pioli, Mediolan Giuseppe Meazzy czy Bolonia Michela Andreolo.
Ale dumę mogli czuć nie tylko zwycięzcy z Włoch. Jak wspomnieliśmy we wstępie – także Polacy ciepło wspominają ostatni mundial przed wojną. Co prawda, powrót do kraju po pierwszej rundzie w teorii chwały raczej nigdy nie przynosi ale jednak – los rzucił nam naprawdę ciężkiego rywala. Nie od dziś wiadomo, że Brazylijczycy potrafią grać w piłkę, a z Leonidasem w składzie, jak się później okazało – królem strzelców całej imprezy, należeli do faworytów. Ale i my mieliśmy swoje działo, strzelca, który właśnie z Brazylią ustanowił niepobity przez kolejne pół wieku rekord. Ernest Wilimowski na hat-trick Leonidasa odpowiedział czterema trafieniami, które przebił dopiero Oleg Salenko na amerykańskim turnieju w 1994 roku. Polacy doprowadzili do dogrywki – na minutę przed upływem 90 minut Wilimowski trafił na 4:4, ale w kolejnych 30 minutach Brazylijczycy strzelili o jednego gola więcej. 6:5. 11 goli, dwóch wielkich napastników, fura emocji.
Tak, wstydu nie przynieśliśmy. Tym bardziej, że już rok później, niemal w przededniu wojny, 27 sierpnia, pokonaliśmy wicemistrzów świata, Węgrów. Co działo się zaledwie kilkanaście miesięcy później później, także z tym genialnym Wilimowskim, uczą niestety książki od historii, nie sportowe almanachy.
KOMENTARZE (1) DODAJ KOMENTARZ
Dodaj komentarz
Musisz się zalogowany jako aby móc dodać komentarz.
Musisz się zalogowany jako aby móc dodać komentarz.
Jest o Włoszech, to nie ma bata, musi być o murowaniu bramki, musi być o „catenaccio”. A wtedy nikt czegoś takiego jeszcze nie znał.