Reklama

„Dzień świstaka” przy Cichej

redakcja

Autor:redakcja

02 czerwca 2017, 23:23 • 3 min czytania 36 komentarzy

Niewiele klubów żegnało się z Ekstraklasą tak absurdalnym meczem. Dwadzieścia trzy minuty, które doliczył Jarosław Przybył, a które nie miały szans decydować o czymkolwiek, były jednymi z najdziwniejszych jakie widzieliśmy. A przecież regularnie oglądamy Ekstraklasę i pierwszą ligę, więc jesteśmy zahartowani we wrażeniach rodem z wczesnych odcinków „Strefy mroku”. Górnik – Ruch to była jakaś kuriozalna i znacznie bardziej upiorna wariacja „Dnia Świstaka”.

„Dzień świstaka” przy Cichej

Podejmiemy ten trud i mimo wszystko spróbujemy najpierw mówić o boisku. Otóż było dość przewidywalnie: póki Górnik mógł się utrzymać, póki chociaż mógł się łudzić, póki choćby mógł bawić się w matematyczne szanse, póty grał. Może Niebiescy stwarzali sytuacje, może byli bardziej aktywni, częściej oddawali strzały, ale jednak to Górnik prowadził 1:0, potem podwyższył na 2:0 po skutecznych kontrach. Szczególnie asysta Javiego Hernandeza przy 1:0 palce lizać, może być na wagę utrzymania – jego samego w lidze.

Druga połowa to popis chodzonego. Trudno jednak, żeby stało się inaczej, skoro najaktywniejsi w tym momencie byli kibice Ruchu. Racowisko na murawie, płonące flagi, a wszystko skrzętnie ukrywane przez Canal+, który w tym czasie pokazywał księżyc, jakieś lale na trybunach bądź jeżdżący tuż za linią boczną samochód. Rozumiemy nawet dlaczego to robią, ale są jakieś granice, bo później może być ciężko wytłumaczyć widzom dlaczego arbiter dolicza 23 minuty. W pewnym momencie ukrywanie zamieszania na trybunach nie sprawia, że produkt staje się lepszy – staje się tylko bardziej niezrozumiały.

Przybył doliczał 23 minuty w momencie, gdy Górnik nie miał już najmniejszych szans na utrzymanie. Arka świętowała. Arka miała wynik, którego nie mogła zepsuć. Górnicy doskonale o tym wiedzieli. Już w pierwszej połowie, gdy Arka miała 2:0, na ławce rezerwowych dominowały żałobne miny. Gdy Marcjanik strzelił w Lubinie samobója, Prusak od razu się podniósł i pokrzykiwał na kolegów. Ale w końcówce już równie dobrze mógł zawinąć się do szatni, spakować i pojechać do domu. Tymczasem w takich nastrojach, wiedząc, że właśnie spadli i nic tego nie zmieni, Górnicy zostali na blisko pół godziny na boisko. Nie miało to żadnego sensu. Kiedy jak kiedy, ale tutaj można zrozumieć, że ciężko było wykrzesać z siebie wiele. Niebiescy to wykorzystali, bramkę strzelił Visnakovs, potem Koj, a jeszcze Arak powinien podwyższyć na 3:2. Ale jak nigdy zabawimy się z jasnowidzów: szanujemy determinację Niebieskich, ale ten remis był efektem tego, że Górnicy, choć właśnie mentalnie tonęli, musieli grać.

Górnik miał utrzymanie w nogach, ale kilka tygodni temu w Gdyni, gdy przegrał 0:1. Choć pod koniec rundy finałowej wygrał w Gdyni 4:2. Choć strzelał wtedy regularnie. Choć w rundzie finałowej też grał lepiej. Ale ze wszystkich meczów, właśnie w Gdyni nie grał zupełnie nic.

Reklama

Co do całego meczu, to powiemy tyle, że tak jak cenimy ligową przaśność, pewien zauważalny element absurdu, ale dzisiaj jego stężenie wykroczyło poza skalę. W tych oparach obie drużyny żegnają się z Ekstraklasą. Co tu kryć – meczem, który będzie się pamiętać długo, ale o którym akurat w Chorzowie i Łęcznej chcieliby zapomnieć.

wSZLpOo

Najnowsze

Komentarze

36 komentarzy

Loading...