Reklama

Bracia Bryanowie powoli zwijają rodzinny interes

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

21 maja 2017, 11:24 • 8 min czytania 1 komentarz

Z tenisowym deblem jest trochę jak z piłkarską Ligą Europy. Biegają tam dobrzy zawodnicy, poziom też jest wysoki, ale wszyscy wpatrują się jednak przede wszystkim w Ligę Mistrzów, bo to tam są największe gwiazdy i największa góra forsy. Mike i Bob Bryan nigdy nie mieli więc szans wskoczyć na półkę zarezerwowaną dla Federera, Nadala, Djokovicia czy Murray’a. Ale i tak przeszli do historii tenisa. Zapewniło im to szesnaście tytułów wielkoszlemowych, co będzie wynikiem ekstremalnie trudnym do pobicia. No chyba, że ktoś wyda na świat kolejnych tak zwariowanych bliźniaków. A miejsce na szczycie się zwalnia, bo słynni 39-latkowie z Kalifornii powoli będą schodzić do szatni. To dobry moment, żeby przypomnieć historię gości, którzy są zaprzeczeniem powiedzenia, że „z rodziną najlepiej wychodzi się tylko na zdjęciach”.

Bracia Bryanowie powoli zwijają rodzinny interes

Myślę, że w singlu jestem od niego lepszy. Wciąż na każdym treningu potrafię skopać mu tyłek – śmiał się Mike, który jest starszy od Boba o całe dwie minuty. 

Jednak tak po prawdzie, to obaj w grze pojedynczej byli równie ciency jak siatka przedzielająca kort. Bob najwyżej w swojej karierze w rankingu ATP był 116., a Mike dopiero 246., co zresztą nieco kłóci się z jego opinią o singlowej wyższości nad bratem. Ale bycie razem to już zupełnie inna bajka. Razem przez lata byli deblową maszynką do zdobywania tytułów i zarabiania pieniędzy. W ciągu 19 lat zawodowej kariery wygrali wspólnie ponad sto turniejów, przede wszystkim jednak aż szesnaście wielkoszlemowych (w tym sześciokrotnie mistrzostwo Australian Open), a także złoty i brązowy medal igrzysk olimpijskich. Dzięki temu wspólnie podnieśli z kortu ponad 14 milionów dolarów. Nie licząc oczywiście drugiej, prawdopodobnie też pokaźnej kupki pieniędzy od sponsorów.

Ale co ciekawe, kasą dzielą się jednak nie tylko wtedy, kiedy wygrywają wspólnie. Oprócz szesnastu wygranych Wielkich Szlemów w deblu, obaj wygrywali je bowiem też w grze mieszanej: Bob ma siedem takich triumfów, Mike cztery. I dwukrotnie zdarzyło się, że w wielkoszlemowym finale grali przeciwko sobie. Z finansowego punktu widzenia nie miało to jednak większego znaczenia, bo nigdy nie ukrywali, że nawet wtedy zwycięzca dzielił się po połowie z przegrywającym bratem. Było tak chociażby podczas Wimbledonu w 2008 r., który Bob zwyciężył w parze z Samanthą Stosur.   

Ich rodzice Kathy i Wayne, którzy też grali w tenisa, a później zajęli się trenerką, od początku dostrzegali, że bracia najlepiej swój potencjał mogą pokazać właśnie w grze podwójnej. Dochodziło nawet do tego, że ojciec celowo unikał sytuacji, w których obaj mogliby trafić na siebie w turnieju singlowym. Cel był więc jasny: mają grać razem. – To był sprytny plan – mówił o zachowaniu swoich starych Mike. – Każdy z nas dorastając marzył, żeby być numerem jeden na świecie, ale jak możesz to zrobić, skoro nawet nie wiesz, czy jesteś numerem jeden w swoim pokoju? Ale to później bardzo nam pomogło, razem stawaliśmy się coraz lepsi.

Reklama

Matkowski: Bob jest bardziej wyluzowany

Swój pierwszy turniej deblowy wygrali mając zaledwie sześć lat, chociaż wtedy to była jeszcze głównie zabawa w tenisa. Rodzice z czasem coraz częściej zaczęli ich zabierać ze sobą na turnieje, najpierw akademickie, później topowe, jak Indian Wells. To wtedy po raz pierwszy – mając 9-10 lat – zobaczyli na żywo Andre Agassiego. Kathy i Wayne kazali im przyglądać mu się uważnie, bo ich zdaniem żaden z zawodników na świecie nie uderzał piłki tak dobrze jak on. Co ciekawe, kiedy Bob rozpoczynał później profesjonalną karierę, los dał mu nagrodę – w jednym z pierwszych zawodowych meczów w 1998 r. skojarzył go właśnie z Agassim. W momencie, kiedy z nim grał (oczywiście ostatecznie przegrał), w jego pokoju wisiał jeszcze plakat idola. 

Razem robili wszystko, razem poszli więc na studia do Stanford. I związana jest z tym naprawdę niezła historia, bo jedną z osób, które namawiały braci do wyboru właśnie Stanford University, był ponoć ich znajomy… Tiger Woods. Dzisiejszy gwiazdor golfa, który jest od nich trzy lata starszy, już tam uczęszczał i przekonywał Bryanów do tego samego wyboru. Woods miał już wtedy łatkę gigantycznego talentu. – Pojawił się na jednym z moich meczów w Michigan i powiedział, że byłoby miło, gdybyśmy my też poszli tam się uczyć. Pamiętam, zapytałem go wtedy, czy to prawda, że przechodzi na zawodowstwo, bo już wtedy mówiło się, że Nike chce mu zapłacić 60 mln dolarów. „Nie mogę ci powiedzieć” – kiwnął tylko głową. A w następnym tygodniu było już o nim we wszystkich wiadomościach – opowiadał po latach Bob.

Pierwszy tytuł wielkoszlemowy zdobyli w 2003 r., na paryskich kortach Rolanda Garrosa. W finale pokonali holendersko-rosyjską parę Paul Haarhuis-Jewgienij Kafielnikow. I niedługo później na długi czas zabetonowali światowego męskiego debla. Wystarczy wspomnieć, że w latach 2007, 2010 i 2013 potrafili wygrywać – uwaga – aż po jedenaście turniejów w ciągu roku. Pierwsze miejsce rankingu deblistów okupowali łącznie przez 454 tygodni.

Przez lata dobrze więc zdążyła poznać ich m.in. najlepsza polska para ostatnich lat, czyli Marcin Matkowski-Mariusz Fyrstenberg. – Pierwszy mecz graliśmy chyba w 2004 r. w Acapulco, tak więc mamy z nimi kontakt już trzynaście lat. Razem z Mariuszem wygraliśmy z braćmi jakieś sześć czy siedem razy. Na pewno nie byliśmy dla nich parą, z którą lubili grać, bo zdarzało się nam ich ogrywać. W pewnym momencie chodziła za nami nawet taka opinia, że wiemy jak przycisnąć braci Bryanów – mówi w rozmowie z Weszło Matkowski.

Reklama

Ale już w najważniejszych meczach Polacy zawsze od nich ostatecznie obrywali (chociaż nie były to jednostronne mecze). Tak było w finałach turniejów w Madrycie w 2007 r., Barcelonie w 2008 r. i Pekinie w 2010 r. Matkowski przegrał z nimi także finał turnieju w Paryżu w 2014 r., kiedy jego partnerem był Austriak Jurgen Melzer. Rady nie dał im też Jerzy Janowicz, który przegrał z nimi w finale Indian Wells w 2013 r.

– Dobrze się dogadujemy, czasami też wspólnie trenowaliśmy. Trudno było ich dobrze nie poznać, skoro widujemy się praktycznie na każdym turnieju w ciągu roku – dodaje Marcin Matkowski. – Bob jest bardziej wyluzowany, dlatego ja przynajmniej miałem lepszy kontakt z nim, niż z Mikem. Siłą rzeczy poza kortem też wszystko robili razem, chociaż jak już poznali swoje żony, to przestali wspólnie mieszkać. Bob żyje teraz na Florydzie, Mike cały czas w Kalifornii, więc są dziś rozdzieleni dobrymi tysiącami kilometrów.

Skończyć jak Pete Sampras

Bliźniakom trudno wytknąć jakikolwiek skandal, są raczej postrzegani w tenisowym środowisku jako fajni, pozytywnie kumple. Byli nawet prawdopodobnie pierwszymi profesjonalnymi zawodnikami, który nagrali profesjonalną płytę. Razem z wokalistą Davidem Baronem założyli zespół Bryan Bros Band, wydając nawet w 2009 r. debiutanckim album „Let it Rip”. Tutaj, tak jak na korcie, podział ról też był dobrze przemyślany: Bob grywał na keyboardzie, Mike na gitarze i perkusji. Bracia występowali m.in. przy okazji imprez towarzyszących turniejom oraz na eventach charytatywnych.

Ale kiedy trzeba, potrafili też wykorzystać swoją pozycje w środowisku. Tak było chociażby w 2014 r., kiedy szczypali w mediach legendarnego Johna McEnroe. Poszło o jego ostrą wypowiedź dla „Timesa” uderzającą we wszystkich deblistów. Bo zdaniem tenisowej legendy, poziom tej specjalizacji mocno się obniżył. – Debel? Po co my w to w ogóle gramy? Większość z was wie, że kocham rywalizację deblową, ale patrzę teraz na nią i pytam: „Co to jest?”. Nie wiem, co one (deble – red.) wnoszą dziś do tenisa. Grają tu wolni faceci, którzy nie są wystarczająco szybcy, żeby walczyć w singlu. Czy bracia Bryanowie zaistnieliby w singlu? Nie. Jak myślicie, dlaczego więc grają w deblu? – nie przebierał w słowach McEnroe, który w przeszłości był rankingową „jedynką” zarówno w deblu, jak i singlu. Zasugerował nawet, żeby poważnie zastanowić się nad całkowitym odejściem od debla i dołożeniu zaoszczędzonych w ten sposób pieniędzy do puli mniejszych turniejów, gdzie ogrywają się początkujący gracze.

Cóż, mówi tak tylko jedna osoba, ale niestety ma ona dość szerokie pole możliwości do wypowiadania się o tenisie… – mówił Bob przekonując, że na przestrzeni ostatnich 30 lat gra deblowa bardzo mocno się rozwinęła.    

Kilka razy z nim rozmawialiśmy o tej sprawie. On ma swój punkt widzenia, my swój – dodał Mike.

Na poziom debla bez wątpienia wpłynie jednak koniec ich kariery. A ten zbliża się dla 39-latków nieuchronnie. Po raz ostatni turniej wielkoszlemowy – US Open – wygrali w 2014 r. Z powodów zdrowotnych wycofali się również z ubiegłorocznych igrzysk w Rio de Janeiro, którym podporządkowali w zasadzie całe ostatnie dwa lata. Chcieli obronić w Brazylii złoto z Londynu z 2012 r. W tym roku trofea też ich omijają, chociaż wciąż potrafią dochodzić do finałów. Tak było chociażby podczas Australian Open, gdzie w decydującym meczu ostatecznie ulegli parze Henri Kontinen-John Peers. Na początku roku oficjalnie ogłosili również zakończenie kariery reprezentacyjnej, a więc nie wystąpią już więcej w Pucharze Davisa (zdobyli go w 2007 r.). Bracia zajmują obecnie 7. miejsce w rankingu deblistów. 

– Nie wiadomo ile jeszcze pograją, tylko ten rok czy może następny, ale w ostatnim czasie na pewno już nie są tak bardzo mocni. Widać to po ich podejściu: grają, ale to już nie jest to co kiedyś, kiedy byli w zasadzie przyzwyczajeni do wygrywania. Poza tym na początku roku rozstali się ze swoim coachem Davidem Macphersonem, który trenował ich przez jedenaście lat i prowadził ich do największych sukcesów – dodaje Matkowski.

Jeszcze w ubiegłym roku zapewniali, że wciąż są głodni zwycięstw, że wciąż mają ogromną zajawkę do gry w tenisa, a ten nawet po latach dalej dostarcza im spory zapas adrenaliny. Zaznaczali jednak, że kiedy obaj założyli rodziny, ich sportowe życie stało się bardziej skomplikowane. Ale bracia zgodnie podkreślają, że chcą zakończyć swoją karierę z wielkim hukiem.

Mike: – Każdy pewnie chciałby przejść na emeryturę jak Pete Sampras, wygrywając na koniec US Open. To byłoby jak zakończenie dobrej książki. Mam nadzieję, że my też takie będziemy mieć.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

*cytaty Mike’a i Boba Bryanów pochodzą z archiwalnych materiałów „The Independent”, NBC i tennis.com.   

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

1 komentarz

Loading...