Reklama

Sześć wydarzeń z NBA, które warto sobie odświeżyć

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

15 maja 2017, 16:45 • 5 min czytania 8 komentarzy

W NBA zdarzają się czasem takie mecze, które amerykańskie rodziny wspominają potem miesiącami przy grillu. Jeden z nich kibice koszykówki mogli obejrzeć wczoraj, kiedy to w pierwszym finale Konferencji Zachodniej Golden State Warriors ograli San Antonio Spurs 113:111. Stephen Curry i spółka mieli już do rywali 25 punktów straty, a mimo to udało im się odwrócić losy spotkania. Oczywiście – w najlepszej lidze na świecie nie brakowało innych spektakularnych historii. Postanowiliśmy przypomnieć wam kilka z nich. O jednych słyszały miliony niedzielnych kibiców sportu na całym świecie, inne odbiły się echem tylko pośród fanów kosza. Uprzedzamy: to nie żaden ranking tylko zbiór kilku wydarzeń, mniej lub bardziej istotnych, które postanowiliśmy odświeżyć:

Sześć wydarzeń z NBA, które warto sobie odświeżyć

Umówmy się: w 35 sekund nie można zrobić zbyt wiele. Zawodowy lekkoatleta nie ma szans, aby przebiec w tym czasie 400 m, a profesjonalny gitarzysta nie wyrobi się z efektowną solówką. Pewnie gdyby zapytać was, ile punktów może zdobyć w nieco ponad pół minuty koszykarz, powiedzielibyście, że pięć, no, może sześć. Błąd. W 2004 roku, w starciu Houston Rockets z San Antonio Spurs, Tracy McGrady rzucił… trzynaście oczek. Niewiarygodne? Pełna zgoda. Oto jak tego dokonał:

Gdyby Usain Bolt spotkał się kiedyś z Reggiem Millerem i powiedział mu: „hej, stary, a wiesz, że potrzebuje nieco ponad 9 sekund, aby przebiec setkę?!”, na Amerykaninie nie zrobiłoby to specjalnego wrażenia. Powód? On też potrafił dokonać w podobnym czasie czegoś wielkiego. Precyzując – rzucił osiem punktów! Patrzcie i podziwiajcie:

Reklama

3,96 m – tyle dzieli w NBA linię rzutów osobistych od obręczy kosza. Pewnego grudniowego dnia 1992 roku Dominique Wilkins pokazał światu, że ta odległość nie znaczy dla niego kompletnie nic. W meczu Atlanty Hawks z Chicago Bulls Amerykanin wykonał 23 osobiste. Zgadniecie ile z nich trafił? Skoro postawiliśmy pytanie w ten sposób, to pewnie się już domyślacie: wszystkie!

W koszykówce, jak wiadomo, nie samymi rzutami żyje człowiek. Niektóre asysty potrafią być nawet bardziej efektowne od wsadów czy prób za trzy punkty, z czego doskonale zdaje sobie sprawę Steve Blake. W 2009 roku grający wówczas w barwach Portland Trail Blazers zawodnik zaliczył podczas pierwszej kwarty spotkania z Los Angeles Clippers aż czternaście ostatnich podań. Zanim zobaczycie jak przeszedł do historii, warto powiedzieć, że identycznym wynikiem w jednej kwarcie popisał się niespełna 25 lat wcześniej John Lucas z San Antonio Spurs.

Fani piłki znają tę historię na pamięć, więc przypomnimy tylko najważniejsze szczegóły: Stambuł, 2005 rok. Liverpool przegrywa po 45 minutach finału Ligi Mistrzów 0:3 z Milanem, a mimo to podnosi się z kolan i ostatecznie zdobywa okazały puchar. W NBA również zdarzają się efektowne come backi, czego dowodem wstęp do tego tekstu. Jeszcze ciekawiej niż wczoraj w Oakland było jednak w 2009 roku w Chicago. W trzeciej kwarcie spotkania z Sacramento Kings „Byki” prowadziły… 35 punktami. Że nie da się roztrwonić tej przewagi w tak krótkim czasie? Hm, łapcie:

Reklama

Jakiś czas temu pisaliśmy tekst o rekordach, które są nie do pobicia. Zahaczyliśmy wówczas o NBA, warto przypomnieć ten fragment dziś:

„I pomyśleć, że 2 marca 1962 r. w Hersheypark Arena na meczu pomiędzy Philadelphia Warriors a New York Knicks nie było żadnej telewizji. Żadnej. Dziennikarze po prostu olali to, dlatego nic nieznaczące już dla układu tabeli spotkanie było transmitowane tylko przez jedną rozgłośnię radiową. Nawet trybuny były w połowie puste. Sam Chamberlain tak śmiał się potem z tej sytuacji w rozmowie z ESPN: – Już chyba z 10 tys. osób mówiło mi, że widziało na własne oczy moje 100 pkt. w meczu w Madison Square Garden. Cóż, spotkanie odbyło się w Hersey, było tam tylko ok. 4 tys. widzów, ale ok. Ja mam swoje wspomnienia związane z tamtym meczem, oni także.

Po pierwszej kwarcie miał rzucone 23 pkt., po drugiej już 41. Jakiegoś wielkiego szału nie było jeszcze nawet po trzeciej kwarcie, kiedy środkowy Warriors miał już 69 pkt., bo takie mecze już mu się zdarzały. Ale kiedy trafił 79 pkt. – czyli o jeden więcej niż jego poprzedni osobisty rekord – na boisku zaczął się cyrk. Do końca było jeszcze sporo czasu, Wilt był w gazie, wpadało mu wszystko, dlatego na parkiecie zaczęło na poważnie śmierdzieć trzycyfrowym wynikiem olbrzyma. Tym bardziej, że wszystkie piłki miały być grane tylko do niego. Zawodnicy Knicks, chcąc uniknąć blamażu, robili wszystko, żeby tylko uniemożliwić dogrywanie kolejnych piłek do Chamberlaina. Faul gonił faul. – To już nie miało kompletnie nic wspólnego z grą w koszykówkę – wspominał po latach zawodnik NYK Richie Guerin.

Chamberlain w samej końcówce zaciął się jednak na 98 pkt., pudłując dwa kolejne rzuty. Ale w końcu udało się. „Setka” pękła. Po meczu (Philadelphia ostatecznie wygrała 169-147) parkiet zalał tłum kibiców, bo każdy chciał dotknąć człowieka, który właśnie napisał historię. Niesamowity rekord utrzymuję się w NBA do dziś, a najbliżej jego pobicia był Kobe Bryant, który w 2006 r. w meczu z Toronto Raptors rzucił 81 pkt. Aż chce się powiedzieć – tylko. Bo i tak punktów zabrakło od cholery. 

Cy-HWQ3XgAAHDlK-700x467

Chamberlain nazywany był „Szczudłem”, bo w sumie jaką inną ksywkę nadać komuś, kto wyrósł od ziemi na 216 cm? Oprócz dwóch tytułów mistrza NBA miał na swoim koncie jeszcze masę innych rekordów ligi (m.in. 4029 pkt. rzuconych w jednym sezonie), ale zasłynął też swoim stylem bycia. Pod koniec życia wyliczył – według swojego zawiłego algorytmu – że od 15. roku życia uprawiał seks z 20 tys. kobiet. Kiedy brytyjski „The Independent” zrobił swojego czasu listę największych uwodzicieli w historii, umieścił jego nazwisko m.in. wśród Giacomo Casanovy, Katarzyny Wielkiej, Kleopatry i Lorda Byrona. – Myślę, że Wilt skakał na wszystko co się ruszało. Ale nigdy nie był przy tym niegrzeczny – mówiła cytowana w artykule szwedzka lekkoatletka, skoczkini wzwyż Annette Tannander, która miała okazję poznać koszykarza.”

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

EURO 2024

Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu

Antoni Figlewicz
0
Boniek: Jechanie z nastawieniem, że niczego nie zdziałamy, to strata czasu
Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
12
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Inne sporty

Komentarze

8 komentarzy

Loading...