Reklama

Ze znajomości ze mną korzystali wszyscy, a ja nadal byłem sam

redakcja

Autor:redakcja

13 maja 2017, 11:10 • 25 min czytania 26 komentarzy

Mówi, że w życiu nie przeczytał nawet pół dobrej recenzji. Miał zagrać w obsypanym nagrodami „Dniu świra”, ale krytyczne opinie o „Ajlawju” skutecznie go od tego odwiodły. „Być może nie mamy oscarowych ról, ale mamy oscarowe sceny” – przekonuje. Mimo iż „miał w łóżku” najpiękniejsze polskie aktorki, zawsze krępowały go  rozbierane ujęcia. Ten Typ Mes rapuje, że dla Polaków Gajos i Frycz są jak De Niro i Pesci. Kim jest dla nas Cezary Pazura, trzykrotnie uznany za najlepszego polskiego aktora? Kiedy sięgał po Złotą Kaczkę, nie miało znaczenia, że do „filmówki” dostał się za drugim podejściem, z odwołania, stawiając się na egzamin z ciężką głową, dzień po tym, jak Boniek walnął trzy bramki Belgom.

Ze znajomości ze mną korzystali wszyscy, a ja nadal byłem sam

Jak ktoś bardzo młody mówi do mnie per ty, to troszeczkę mnie to denerwuje. No bo jednak różnica wieku robi swoje. Ja nie mówiłem do moich profesorów po imieniu. Nigdy sobie na to nie pozwalałem.

Trudno, żeby z podobnym taktem zachowywała się banda zawianych kolesi. Tak Olaf Lubaszenko żartobliwie nazywał pański elektorat.

Wie pan, kiedyś zwróciłem jednemu uwagę. Zaczął: „Ooo, Czarek”.

– Słuchaj, nie Czarek, tylko pan Cezary.

Reklama

Przepraszam panie Czarku. Ja pana bardzo szanuję, ale po prostu gości pan w naszym domu co chwila i jest pan tak bliski mnie, mojej mamie, mojemu tacie, że dla nas jest pan Czarkiem.

Inna sytuacja. Szczecin, jestem po występie, siedzę w jakiejś pizzerii. Wtedy akurat święcił triumfy „13 Posterunek”. Wchodzi pan w średnim wieku z 4/5-letnim synkiem. Chłopiec  podbiega do mnie, siada mi na kolana i zaczyna mnie całować. „O, mój Carek, mój Carek”. Ojciec na to wzburzony: „Co robisz?! Pan aktor przyjechał z Warszawy, odpoczywa”. „Nie, to nie jest aktor, to jest mój Carek”.

I nagle zrozumiałem. Dla takich ludzi jestem kukiełką z telewizji. Ona się wygłupia, oni ją oglądają. Jestem tym Carkiem, a nie człowiekiem, który coś udaje i gra role.

Niektóre z tekstów granych przez pana bohaterów weszły do powszechnego użycia.

Np. „znak-sygnał”, to chyba najbardziej. Z dwóch słów zrobiło się jedno. „Czekajcie na znak-sygnał”. Dzisiaj wszyscy to mówią, na planie także.

Ja przypominam sobie „pekaesy” z „Kiler-ów 2-óch”.

Reklama

O, no tak. Przecież takiego określenia w ogóle wcześniej nie używano. „Debeściak”, „Siara mi dał, bo mnie lubi”, „Psikutas bez s”, „zawsze drugi, całe życie drugi”, „w pizdu i wylądował”, „ja tu na deszczu, wilki jakieś”,…

Czyli głownie Jurek Kiler i Adaś Miauczyński.

Powiem panu, że jeszcze teraz jak jadę windą, ktoś się dosiada i na mnie spojrzy, to się odruchowo śmieje. Tak jakbym zaraz miał powiedzieć: „A gdzie ma jechać? W bok?!”.

Aktor jest zakładnikiem ostatniego filmu.

Reżyser też. Ale w Polsce z filmami jest odwrotnie niż na Zachodzie. U nas kultowe stają się dopiero po latach. „Psy” najpierw dostały pół gwiazdki. „Nic śmiesznego”? Poszło na jednej lub dwóch kopiach. Dystrybutor powiedział, że jak film się przyjmie, to wyprodukuje więcej. Żałosne.

Ale doszło do premiery?

Tak, odbyła się w jakimś bocznym kinie w Warszawie, nikt na to nie przyszedł. „Nic śmiesznego” zdobyło popularność dzięki kasetom wideo. Te przechodziły z rąk do rąk, słyszałem wszędzie: „Ty, a widziałeś? Ale jaja!”. Wsiadłem do jakiegoś dalekobieżnego autobusu, kierowca pyta, co oglądamy, a ludzie stadnie: „Nic śmiesznego”! Teraz nie ma tygodnia, żeby ten film nie leciał na Kino Polska.

Przed powstaniem dzieła Koterskiego został pan zaproszony na casting. Nie był pan anonimowym aktorem, to było w końcu już po „Krollu”, „Psach”, grał pan u Wajdy, Kieślowskiego. I dlatego początkowo uniósł pan się honorem. Zaraz po przeczytaniu scenariusza jednak, rwał się pan na zdjęcia próbne. Aktor wyczuwa, że ma styczność z arcydziełem?

Nigdy tak naprawdę nie wiadomo, czy jest to arcydzieło. Ale wiesz, że dotykasz czegoś, co cię wciąga i co jest absolutnie inne od reszty. Utożsamiasz się z tym. Jak ja przeczytałem ten scenariusz, pomyślałem sobie: „Boże Kochany! Skąd ten Koterski tyle o mnie wie?”.

To nie było tylko pana wrażenie.

Oczywiście, każdego widza, który oglądał ten film.

Nam się wydaje, że każdy z nas jest indywidualnością, co jest prawdą. Przeżywamy wszystko bardzo osobiście i sądzimy, że te przeżycia są nasze, niepowtarzalne. Że tak czuję tylko ja. A tu okazuje się, że w wielu sytuacjach życiowych, nawet tych dotyczących głębokich uczuć – miłości, nienawiści, poruszamy się schematycznie. I to powie panu każdy psychiatra.

Motto z „Ajlawiu” wyjaśnia wszystko, co robi Koterski. „Kiedy zakochałem się pierwszy raz, myślałem, że umrę z miłości. A jak zakochał się kolega, myślałem, że umrę ze śmiechu”.

Przytoczę inne pana ulubione teksty z filmów. „Gdy to załatwimy, to reszta jest łatwa jak kobiety” (Psy II: Ostatnia krew), „Tak robili do XII wieku polscy chłopi, zakładali babom chomąto i orali nimi pole” (Chłopaki nie płaczą), „Po przyjacielsku… to ci żona nawet dupy nie da” (Kariera Nikosia Dyzmy).

Wszystko o kobietach, zobacz pan.

„Dlaczego chcę zostać aktorem? Bo chcę być bogaty, popularny i bezkarnie bzykać panienki” – tak powiedział pan na pierwszych zajęciach w szkole aktorskiej. Zastanawiam się, czy na pewno chodziło jedynie o rozluźnienie podniosłej atmosfery.

A jakie ma pan wyobrażenie o aktorach? Piosenkarzach, typu Justin Bieber.

Takie, jak tych dwóch smutnych gości z prosektorium w „Nic śmiesznego”. „Ten to musiał naobracał tych towarów, naobracać”. 

No dokładnie. Mi też się tak wydawało, jak każdemu. Dlatego powiedziałem ten żart. Wiedziałem, że on zadziała. A wie pan, ja mam zupełnie inne doświadczenia.

Jakie?

Nie, z panem nie zatańczę.

– Dlaczego?

Bo niech się panu nie wydaje, że pan se może mieć każdą.

– Ale ja chciałem zatańczyć tylko…

Dziewczyny bały się być wzięte na języki. „Patrz, co za śmaka, taka i owaka. Poszła z Pazurą dlatego, że jest sławny”.

Czyli z tą sławą, bogactwem i seksem to tak nie do końca?

Sławny? Jesteś popularny w kraju, w którym żyjesz, dalej już nie. Bogaty na pewno nie jesteś, chyba, że w doświadczenia. A z kobietami jest kompletnie odwrotnie.

Ze znajomości ze mną korzystali wszyscy dookoła, ja nadal byłem sam. A jako młody człowiek szukałem partnerki, swojej połówki. Oświetleniowcy znali Pazurę, który był już rozpoznawalnym aktorem. Przyprowadzali ładne dziewczyny: „Czarek, to jest Mariola, Zosia. Bardzo chcą cię poznać”. I później przetańczyli z Mariolą i Zosią niejedną noc.

WARSZAWA 22.09.2016 SESJA FOTOGRAFICZNA OLIMPIAD SPECJALNYCH POLSKA --- SPECIAL OLYMPICS POLAND PHOTO SESSION IN WARSAW CEZARY PAZURA FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Pan potrafił się poświęcić dla aktorstwa. Zamiast kurować się w szpitalu, stawiał się pan na plan z salmonellozą, po 14 godzinach w „Psach II” jechał pan na nocne zdjęcia do „Polskiej śmierci”.

Poświęcenie… W szkole wmawiają, że aktorstwo to najważniejszy zawód świata, dają przykłady aktorów/aktorek, którym zmarli rodzice, a oni dalej grali w komedii. Powiem panu szczerze, nie podoba mi się to. Ale w momencie, kiedy jesteś młodym aktorem i jak nie przyjdziesz na plan, to nie zapłacisz czynszu albo wejdzie ci do domu komornik i zabierze coś cennego, no to musisz zapierdzielać.

Ja byłem właśnie w tej sytuacji. Musiałem codziennie iść do pracy, wtedy słabo płatnej pracy, dopiero zaczynałem. Dostawałem dużo propozycji, bo byłem tani. Potem się okazało, że przy okazji jeszcze dobry. Nie było związków zawodowych, które mogłyby normować nasze zarobki, do dzisiaj zresztą nie ma. Jest wolna amerykanka. Jeden może wywalczyć krocie, a drugi zagrać za 5 złotych. Obecnie stacje telewizyjne zarabiają duże pieniądza na docudramach.

Paradokumentach? „Dlaczego ja”, „Ukryta prawda” itp.?

Tak, to się fachowo nazywa docudrama. Nowy gatunek, grają tam amatorzy, po to, żeby pokazać się w telewizji. Aktorstwo to nie jest ich zawód, nie żyją z niego. Wie pan, teraz prezydent Trump walczy o to, żeby Amerykanie sami wzięli się za produkcję, a nie wywozili wszystkiego do Chin. Za chwilę możemy przecież patrzeć na chińskich aktorów, którzy nauczą się polskiego i zastąpią w telewizji Polaków, bo będą tańsi, prawda? To dotyczy wszystkiego.

Szkoda, że i sztuki.

Pytanie, czy mamy do czynienia ze sztuką w telewizji? Ktoś złośliwy powiedział, że telewizja jest po to, żeby jak najtaniej wypełnić czas między blokami reklamowymi. Bo tak naprawdę żywisz się, pasiesz, istniejesz z reklam. Dajemy produkt, nie tworzymy sztuki.

Przez naszym spotkaniem rozmawiałem z mamą. Literatka, z wykształcenia teatrolog. Oceniła pana: „Bardzo zdolny aktor. Niestety, w pewnym momencie zaczął kreować się na błazna”. Tylko, czy polski aktor może sobie pozwolić na kreowanie wizerunku?

Zawsze mówiłem, że największą cnotą jest cierpliwość, ale w tamtych czasach…

Wie pan, ja do dzisiaj nie mam agenta, który troszczyłby się o mój wizerunek. Jestem w agencji aktorskiej. Tam wyszukują dla mnie propozycji filmowych, telewizyjnych, informują mnie o tym co powstaje, kto co robi. Natomiast nigdy nie miałem człowieka, który dbałby o mnie całościowo. A pewnie w czasach, kiedy brali mnie do wszystkiego, ktoś taki był mi potrzebny. Właśnie, żeby powiedzieć: „Nie, tego nie rób. Wejdziesz do szuflady i potem ciężko będzie ci z niej wyjść, to niebezpieczne. Tu masz inne propozycje. Może mniej intratne, ale za to bardziej perspektywiczne”.

Aktor nie ma takiego wyczucia?

Nie ma. Dostajesz „13 Posterunek”, masz pracę na 9 miesięcy – stałą, dobrze płatną. To powiesz nie? W tym zawodzie? Kiedy ja nie miałem etatu, nigdzie. Zresztą etat się wtedy kompletnie nikomu nie opłacał, bo to były żadne pieniądze.

A do tego wszystkiego dochodzą jeszcze ambicje, bo najtrudniej nagrać komedię.

Najtrudniej?

To gatunek, do którego nie wszyscy się nadają, prawie nikt nie potrafi się w nim odnaleźć. Niech pan weźmie stand-up. W Polsce mamy 5 tys. aktorów i kto to wykonuje? Ja, czasami Maciek Stuhr, Andrzej Grabowski, kiedyś Janusz Gajos. No i oczywiście Jerzy Kryszak, który dla kabaretu zrezygnował z zawodu aktora. 5 osób na 5 tys. Pamięta pan „HBO na Stojaka”? Wszyscy koledzy próbowali i nikt nie poszedł dalej.

Dlaczego?

Bo dla niektórych po prostu występ w stylu one man show jest niewykonalny. A jeżeli już to wykonują, to z trudem, niechęcią, by po chwili stwierdzić: „dziękuję bardzo, wolę teatr”. W teatrze jest umowność, jest pudełko. Tu walczysz z publicznością, w różnych warunkach. Masz inne światło, inny mikrofon, nie wiesz, czy cię słyszą. Raz masz 5 tys. ludzi w Operze Leśnej w Sopocie, a raz 100 osób w kawiarni studenckiej. I to są zupełnie inni ludzie. Do teatru przychodzą ci, którzy decydują się na tytuł, na aktora. Siadają i słuchają od początku do końca. Nikt ci nie przerwie, bo to jest teatr. A w kabarecie jest wszystko możliwe. Musisz zmieniać teksty praktycznie z dnia na dzień, mimo że mówisz te, które znasz od roku.

Stand-up akurat do pana pasuje. Od dziecka lubił się pan popisywać.

Mam to po tacie, Zdzisławie.

Jak w szkole nauczycielka z niemieckiego chciała wstawić wszystkim dwójki za klasówkę, wyczerpał się jej tusz w długopisie. Zaproponował pan przy klasie…

…„ja mam czerwony wkład, ale biało pisze”. Tak, straszne. Pazura wtedy nie znał granicy, przez co zapędzałem się za daleko.

Później przekształciło się to w taką typową chorobę aktorską. Zauważył ją u ojca Julek Machulski. Opowiadał, że ilekroć są gdzieś w restauracji, to jego tata mówi głośniej niż wszyscy. Jan Machulski mówił ciekawie i wydawało mu się, że cała restauracja kątem ucha go podsłuchuje, on robił dla nich występ. Znanym aktorom wydaje się, że ludzi cały czas ich słuchają. Ja też tak miałem.

Scenariusz do „Chłopaki nie płaczą” znał pan dużo wcześniej. I grał pan wszystkie postacie, brylując na imprezach.

Jak zobaczyłem ten scenariusz, od razu pomyślałem: „o, fajnie, mam o czym gadać”. I wtedy rzeczywiście się popisywałem, bardzo tego potrzebowałem. „Czarek, co tam teraz będziesz robił” – ktoś pytał. I ja zaczynałem. Bracie, król towarzystwa! Odgrywałem Freda, Piskutę bez s, wszystkich. Szukałem ciągle przyjaciół, akceptacji. Każdy człowiek tego potrzebuje. A jak już masz okazję, to co, nie wykorzystasz tego?

Przed zdjęciami do polskiego „Pulp Fiction” obiecał pan Lubaszence, że grając swojego bohatera ani razu się pan nie uśmiechnie.

Takie sobie zrobiłem założenie. Olaf nie chciał się na to zgodzić. Przekonywałem go.

– Zobaczysz, będzie dobrze.

Ale wiesz, to jest mimo wszystko komedia.

– Tam jest tyle śmiesznych rzeczy, że aktor nie musi się śmiać.

I ja tego Freda zagrałem bez uśmiechu, ani jednego. Taki zimny skurczybyk.

Robert De Niro pierwowzorów postaci, w które się wcielał, szukał w zwierzętach. Młody Vito Corleone sposobem poruszania się przypominał mu kraba.

To ciekawe, słyszałem o tym. Zakładał sobie np. „w tej roli będę sową”.

Pan co sobie zakładał grając najbardziej nośne medialnie role? Co pana inspirowało?

To bardzo różnie. Zależy, w jakim momencie życia. Jak byłem młodym aktorem, inspirowali mnie koledzy po fachu, których uwielbiałem. Kiedy już stałem się rozpoznawalny i wypracowałem swój styl, to zacząłem z niego korzystać. Ale to jest zawsze cienka czerwona linia. Bo na początku to jest styl, a potem robi się z niego maniera. „Pazura? No to wiadomo jak zagra”. Właśnie nie, trzeba zawsze pokazać coś nowego, czegoś szukać. Dlatego ja się ograniczam.

Z czym?

Z grą.

Aktorstwo polega na zawłaszczaniu sobie przestrzeni. Robisz to ściągając na siebie uwagę widzów. Ale przychodzi moment, kiedy potrzebujesz mniej energii i tej przestrzeni nie powinieneś zabierać za dużo. To jak z jedzeniem makowca. Żebyś miał apetyt, to czasami musisz nie dojeść. Tak jest ze wszystkim w życiu.

Dostałem wiele sygnałów z zewnątrz – od kolegów aktorów, reżyserów – że mam taki rodzaj urody i już taką twarz, że w tej chwili nie muszę dużo grać, żeby wiadomo było co mój bohater myśli i co czuje. Nie muszę robić min jak kiedyś, bo i tak wszystko jest namalowane. Gram mniej, przez co jestem bardziej wyrazisty.

Sebastian Fabijański budując postać „Cukra”, poznał cukrzyków, rozmawiał z ich lekarzami. Dowiedział się, że przy skok cukru, chorzy potrafią zachowywać się jak schizofrenicy.

Pamiętam, że kiedy grałem terapeutę alkoholowego w „To tylko strach”, to chodziłem na spotkania AA, żeby wiedzieć jak tacy ludzie pracują. Tak z czystej ciekawości.

Kreujący rolę Jokera w „Mrocznym rycerzu” Heath Ledger na miesiąc odciął się od świata i nie wychodził z pokoju hotelowego, układając w głowie obraz psychopatycznego mordercy.

W Polsce raczej nie zdarzały się takie przypadki, chociaż kiedyś mówiono o jednym z  wybitnych aktorów, że jak grał Napoleona, to po domu chodził też jak Napoleon. Z lewą ręką ułożoną wzdłuż ciała, a prawą na brzuchu.

Nie jest jednym z tych gości, którzy wymagają: «Musicie nazywać mnie na Henrykiem VIII. Jestem nim nawet, gdy popijam Dra Peppera»” – mówi Johnny Depp.

Jest taka hollywoodzka anegdota. Dustin Hoffman rozmawia na planie słynnego filmu „Maratończyk” z sir Laurencem Oliverem – wielkim angielskim aktorem. Hoffman opowiada: „Wie pan, jak ja mam wyjść zmęczony na scenę to biegam dookoła teatru i wchodzę od razu zziajany. A pan, jak to robi?”. „No ja to gram”.

Depp twierdzi, że masz przechlapane, jeżeli zaczniesz utożsamiać się z granym przez siebie bohaterem.

Dlatego Zenek Laskowik zawsze powtarzał: „Nawet jak wejdziesz w rolę, to potem musisz wziąć prysznic”. Ja to tłumaczyłem teraz jednemu młodemu chłopakowi, który dostał gigantyczną rolę w serialu. Bardzo ciężkim serialu dla psychiki człowieka, a jest amatorem.  Powiedział mi: „Byłeś jedynym, który wyjaśnił mi, że nie powinno się w tym cały czas tkwić, bo można oszaleć”.

Ledger wrósł w graną przez siebie postać i Oscarem został uhonorowany, ale pośmiertnie.

No właśnie. Uważam, że w szkole teatralnej powinien być na ten temat oddzielny przedmiot. Uczą nas jak wchodzić w rolę, a nie uczą jak z niej wyjść. To jest bardzo groźne.

Dla mnie film składa się z ujęć. Skupiasz się na ujęciu i wywołujesz w sobie pewien stan. Ono się kończy i idziesz na obiad, zapalić, kładziesz się spać. To jest zawód. Nawet pan Tadeusz Łomnicki, największy polski aktor, podkreślał, że tak w natchnieniu to zagrał tylko raz. „Jak byłem młody, grałem w takiej sztuce u Axera, faktycznie w natchnieniu” – wspominał. „I reżyser mnie wtedy przestrzegł: «Nie graj w natchnieniu. Tylko zwichniesz sobie psychikę, wypalisz się»”. Nie wolno grać w natchnieniu.

Nigdy?

Oczywiście raz na jakiś czas możesz sobie pozwolić na tzw. przelot. W Teatrze 6. piętro gramy we czwórkę „Boga Mordu”. Czasami mamy takie spektakle, że mam wrażenie, iż  oddychamy jednymi płucami. To są genialne wieczory, dla których warto żyć. Wracasz do domu i mówisz: „o Jezu”. Dlatego tak często słyszy się, że aktorstwo jest jak narkotyk. W tym zawodzie zdarzają się chwile, kiedy masz pełną satysfakcję z tego, co robisz.

Skoro mówimy o teatrze. Są ludzie, którzy pamiętają młodego, zdolnego Pazurę – nadzieję Teatru Ochoty. Zagrał pan pamiętną rolę w „Doktorze Żywago”.

Przyjechałem pierwszy raz grać Żywago prosto z wojska, przywieźli mnie kaprale. Jeden z nich, Jarek Treliński, jest gitarzystą w zespole Raz, dwa, trzy. Tam jest taka scena, gdzie Strielnikow wciela Żywago do wojska. Zacząłem płakać, nie mogłem tego opanować.  Zabiera go siłą, tak jak mnie, przecież nie poszedłem na ochotnika. Wygolony na łyso, tyle co masz pod ręką to twoje. Kolega patrzył na mnie zdziwiony. Nie mogłem dalej grać, zatkało mnie, tragedia. Pierwsze prawdziwe, bolesne zdarzenie z literaturą. Coś, co zostało napisane prawie 100 lat temu, nagle uderza ciebie bezpośrednio w życiu.

Grał pan też w „Tacie”.

Walczyłem wtedy o dziecko. Dokładnie wiedziałem, o co chodzi w tym filmie. To jest właśnie dowód na to, że film czy teatr jawnie nas dotyka. Nawet nie wiemy kiedy, jak.

U Pazury nigdy nie brakowało mi uśmiechu, ale zobaczyć pana płaczącego… To rarytas dla wybranych.

Na ekranie nikt nie widział jak ja płaczę. Dorociński, Więckiewicz bez przerwy grają jakieś straszne rzeczy, przeżywają tragedie. Ode mnie przez 30 lat nikt nie wymagał płaczu. Tak samo jak nigdy nie grałem pijanego.

A nabzdryngoleni Kiler z „Siarą”?

Niee, tam się wygłupiałem. Zagranie naprawdę pijanego to mega ciężkie zadanie. Prawdziwy pijany udaje, że jest trzeźwy, cały czas szuka pionu. To jest gra w grze. Udajesz pijanego, który (głos Pazury w jednej chwili staje się bełkotliwy) stara się być trzeźwy.

Wracając do płaczu.

Mam teraz takie zadanie w spektaklu „Ożenek”. Reżyser poinstruował mnie: „Jak mówisz ten monolog, to dobrze by było, żebyś się uśmiechał, ale i żeby leciały ci łzy”. Grany przeze mnie bohater jest przybity, biedny, ale jednocześnie zawsze mówi: „nic się nie stało”. Tak ciężko mi było dojść do tych łez, tak dużo kosztuje mnie, żeby się rozpłakać.

Piekielnie trudne zadanie.

Musisz sobie wyobrazić coś strasznego. Mnie pomógł widz. Jak zacząłem wygłaszać monolog, z tym uśmiechem, to po trzecim zdaniu ludzie zaczęli się śmiać. I to mnie tak zdenerwowało, tak mi się zrobiło przykro, że chlusnęły mi łzy. Płakałem tak naturalnie… Żona po premierze mówiła, że wbiło ją w fotel, reżyser przybiegł: „Coś ty zrobił? Powiedziałeś to jak nigdy. Dziesięć minut później nie śmiali się na komedii. Koledzy grali i nie mieli żadnej reakcji. Widzowie nie mogli się otrząsnąć, ten monolog ich poraził”. To była moja wielka osobista wygrana.

WARSZAWA, 06.09.2013 ELIMINACJE MISTRZOSTW SWIATA 2014 PILKA NOZNA MECZ Polska - Czarnogora QUALIFIERS 2014 FIFA WORLD CUP FOOTBALL GAME Polska - Czarnogora NZ CEZARY KUCHARSKI CEZARY PAZURA FOT. MICHAL CHWIEDUK / 400mm.pl

Czym uczciwy artysta różni się od chałturnika?

Nienawidzę, kiedy przejeżdżam Polskę wzdłuż i wszerz z kabaretem i ktoś mówi, że robię chałturę. Chałturę możesz zrobić nawet wtedy, gdy grasz Hamleta. Chodzi o to, że olewasz pracę. Robisz, bo musisz, bo ci płacą. „Wiesz, lecę. Cześć, papa, o 18 mam joba”. Ja nie traktuję mojej pracy jak joba. Za każdym razem daję z siebie wszystko, walczę sam ze sobą. Schodzę ze sceny spocony, zmęczony, zdyszany. Pamiętam, że przede wszystkim mam zadanie do wykonania. Za pomocą tekstu mam ludzi rozśmieszyć i – uwaga – czegoś nauczyć. Zawsze staram się na kręgosłupie tych wszystkich żartów, które opowiadam, wnosić jakąś refleksję. Mnie nie interesuje wtykanie sobie pióra w tyłem i krzyczenie „łe, łe, łe!”. Ja wpajam widzom: „Ta chwila, gdy teraz do was mówię, jest magiczną chwilą, ona już nigdy się nie powtórzy. Kula ziemska w tej chwili pędzi dookoła Słońca z prędkością 29 km na sekundę. Jebut (Pazura głośno pstryka palcami), Otwock! A cały Układ Słoneczny? Słońce mknie przez drogę mleczną z prędkością 300 km, a nam się w głowie nie kręci. Dlatego zrozumiałem dlaczego wymyślili wódkę. Żebyśmy nadążyli za kosmosem…”. Takie rzeczy chcę wplatać i robić z tego żart.

Błazen – tak widziałem rolę artysty. Mówi niewygodne rzeczy, ale jeżeli król jest mądry, to błazen jest jego alter ego”. Błazna grał pan w spektaklu dyplomowym. Któregoś razu założył pan strój na gołe ciało i podczas wyskoku przedarł się on od pępka do pośladków.

Ale grałem! Schowałem tył ciała za kurtynę, podbiegł garderobiany i zaczął nerwowo zszywać te gacie. A ja, jak gdyby nigdy nic, wygłaszałem swój monolog.

Pan Lucek, pamiętam jak trzęsły mu się ręce. „Nic co Lucka nie jest nam obce” – mówiliśmy. Myśmy go uwielbiali, przeuroczy starszy pan, jeszcze żyje. Bardzo dobrze pamięta nasz rok, chętnie go wspomina.

Klasyczne show must go on.

No pęka na tobie kostium, nie masz nic pod spodem, trzeba jakoś z tego wybrnąć.

Jak był jeszcze teatr na żywo, mój profesor śp. Janusz Bukowski – taki blondyn, grał Wróblika w „Janosiku” – miał podobny problem. Był na zbliżeniu, wiedział, że jak kamera odjedzie, będzie widać go całego. Mówił więc tekst kilka razy wolniej niż zwykle, musieli zdążyć go zaszyć. Tam nie można było się pomylić, nie było dubli. A transmisja na całą Polskę.

Czytałem, że nawet w „13 Posterunku” robiliście po 6-8 dubli.

To jedyny obraz, w którym niczego bym nie poprawił. Mówię o swojej grze, nie zmieniłbym żadnej sceny. W każdej roli mam sobie coś do zarzucenia, a tutaj nie, jak Boga kocham. Jak oglądam którąkolwiek ze scen, to wiem, że w życiu nie zagrałbym tak drugi raz. Nie miałbym siły, energii, przekonania. „13 Posterunek” kręcony był w radosnym, młodzieńczym natchnieniu, którego już nie mam. Naprawdę podziwiam, jak to zostało zrobione. Proste, śmiesznie, zajebiście. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógłby teraz udźwignąć rolę Posterunkowego Cezarego Cezarego. Musiałby się urodzić taki chłopak jak tamten Pazura.

Arnold Schwarzenegger uważa, że to jaki jesteś, ujawnia się też w filmie. Czy to nie jest aby kwintesencja kazusu Hamleta? Żeby zagrać go dobrze, aktor musi być młody i mieć przy okazji bagaż doświadczeń 60-latka.

Aktor nie może sam sobie zaprzeczać – to racja, która składa się z wielu zdań. Ja zawsze mówiłem, że aktorstwo to jest umiejętność sprzedania swojej prywatności. Film tego potrzebuje, teatr nie za bardzo. W teatrze zawsze kreujesz coś wyżej, bo musisz się przebić przez rampę. W filmie dysponuje zbliżeniem, światłem, dublem. I tam możesz sobie pozwolić na niuanse. I możesz zagrać tak jak w życiu.

Skąd w sitcomie wzięło się aż tyle dubli?

Bo Maciek Ślesicki jest bardzo wymagający. I to właśnie on dbał o to, żeby w każdej scenie było wszystko widać, czuć. A często na planie jest tak: „Dobra, mamy to! To z tym się połączy, jakoś to będzie”. „Pach, pach, pach”, jak w manufakturze. Tak się pracuje w serialach, przy niskobudżetowych produkcjach. W ciągu dnia robi się za dużo i trudno o wydajność. Kiedyś dziennie kręciło się, powiedzmy, sto metrów taśmy. Załóżmy, że jest to 2,5 minuty projekcji w kinie. A teraz robi się dwa razy tyle. Przecież to musi być koszem czegoś. Wynajmiesz najlepszych aktorów, najlepszych scenarzystów, na pierwszy rzut oka nie będziesz widział różnicy. Ale jest gorzej, na pewno. Wychodzi zmęczenie.

Rozmawialiśmy o Koterskim. On tworzy rzadko.

Tak, kręci raz na jakiś czas, ale daje materiał do dyskusji na lata. Te filmy się nie starzeją. Marek Koterski oprócz tego, że jest artystą, jest intelektualistą, znakomitym pisarzem. Ma dar syntezy, świetnie obserwuje życie. Ma umiejętność wyłapywania schematów, tworzył z nich wariacje i przede wszystkim się nie spieszy.

Słyszałem, że w pracy to bezwzględny typ.

Wie pan, akurat ja to lubię. Bo jego bezwzględność polegała na tym, że to, co było zapisane my musieliśmy wykonać. Po to były też te próby. On nie lubił jak cokolwiek się zmieniało. Kompozytor po to napisał nuty, żeby je zagrać wszystkie, bo to one tworzą muzykę. Jak jakiejś zabraknie, to będzie już kakofonia.

Pan jest aktorem, który nie boi się przedstawiać reżyserom własnych pomysłów. Zawsze pan chce, żeby film, w którym pan występuje był najlepszy na świecie.

Tak, film, nie ja. Zawsze miałem świadomość, że jestem tylko elementem czegoś większego. A im lepszy element – zdjęcia, scenografia, dialogi, tym i lepsze dzieło.

Już na planie dołożył pan swoją cegiełkę do scenariusza „Psów”. Pobity „Nowy” mówi ze rezygnowaniem: „to ja już pójdę, co tu będę tak sam siedział”.

A tak, jakoś trzeba było scenę skończyć.

Cycki se usmaż”.

To z dowcipu, który wcześniej usłyszałem. Dużo się wymyślało. Czasami reżyser skorzystał, a czasami nie.

Już napalone” z Nikosia.

To też moje. Strasznie mnie to śmieszy. „A to sala bilardowa. Już napalone…”.

Dyzma miał mieć niskie czoło, co charakteryzuje osoby mniej lotne intelektualne.

Pół czoła nie miałem przez perukę, Lilka Gałązka mi ją kleiła. Wyszliśmy naprzeciw stereotypowi. Tak samo jak z tymi rudymi włosami. Rudy – chytry, nieszczery, złośliwy. Wie pan, skąd to się wzięło? Z ikonografii chrześcijańskiej. Judasz, żeby go odróżnić od innych apostołów, był malowany na rudo. Ktoś to wymyślił dwa tysiące lat temu i poszło dalej.

Kończąc jeszcze temat Koterskiego. Żeby u niego grać, trzeba było mieć temperaturę wewnętrzną 37,7, takie rozedrganie. W teatrze, jak to się mówi, musisz przebić się przez rampę.

Drugi raz wspomina pan o rampie, co to takiego?

To jest przestrzeń, gdzie kończy się scena i zaczyna się miejsce dla publiczności.

Aktor musi mieć donośny głos, inaczej jest tzw. aktorem pierwszorzędnym.

Tak, w szkole aktorskiej są specjalne zajęcia.

W przebiciu się przez rampę nie chodzi jednak o to, żeby krzyczeć. Emocje w aktorze muszą być po prostu dwa-trzy razy większe niż w normalnym człowieku. Po to, żeby przeniosły się na widza. To jak z elektronami, musi być różnica ładunków, żeby płynął prąd. Te stany emocjonalne wywołuje się oczywiście sztucznie, ale trzeba je mieć. Jak aktor nie przeżywa tego, co gra, to ludzie nie wiedzą, kto im się bardziej podoba, a kto mniej, nie czują przedstawienia. To jest właśnie ta tajemnica w energii, którą doskonale zna Koterski. Wie, że aby energia – tym bardziej z obrazu nagranego – przeniosła się na widza, aktor musi rzeczywiście bardzo głęboko coś przeżywać. Inaczej wyjdzie z tego Dziennik Telewizyjny albo Fakty.

Rozmawiamy znów o artyzmie.

Z artyzmem to jest tak, jak powiedział kiedyś pan Gustaw Holoubek. „Artysta? Jesteś aktorem, a artystą się bywa”. Czasami masz możliwość bycia artystą, bo jest akurat przedsięwzięcie, które jest ciekawie wymyślone, dopracowane. Na film są pieniądze, jest czas i dlatego nosi znamiona sztuki prawdziwej. Albo ci wyjdzie, niechcący. Też jest tak.

Do pana chyba generalnie przemawia kino, które daje do myślenia, zachęca do dyskusji, pokazuje coś nowego.

Tak, mimo że czasem znajduje się w starych ramach. To, co w środku nie może być tańsze od tych ram.

Każdy z nas ma jakieś zadanie w życiu. To podstawowe jest takie, żeby pracować nad sobą, nad swoim człowieczeństwem. Składam porozrzucane puzzle. Tu jakiś znak, tam jakiś. Może się pomylę, ale próbuję. Układanie obrazu świata w całość jest bardzo interesujące. Nie możemy podchodzić do wszystkiego literalnie, bo żyjemy w czasach fizyki kwantowej, która wywróciła cały świat do góry nogami. Okazuje się, że nie ma początku i końca – to jedynie koncepcja.

Pociągają mnie pozycje interdyscyplinarne – trochę z biologii, trochę z chemii, kosmologii. Dlatego lubię takie filmy jak „Lucy”.

W filmie Luca Bessona główna bohaterka podczas przemytu narkotyków w swoim organizmie przypadkowo zyskuje nadprzyrodzone zdolności. Ten obraz automatycznie nasunął mi skojarzenie z „Jesteś Bogiem”. Tam Bradley Cooper uzależnia się od specyfiku, który aktywuje wszystkie obwody w mózgu. Pan zaryzykowałby? Jako aktor nie musiałby się pan już martwić o pamięć motoryczną, emocjonalną, nie potrzebowałby pan prób.

Nie zastanawiałem się. Bardziej mnie frapuje, dlaczego te 90% mózgu jest przed nami zamknięte. Myślę, że celowo ten świat jest dla nas niedostępny i dopóki w ludziach będzie tyle zła, nie będzie można tego uruchomić. Jesteśmy bardzo ograniczeni swoją trójwymiarowością dlatego, że mając większe możliwości człowiek nie tworzyłby dobra. Jak pan wykorzystałby te dodatkowe 90%? Są tacy, którzy chcieliby od razu wszystkich zniszczyć i podporządkować ich sobie. Cały Hollywood to walka dobra ze złem. Może nam to się kiedyś otworzy, ale na pewno nie zrobimy tego sami.

Kto zatrzasnął przed nami drzwi?

Bóg, siła wyższa, przyroda – jak zwał, tak zwał. Być może sami je sobie zamknęliśmy, być może przypowieści biblijne wyjaśniają to w sposób obrazowy. Wygnanie z raju. Dla mnie nie wyglądało to tak, że Pan Bóg wskazał na furtkę i wrzasnął: „Macie wyjść i nie wrócić!”. Nie, nie, nie. Wygnanie z raju to właśnie zabranie nam możliwości, które mieliśmy wcześniej. Pan Bóg wtedy powiedział: „O nie, kochany. Dałem ci wszelkie możliwości i co zrobiłeś? I jeszcze chciałeś więcej, próżniaku. To ci teraz zamknę, dostaniesz 10%. Tyle, co trzeba. Teraz będziesz wiedział co to jest ból, co to jest strach, co to jest krzywda”.

„I jak będziesz gotowy, to ci oddam”.

No tak. Nie raz żartuję w kabarecie, ze gdyby Pan Bóg było Polakiem, to by nas nie wygnał z raju. Byśmy mieli kredyt hipoteczny, denominowany przez franka szatańskiego.

Pod koniec zeszłego dziesięciolecia postanowił pan sobie zrobić przerwę. Odmówił pan kilku znaczących ról. M.in. w serialach, które nie powstały, bo bez Pazury w stawce nie wykupiono formatu. Chciał być pan przy narodzinach i dorastaniu dzieci.

Wiadomo, że musiałem coś robić, żeby żyć. Natomiast wydawało mi się, że jak 2-3 lata odpocznę od większych rzeczy, to będę mógł wrócić. A to nie, w tym zawodzie w Polsce tak nie ma. Jak raz wyjdziesz, to już nie wrócisz – mówię to ku przestrodze dla młodych aktorów. Aktor jest na łasce reżyserów, producentów. Bierz, póki dają.

Ja robiłem wszystko, wszędzie. Czuję w kościach, że o siebie nie dbałem. A kiedyś warunki na planie były strasznie, urągające. Nie było jedzenia, picia, miejsca, żeby się schować. Nie było nic. Teraz? Przyczepy kempingowe, parobus, charakteryzacje, garderoby. Tak to można robić, nawet zimą.

Jeszcze w latach 90. zabijaliście się o jedzenie. Aktor w V.I.P.-ie zajadał się kawiorem ze styropianu, jak przy kręceniu „Kilera” oświetleniowcowi odfrunął z talerza kotlet, to zasuwał po niego na pierwsze piętro. Panu zaś w „Pograniczu w ogniu” podano spsikaną lakierem do włosów myśliwską. Reżyser obawiał się, że rekwizyt nie doczeka zdjęć.

A ja musiałem na planie ją zjeść z tym lakierem. Autentyk, naprawdę. W życiu nie miałem takiej niestrawności.

Mawia pan, że może nie mamy oscarowych filmów, ale mamy oscarowe sceny.

Mamy. Chciałem nawet zrobić o tym program w telewizji. Wyciągnąć te niepowtarzalne. Np. tę z „Krolla”, z „Kozim” (Maciej Kozłowski).

– Idziesz, Czesiu?

– Idę, idę.

– No to choo.

Nikt tak nie zagrał na świecie, ja nie pamiętam. Tak absolutnie naturalnie i tak lekko. Mamy mnóstwo takich rzeczy. No a z „Psów”? Kiedy Kondrat i Gajos patrzą jak Linda wychodzi z teatru z Jaskółką i nie może wejść do wartburga.

– A to, kto to jest?

– To? Kurewka taka.

Aż mnie wtedy przeszły dreszcze. Takie upodlenie, uprzedmiotowienie kobiety, miłości w jednym słowie. Masz tak, jakbyś zabił. Fantastyczna.

W obu częściach filmu Pasikowskiego pomagali wam kaskaderzy, z Polski pochodzą najlepsi. Do nakręcenia zapadających w pamięć scen walki potrzebny jest jednak także odpowiedni budżet. A różnica w kinematografii między Polską a Zachodem jest następująca. Podczas gdy Michael Douglas spadał z dachu i lądował na szkle z cukru, pan musiał się nieźle natrudzić, żeby rozbić szkło hartowane w Szpitalu Matki Polki w Łodzi. W którymś z głośnych polskich filmów zwyczajnie zabrakło funduszy na realizację odważnych pomysłów reżysera?

Ja tak miałem, w „Weekendzie”. Korzystałem z pirotechników, którzy robili „Mission:  Impossible”, goście z Czech. Dokładnie wiedziałem, kiedy kto strzela, jak ma pójść seria, ile gdzie ładunków, w którym miejscu w ścianie ma być dziura. Wszystko wiedziałem. Miałem do dyspozycji trzy duble. Trzy ściany, które mogłem zburzyć. Coś nie wypaliło, jedna do wyrzucenia. Musieliśmy ratować się nakładaniem obrazu. Generalnie tak się teraz robi, bo wszystko za drogo kosztuje, żeby improwizować.

Rozmawialiśmy o tym, że polskie filmy docenia się po czasie i również to różni nas od Hollywood. Który z tych z ostatnich lat może stać się kultowy?

Żyjemy w czasach, gdzie słowo kultowy jest już nie na miejscu. Robimy tytuł za tytułem, produkty. Element zaskoczenia prokurują nam politycy, terroryści, a nie kultura. Co ja mam takiego powiedzieć, żeby było kultowe? Wierzę w to, że trzeba powiedzieć prawdę.

ROZMAWIAŁ HUBERT KĘSKA

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Komentarze

26 komentarzy

Loading...