Reklama

Jestem egocentrykiem i egoistą. Walczę z tym każdego dnia

redakcja

Autor:redakcja

08 maja 2017, 08:30 • 28 min czytania 52 komentarzy

Dlaczego Tomasz Smokowski uważa, że niedługo ustawią go w muzeum archeologii obok kręgosłupa dinozaura? Dlaczego gdy zajmował funkcję dyrektora sportu NC+, cierpiał na tym on i jego rodzina? Jak zmieniło się jego życie po tym, gdy otarł się o śmierć? Dlaczego uważa, że każdego dnia musi pracować nad swoim charakterem? Dlaczego postawił wtedy szefom ultimatum? Dlaczego cisza jest ważnym elementem komentarza?Jak walczy z uzależnieniem od internetu? Dlaczego dziennikarstwo staje się fastfoodem? Zapraszamy.

Jestem egocentrykiem i egoistą. Walczę z tym każdego dnia

***

Co jest największym zagrożeniem dla dziennikarza i dlaczego rutyna?

Dla każdego człowieka rutyna jest groźna, w każdym zawodzie świata, ale nie tylko, bo rutyna może być groźna też na przykład dla męża. Rutyna staje się niebezpieczna, bo prowadzi cię do pójścia na skróty, na łatwiznę, do lekceważenia, niezadbania. Zawsze cholernie istotne było dla mnie ją zwalczyć, nawet jak komentowałem ligę francuską…

Której byłeś zarazem jedynym widzem.

Reklama

Nie, było nas dwóch, jeszcze Stefan Białas, który komentował ze mną. Dalej mogło być ciężko kogoś znaleźć, może ktoś zasnął na wcześniejszym meczu i leciało. Znam takich dziennikarzy, którzy jechali komentować spotkanie, a wszystko co mieli w kwestii przygotowania, to kartkę ze składem. Okej, rozumiem, że trzeba dać się porwać spotkaniu i to jest ważne, może nawet najistotniejsze. Nie spiszesz sobie na kartce tego, co się ma wydarzyć. Nie możesz zrobić meczu pod tezę. Ja robię sobie sprawdzian czterech kartek. Wszystko zapisuję w zeszytach, cztery kartki mam zapełnić, w czterech się też zmieścić.

To co byś zapisał pod Górnik Łęczna – Ruch Chorzów?

Akurat Górnik – Ruch Chorzów to ciężkie zadanie. Ale choćby najprostsze liczbowe ciekawostki. Nie mam pamięci do liczb, zwłaszcza do cen zawodników – czy ten i ten poszedł za pięć czy piętnaście milionów euro, co może akurat nie będzie miało zastosowania przy Górnik – Ruch, ale w innym meczu już tak. Zapisuję pewne informacje, historie, które mogą się przydać na tzw. martwe momenty, a te akurat podczas Górnik – Ruch mogą się przydarzyć. Więc powiedzmy, że piszę: Smuda, znak zapytania. I wiem, że jak będzie martwy moment, mogę się odnieść do informacji o wejściu Burdenskiego w Koronę, wspomnieć, że kilka portali podało, że będzie chciał ściągnąć Smudę do Kielc. A ja na przykład rozmawiałem ze Smudą i powiedział mi: „jakie kurwa Kielce, jaka Korona”. To zapisane równoważnikami zdań hasła, które gdy komentujesz mecz, mogą nie przyjść ci do głowy, a mogą się przydać. Zazwyczaj z tych kartek ze dwie powinny zostać, to rezerwa, ale fajnie jest, jeśli powiesz coś interesującego. Teraz podczas półfinału Ligi Mistrzów nie sprzedałem historii o reprezentacji Monako. Pomijając kobiety, grubasów i tych, którzy mają „kwadratowe stopy”, zostaje z sześćdziesięciu, z których można wybrać tam zespół. Do gry w tej kadrze namawiali Williama Gallasa, bo jego żona jest Monakijką, więc nabrał praw obywatelskich tego państewka. Gallas ma jednak lepsze rzeczy do roboty. Reprezentacja jest niestowarzyszona, gra to z Laponią, to z Północnym Cyprem. Zanim umówi mecz, zawsze pyta księcia i jego administrację, czy może w ogóle zagrać. Taki mecz z Północnym Cyprem: czy Monako z dyplomatycznego punktu widzenia się zgadza? Jeśli tak, to lecą. Tego nie sprzedałem, nie było kiedy, ale gdzieś była na podorędziu.

A pod względem emocji, przygotowujesz się? Na przykład, Ligę Mistrzów trzeba skomentować bardzo żywo, a Górnik – Ruch chłodniej, bez zadęcia?

Być może dawniej było to bardziej wystudiowane, przygotowane, ale dzisiaj to kwestia naturalnego wyczucia. Nie jestem akurat najlepszy w sprzedawaniu emocji, nie mam takich warunków głosowych jak Przemek Pełka czy Darek Szpakowski. Jeśli chodzi o emocje, robię to po swojemu. Nie będę kogoś udawał. Jestem raczej osobą w typie szwedzkim niż latynoskim.

Nie mógłbyś się drzeć minutę po golu Łukasza Tymińskiego.

Reklama

Nie. Nigdy nie trafił mi się taki mecz, bym faktycznie zatracił się w komentarzu. Nawet zastanawiam się dlaczego tak jest, bo kiedy oglądam z trybun reprezentację Polski, wydzieram się, przeklinam, a do domu wracam ze zdartym głosem. Tutaj czuję jednak, że jestem w pracy i mam obowiązki. Nie mówię, że jestem spięty, ale rozumiem zobowiązania wobec widza. Poza tym cisza jest dla mnie szalenie ważnym elementem komentarza. Jak to mówimy w slangu, dobrze jest dać pograć trybunom.

Nic tak nie stworzy atmosfery jak kibice Górnika Łęczna w Lublinie.

Jeśli będziesz chciał dać pograć trybunom w Lublinie, to przedrze się na antenę cisza głucha i bolesna. Czym innym jest cisza w Lublinie, czym innym na Bernabeu. Robiłem ostatnio mecz Górnika Łęczna z Wisłą Płock – świetny, od 2:0 do 2:3! Ale jak tam dasz grać trybunom, siłą rzeczy po chwili wszyscy usłyszą „kurwa, wyjazd!”, „panie sędzio, róg kurwa!”.

Kwiaty polskie, jak ostatnio podczas meczu takie zdarzenie skomentował Andrzej Strejlau.

Ładnie powiedziane. Podstawowa zasada komentowania dla mnie: nie gadać głupot. Wiem co chcę powiedzieć, wiem do czego zmierzam. Nie tyle układam sobie zdanie w głowie, co nie chcę dać się złapać na wykroku jak bramkarz. Zacznę o czymś mówić i nagle zdam sobie sprawę: rany boskie, co ja gadam? Do czego zmierzam? Nie zawsze jest to oczywiste dla młodych ludzi. Czasem plotą co im ślina na język przyniesie. Ja mam w sobie bezpiecznik. Z drugiej strony, być może ten bezpiecznik nie pozwala mi się też w pełni odkryć? Serio, jakbyś widział jak reaguję na trybunach… sam czasem jesteś zaskoczony.

Czyli nie ma w tobie przesytu futbolem, wciąż odnajdujesz w sobie kibica.

Znajduję go w sobie, lubię i pielęgnuję. Mam coraz rzadziej okazję pójść na mecz dla przyjemności, ale jeśli się zdarzy – najczęściej na kadrę. Tego nie komentujemy, nie miałem okazji przy niej pracować. Przeżywam te mecze bardzo. Podczas mistrzostw Europy zaprosiliśmy do nas kilkanaście osób na wspólne oglądanie meczów w ogródku. Mecz ze Szwajcarią rozgrywano o piętnastej w najgorętszy dzień roku, do tego sobota, jakieś piwko. Moja żona nagrała film jak oglądamy rzuty karne. Pełna amba. Modliłem się przed telewizorem. Jakieś szaleństwa panny Ewy. Nie pamiętam do końca co robiłem.  I fajnie. Cieszę się, że to mnie jeszcze podnieca i raduje, bo to znak, że nie wypaliły się we mnie te najbardziej atawistyczne, pierwotne emocje, które mnie pociągały, kiedy zacząłem się tym zajmować.

Zrezygnowałeś z funkcji dyrektora sportu w Canal+ by być bliżej takich emocji?

Też. Tłumaczyłem francuskiemu prezesowi dlaczego potrzebuję zrezygnować: nie mogę być w ciągu tygodnia trenerem drużyny, jej dyrektorem sportowym, a w weekend wychodzić na boisko i być odpowiedzialnym za strzelanie goli. Tydzień ma tylko siedem dni. Nie mam kiedy odpocząć. Nie mam kiedy złapać dystansu. Byłem przepracowany, zmęczony, przepalały mi się bezpieczniki. Zacząłem niedosypiać. Trawiłem w sobie wszystko, za długo i za dużo. Jestem również zupełnie niekorporacyjny. Nie potrafię dzień po dniu rozkminiać pewnego tematu, wychodzić z kolejnych spotkań, a nie widzieć efektów. Niby posuwasz się do przodu, a tego nie widzisz. Ja zawsze pracowałem na zasadzie: o, fajny pomysł, dobra, wprowadzamy go w życie, teraz, zaraz! To mój styl pracy, ale w korporacjach tak się nie pracuje. Dlatego to mnie strasznie frustrowało.

Pamiętaj też, że miałem blisko osiemdziesiąt osób pod sobą. Każda z nich ma jakiś problem, mniej lub bardziej istotny, ale dla nich zawsze istotny. Obciążali mnie swoimi problemami, bo byłem ich szefem, a ja czułem się za nich odpowiedzialny i zawsze starałem się wysłuchać. Jak tylko mogłem pomóc to pomagałem, ale często nie byłem w stanie pomóc na tyle, na ile liczyli. Co tu kryć – zazwyczaj chodziło o pieniądze. Ich niezadowolenie i frustracja przechodziły na mnie. Byłoby łatwiej, gdybym umiał się odciąć, powiedzieć – sorry, nic więcej nie mogę ci zaproponować, tak mi na górze powiedziano, koniec sprawy. I przestaję się tym przejmować. Ale brałem to do siebie. Poza tym fakt, że jesteś dyrektorem od spraw sportu w takiej firmie jak płatna telewizja, gdzie sporty są szalenie istotnym elementem ramówki, prowadzi do tego, że jesteś bardziej potrzebny swoim szefom niż dyrektor jakiegokolwiek innego działu. I nagle okazało się, że ta korporacja od góry zaczyna mnie zasysać. Coraz mniej mogę robić to, na czym zależało mi najbardziej: na robieniu fajnej telewizji. Coraz bardziej stawałem się panem od papierków. Od dłuższego czasu prosiłem, żebyśmy to zakończyli.

Czyli nie miałeś początkowo takiej możliwości, żeby wrócić do tego co robiłeś dawniej?

Na wszystko nałożyły się zmiany strukturalne, połączenie dwóch platform. Nie mogłem się z tego wycofać. Trzeba było stworzyć wspólny twór, jakoś poukładać te działy. Zarazem cały czas sygnalizowałem – panowie, jak tylko przejdziemy przez to, jestem done. Miałem bardzo szczerą rozmowę w cztery oczy z prezesem: albo mnie pan zwolni z tego obowiązku, bardzo ważnego i bardzo odpowiedzialnego, albo mnie pan będzie musiał zwolnić w ogóle. Trzeciej opcji nie ma. Ja  już nie daję rady. Potem przychodzi program w niedzielę. Coraz mniej komentowałem. Raz Baszczu napisał mi sms-a: oj, dzisiaj się ślizgałeś. I miał rację. To zawsze wychodzi. Nie byłem przygotowany do programu, bo nie miałem na to ani czasu, ani głowy. Nie mogłem zrobić lepszego researchu, nie mogłem obejrzeć tego lub tamtego meczu. Nie dość, że nie byłem zadowolony z siebie jako szefa sportu, to jeszcze zacząłem nawalać w moich oczach w tej dziedzinie, która interesuje mnie najbardziej. Uznałem, że gra absolutnie nie jest warta świeczki pod żadnym względem. Jak brałem kartkę i porównywałem plusy, minusy…  Nie było czego porównywać.

Dużą ulgę poczułeś, gdy wreszcie przestałeś być dyrektorem?

Bardzo. Jeden z przyjemniejszych dni. Jakby mi ktoś zrzucił z pleców stutonowy ciężar. W korporacjach nie zdarza się często, żeby ktoś miał możliwość cofnięcia się, samodegradowania poniekąd. Zazwyczaj jeśli wchodzisz wyżej, a potem nie wytrzymujesz tempa, wypadasz na śmietnik historii. Nie ma cię. Tu pozwolili mi zrobić krok w tył, co nie jest takie oczywiste, bo wyobraź sobie, że nowy szef sportu ma w zespole swojego starego szefa.

Rodzina i czas dla niej był zawsze bastionem, czy cierpieli podczas największej młócki w pracy?

Rodzina cierpiała bardzo. Ja też. (Tomek milczy dłuższą chwilę). Bardzo, bardzo. To były trudne lata, no ale już się skończyły. Moi chłopcy zaczęli być w takim wieku, że kontakt z ojcem staje się powoli ważniejszy niż z matką. Tak to jest, kiedy młody człowiek się rozwija – na początku najważniejsza jest mama, potem przychodzą lata, kiedy ważniejsze staje się zdanie ojca. Za chwileczkę najważniejsi staną się przyjaciele. Normalna kolej rzeczy.

Każdy zna to z doświadczenia.

Otóż to. Czułem, czuję, że daje im z siebie za mało. Żona też zawsze mi to mówi. Muszę powiedzieć, że jestem egocentrykiem i egoistą. Ona uważa, że z rodziny Smokowskich i tak mam najwięcej uczuć wobec bliskich, natomiast nie da się ukryć, bardzo dobrze czuję się w swoim towarzystwie i nie potrzebuję często obecności, nie wiem, przyjaciół, których nie mam wcale wielu, ale też nie mam potrzeby mieć  ich wielu. Żona mówi, że rodziny też za bardzo nie potrzebuję. Że najlepiej by mi było, jakby mnie zostawiono samemu, mógłbym siedzieć, czytać, nic innego nie robić, mieć święty spokój. Staram się z tym walczyć, to ciągła praca. Staram się wyrobić w sobie pewne odruchy, byśmy jednak robili dużo razem, ale zdaję sobie sprawę, że robię za mało. I pomyśl sobie, że kilka lat temu wstecz, byłem jeszcze na dokładkę w stu procentach zaangażowany w pracę na rzecz firmy. Nie miałem siły. Dla mnie ten dom…

Czułeś się w nim obco?

Nie ja czułem się obco, co ja byłem w domu obcy. Kiedy mieliśmy te nieliczne momenty, gdy siedzieliśmy razem i jedliśmy wspólny obiad, milczałem. Głowa pracowała cały czas. W ogóle nie rozmawialiśmy, nie potrafiłem się rozluźnić. To cywilizacyjna choroba. Bardzo wiele osób zatrudnionych w korporacjach, firmach, agencjach reklamowych, ma to samo. Przychodzi do domu i cały czas żyje pracą. Nie potrafi jej zostawić za drzwiami i ja też nie potrafiłem. Budziłem się w nocy i od razu łeb pracował. Jeśli się wybudzałem, nie potrafiłem zasnąć przez kilka godzin, bo myślałem: trzeba zrobić to, tamto, siamto. Dzisiaj też mam dużo rzeczy na głowie, swoje pomysły na rozmaite sprawy, bo potrzebuję nowych bodźców, ale jest już troszkę inaczej. Ostatnio jestem na przykład na etapie detoksu jeśli chodzi o Twittera. Muszę to przyznać szczerze, otwarcie i bez ogródek – jestem uzależniony od internetu. Mam taki odruch, notorycznie, że kolejny raz włączam go z myślą: ciekawe co tam się wydarzyło? Moja żona zna mnie jak zły szeląg. Kapitalnie potrafi pokazać mi pewne moje postawy, czyta we mnie jak w książce, wiele rzeczy potrafi nazwać. Mówi: zobacz, znowu zaglądasz. Po co? Co tam się takiego ważnego wydarzyło? Umówiliśmy się na początku roku, że nie będę po osiemnastej zaglądał do internetu, pisał na twitterach i innych głupotach. Czego się nie udało zrobić, przyznaję. Całe to nasze noworoczne postanowienie skończyło się tak, jak kończą wszystkie postanowienia noworoczne. Teraz mam inną metodę. Mieszkamy parter-piętro. Na wieczór telefon zostawiam na dole. Na górze mam telefon, na którym wszystko jest odinstalowane, poza Spotify, bo muzyka jest dla mnie bardzo ważna. W ten sposób próbuję wydobyć się z macek internetu. Widzę po młodszym synu, że jest w podobny sposób uzależniony.

Może to po prostu charakter naszych czasów. Nie obronisz się przed internetem, bo stał się częścią rzeczywistości.

Dlatego nie będę udawał, że go nie używam, bo używam, ale nie mówmy, że problemu uzależnienia od internetu nie ma. Łapię się na tym, że coraz trudniej mi czytać długie teksty, coraz trudniej skupić się na czymś. Cały czas internet mnie odrywa. Nie mogę się skupić na książce, z czym kiedyś nie miałem problemu. Czytałem wiele dziesiątek stron, teraz nie potrafię. Chciałbym, żeby to wróciło, ale może to nie jest już możliwe. Staram się znaleźć czas dla rzeczy, które wymagają większego skupienia i które dają mi wielką przyjemność. Mój Boże – kiedyś uwielbiałem puzzle! Potrafiłem rozłożyć je i tydzień układać tysiąc pięćset kawałków. Jakie to było fajne! Ale puzzla nie dotknąłem nie wiem ile lat. Cały czas pojawia się coś nowego, szybszego. Z tekstami – coraz krótsze. Sam wiesz jak dzisiaj wygląda prasa. Tytuł, dobry lead, koniec. Coraz więcej jest tekstów krótkich, miałkich, o niczym.

Jak widzisz przyszłość dziennikarstwa?

Wszyscy kiedyś spotkamy się w sieci. Nie będzie dziennikarzy radiowych, prasowych, telewizyjnych. Wszystko za chwileczkę zejdzie się w internecie. Taka jest kolej rzeczy. Już dzisiaj możesz oglądać Ligę+Extra przez NC+Go w tablecie czy telefonie. Sądzę, że papier… drzewa odetchną. Gazety staną się niszą taką, jaką jest płyta winylowa. Dzisiaj prasa ma sens o tyle, o ile jest pogłębioną analizą wczorajszych wydarzeń. Nie może być źródłem informacji, ale gdyby móc sobie pozwolić na posiadanie redakcji, gdzie będą pracowali mądrzy ludzie, którzy będą  chcieli mi powiedzieć jak wygląda świat i jak mam go rozumieć… Trzeba mieć jednak pieniądze, by pozwolić dziennikarzom trochę się zastanowić i dać im możliwość pojechania gdzieś na kilka dni. By nie szukać daleko, lecimy z Tomkiem Lipińskim na Monaco – Juventus. Ja na tablecie France Football, Tomek środowe La Gazetta. W FF opowieść o Gliku, również z elementami opowieści o Jastrzębiu Zdrój, w tym rozmowa z mamą. W La Gazetta podobne podejście, ale bodajże do Mbappe. Ktoś pojechał, dano mu cztery, pięć dni, żeby przygotował coś na spokojnie. Niestety zwykle masz cały czas presję – gdzie jest tekst? Potrzebuję go teraz, zaraz. Chyba, ze znajdzie się ktoś taki, jak człowiek, który z miłości przejął „Przekrój”, moją ukochaną gazetę. Wskrzesił ją, ale to też jest dziś kwartalnik.

Czy Youtube jest przyszłością dziennikarstwa, w dodatku bliską? Patrzę po dzisiejszych nastolatkach. Dla wielu telewizja, prasa i książki nie istnieją. Są tylko youtuberzy.

Z jednej strony mnie to fascynuje, z drugiej przeraża. Moi synowie… dla nich absolutnymi autorytetami w każdej dziedzinie są youtuberzy. Sam nie znam nazwisk. Oni mi mówią – ten zrobił to, ten powiedział tamto, a gdy widzą, że nie kumam, pada: oj tato! Nie rozumiesz. Czuję przez to, że się starzeję, coś mi umyka. Z drugiej strony obejrzałem jednego, drugiego i piątego youtubera z różnych dziedzin. Gdy byliśmy w Japonii pokazali mi chłopaka, który o tej Japonii opowiadał. Obejrzałem kilku zajmujących się sportem. Poziom bywa bardzo różny.

Udany eufemizm.

No cóż. Do czego jednak zmierzam. Dziennikarstwo staje się fast foodem. Taki trochę lepszy tabloid. U wielu youtuberów treści nie ma żadnej albo prawie żadnej. Nie mówiąc o języku polskim. Panowie Miodek z Bralczykiem by się przeżegnali prawą nogą przez lewe ucho, gdyby ich usłyszeli. Ale ludzie widać chcą to oglądać, bo ci ludzie są gwiazdami w swoim środowisku. Może jednak my nie mamy racji? Nie uważam siebie za alfę i omegę. Wydaje mi się, że na paru rzeczach znam się lepiej niż gorzej, ale na wielu nie znam się wcale. Być może przestaję nadążać. Zawsze wydawało mi się jednak, że lepiej kreować gusta odbiorców, niż się do nich dostosowywać. Niektórzy uważają inaczej, zwłaszcza w telewizjach, które walczą o oglądalność za wszelką cenę. Robią badania, grupy fokusowe, grupy targetowania, a potem jeżeli okaże się, że ludzie chcą oglądać gołą babę z brodą, to dają im gołą babę z brodą. Mnie nie interesuje robienie telewizji populistycznej. Papki dla każdego. Wydaje mi się, że powoli staję się anachronizmem i zaraz będzie można mnie ustawić w muzeum archeologii obok kręgosłupa jakiegoś dinozaura, ale zawsze tak postrzegałem dziennikarstwo i moją pracę. Jakieś hahaha, hihihi, tańczymy, śpiewajmy i jeszcze nie wiadomo co w telewizji – to nie dla mnie.

Nie mówię o „hahaha, hihihi”, ale wy też jesteście utożsamiani z luzem na antenie.

To co innego. Naturalny luz, ale nie sztuczny luz, dystans do tego co się robi – to pomaga. Mogę wyjść na atenę i pożartować, pośmiać się też z siebie. To jest moim zdaniem miara poczucia humoru – jak ktoś potrafi śmiać się z siebie. Staramy się otaczać takimi ludźmi, którzy nie strzelą focha, tylko będzie luźno między nami, co przełoży się na atmosferę programu. Dostarczam ludziom rozrywkę – wiem o tym. Robimy w takiej branży, która nie powinna być traktowania przesadnie poważnie. Są ludzie, którzy wykonują zawody znacznie potrzebniejsze od mojego.

Uprawiamy najmniej potrzebny zawód świata?

Nie sądzę, żebyśmy uprawiali najmniej potrzebny zawód świata, ale nie jesteśmy w pierwszej setce najbardziej potrzebnych zawodów świata. Nasza robota polega na tym, żeby dać ludziom trochę rozrywki, żeby miło spędzili czas. Może coś im się nie podobało, może coś ich wkurwiło, ale to tyle. Jestem daleki od radykalizmów, takich rzeczy się boję. Wszelkie ekstremizmy mnie przerażają. Tymczasem na Twitterze widzę czasem, że nawet nie futbol, a program, staje się sprawą niemal życia i śmierci. Ktoś się prawie samodetonuje. Ostatnio ktoś napisał do Przemka Rudzkiego: od dzisiaj masz przekichane. Kibice Arsenalu będą żądali twojego odejścia z Canal+. Precz z Rudzkim! Myślę sobie: rany.

A to nie było takie świadome przegięcie?

Nie, wątpię. Raz, że dla mnie jest niezrozumiałe, że ktoś może do jakiegokolwiek zespołu podchodzić z takim nienaturalnym podnieceniem, taką niepotrzebną emfazą. Dwa, że chodzi było nie było o klub z miasta Londyn, a nie Lądek Zdrój. Po trzecie, znajmy miarę rzeczy. Dla mnie miarą życia i śmierci, sprawą naprawdę ważną, byłoby to, że mój syn ma gorączkę. Nie wyobrażam sobie, że ktoś nie może spać, bo Smokowski powiedział na antenie, że drużyna zagrała dobrze albo niedobrze. Tamten chłopak, kibic Arsenalu: napisałem mu wtedy, że jest bardzo szczęśliwy w życiu, skoro największym jego problemem jest Przemysław Rudzki.

To, że sam w trakcie swoich problemów zdrowotnych otarłeś się o śmierć, musi tym bardziej zmieniać perspektywę wobec takich postaw.

Kiedy człowiek staje przed zerojedynkową perspektywą czy za chwilę będzie żyć czy nie, pewne rzeczy się relatiwyzują. Wstajesz rano i mówisz sobie: warto byłoby spędzić najbliższy czas inaczej niż do tej pory. To był w ogóle moment, kiedy żona zaczęła mi zwracać uwagę na to jaki jestem, jakie są moje wady i ułomności. Była chwila, kiedy zadałem sobie pytanie: co chciałbym robić? Jaki chciałbym być? Może warto byłoby poprowadzić kilka spraw w moim życiu inaczej, bo jestem zbyt wielkim egocentrykiem i egoistą? Mam przyjaciela, który jest znanym menadżerem jeszcze bardziej znanych piosenkarzy. Mówi, że wszyscy jego muzycy to artyści, ale nie w rozumieniu, że tworzą sztukę, tylko są artystami jeśli chodzi o osobowość. Są skupieni przede wszystkim na sobie i bardzo trudno jest z nimi porozmawiać o czymkolwiek innym, niż o nich. Nie chcę powiedzieć, że taki jestem, ale on zawsze mówi o mnie mojej żonie: Tomek to też jest artysta. Nie chodzi mi o to, że chciałbym mówić tylko o sobie, ale jeśli chodzi o to co w moim życiu ważne… Nawet już mając dzieci było tak, że numerem jeden nie byłem może ja, co moja wygoda. Jak jest mi wygodnie to okej, a teraz zobaczmy co u nich słychać. Nie powiem, że udało mi się pokonać swoje ułomności, to codzienna walka. Ale tę walkę podejmuję. Dostrzegam jej wagę.

Jak aktualnie spędzasz czas z synami?

Touche. Umówmy się, że nie zadałeś tego pytania, bo cokolwiek odpowiem, moja żona uzna, że i tak kłamię, bo dalej robię za mało. Wyniosłem z domu nienajlepsze wzorce. Mój ojciec nigdy się mną nie interesował. To był dopiero przykład egoizmu przed duże „E”. Nie jestem jedynakiem, mam starszego brata, ale tak naprawdę on mnie wychował pod względem postrzegania świata. Do tego moja mama oczywiście, chociaż przekazała mi też kilka cech nie najlepszych. Lubiła robić wszystko za mnie, więc dochodzą takie proste czynności jak posprzątać po sobie, pozmywać po sobie. Dzisiaj to robię automatycznie, ale kiedy zamieszkałem z Adą, to wcale oczywiste nie było. A to są małe rzeczy, które składają się na związek.

Jak brat wziął cię pod opiekę?

Był choćby wzorem jeśli chodzi o gust muzyczny, a także jeśli chodzi o zainteresowania piłką nożną. On mnie zabierał na mecze.

Pamiętasz swój pierwszy mecz?

Pierwszy to akurat nie najlepszy przykład, bo na ten zabrał mnie mój ojciec. Ojciec potrafił mnie jednak zabrać na mecz i zasnąć. Pamiętam Legia – Young Boys w Intertoto. Lato, 0:0, nic się nie dzieje jak w polskim filmie, a obok ojciec chrapie. Dla mnie, małego chłopaka, to był wielki wstyd. Wcześniej jeszcze widziałem chyba Gwardia – Legia na Racławickiej. Też 0:0, ludzi tyle, że siedziałem po turecku zaraz za narożną chorągiewką na ziemi. Pamiętam zawodnik z nr. 2 na koszulce chciał wybić rzut rożny i w tym celu mnie zaczepił: weź mały się posuń, bo ja muszę wybić. Taki flesz.

Mówiłeś, że muzyka jest dla ciebie bardzo ważna. Ale że Pink Floydów nie lubisz?

Bo to straszna nuda. Przerost formy nad treścią, wolę prostszą formę muzyczną. Od małego brat zaraził mnie miłością do prostej rockowej muzyki – The Police, Oddział zamknięty. Zresztą, Oddział zamknięty to kopia The Police. Wtedy wszyscy chcieli być w Polsce kopią The Police, tak samo Lady Pank, Perfect, Budka Suflera. Rozjechały mi się z bratem gusta muzyczne teraz, bo on został w klimatach lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a ja szukam nowości, staram się być na bieżąco.

Wy też graliście we Francji prostego, konkretnego rocka?

No tak, ale my byliśmy strasznie słabi.

Jak się nazywaliście?

Long Blonde Hair of Violetta Villas. Po pierwszym koncercie zmieniliśmy na Legendary Long Blonde Hair of Violetta Villas. To się nie nadawało do niczego.

A ty grałeś tam jako kto?

Ja grałem głównie na nerwach i byłem wokalistą tego bandu. Początek lat dziewięćdziesiątych, w modzie grunge, więc ja też wyglądałem jak podróbka Eddiego Veddera z mojego ulubionego wtedy Pearl Jam. Nosiłem glany, krótkie spodenki, długie włosy i kraciaste koszule albo piłkarskie koszulki, spod których wystawała jeszcze jakaś dłuższa koszulka. Stylizacja ważniejsza niż muzyka, którą się grało. Ale ja się wtedy wybawiłem za wszystkie czasy, być może dlatego nie mam teraz specjalnego parcia na to, żeby spędzać trzy noce w tygodniu na niekończących się baletach. Raz, że głowa nie ta, wolniej się regeneruję – ci co to czytają wspomną moje słowa za piętnaście lat! Dwa, nie czuję takiej potrzeby. Trochę osiadłem, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, znalazłem swoją przestrzeń i jest okej. Dobrze czuję się ze sobą, dobrze czuję się w swoim życiu, nie potrzebuję bodźców w stylu: będę pił całą noc, żeby czuć się dobrze. Ten czas dla mnie minął. Ale też znowu, żeby nie zabrzmiało jakoś bardzo smutno, że zdziadziałem, to zawsze miałem i mam dobry kontakt z młodymi ludźmi. Nie jestem oderwany od ich rzeczywistości tak jakby się to mogło wydawać po moim postrzeganiu youtube. Staram się trzymać rękę na pulsie.

To sprawdźmy. Gry komputerowe?

Football Manager na tablecie. Tylko, że ten tabletowy jest uproszczony, co jest trochę słabe. To jedyna gra w którą gram, jeszcze czasem w pokera. Ale takie strzelanki, co mi moje dzieciaki pokazują… Na plejaku mają Wiedźmina, teraz też Battlefielda. Kapitalnie wygląda graficznie. Mamy rzutnik na ścianę, obraz staje się naprawdę filmowy. Jak puścisz to wieczorem, przepuścisz przez głośniki, robi się naprawdę fajnie. Z godzinę mogę patrzeć jak syn w to gra, szczególnie, że to Battlefield osadzony w realiach pierwszej wojny światowej, która jako okres historyczny mnie fascynuje. To intrygujące jak technologie gier komputerowych idą do przodu, ale sam nie gram.

Nie mieści mi się w głowie jak ty się odnajdywałeś we Francji w szkole, rzucony tam bez języka.

Nie odnajdywałem się. Trafiłem do college’u, czyli szkoły podstawowej, a byłem już w wieku pierwszej licealnej. Byłem najstarszy, bez języka.

Jak w ogóle te lekcje wyglądały, skoro nie znałeś francuskiego?

To były katusze. Dwa pierwsze lata we Francji wspominam traumatycznie. To trudny wiek w ogóle, a jeszcze mieć te piętnaście lat, trafić do klasy z samymi Francuzami, gdzie funkcjonujesz jak obcokrajowiec w polskiej szatni, który nie wie czy się śmieją do niego czy z niego. Miałem bardzo ograniczony kontakt, a jak już go łapałem, to też ci koledzy z klasy… To nie byli moi wymarzeni koledzy. Nie mieli tematów, które chciałem poruszać. A mimo to próbowałem w te niechciane buty wchodzić, żeby się trochę zaczepić, żeby jakoś tam egzystować. Nie było to łatwe. Ale śmieszne kwestie wychodzą jak się wspomina: w liceum poznałem Francuza, który potem grał w kadrze rugby. Drugi z kolei dobrze grał na instrumentach elektronicznych. Po jakimś czasie go zgooglowałem, został znanym DJ-em. Nagrał typowy one hit wonder, ale za to jaki – piosenka, która przez chwilę była numerem jeden we Francji. Bardzo szybki, bardzo krótki sukces. Piosenka głupia! Jak but. Ale pamiętam, że tak popularna, aż mu wytwórnia wykupiła promocję w prestiżowym Virgin Megastore. Jechał po Polach Elizejskich w otwartym cabrio, potem miał sesję podpisywania swoich płyt. Uśmiechnięty od ucha do ucha w kabriolecie, tak go świat zapamięta.

Mówisz, że się wyszalałeś, a zarazem opowiadając o zamiłowaniu do sportu – boksu, maratonów – nie pomijasz wagi adrenaliny.

Tu kanalizuję swoje emocje. Absolutnie jest to niezbędne bym nie eksplodował po drodze, choćby podczas tych lat, kiedy byłem dyrektorem. Mówiąc trochę w przenośni, a trochę dosłownie, dobrze czuję się psychicznie, kiedy jestem zmęczony fizycznie. Niestety borykam się od pięciu miesięcy z kontuzją Achillesa. Efekt tego, że lekceważyłem drobne urazy. Coś boli? To znaczy, że żyję. Idę biegać, nie będzie mi jakiś Achilles przeszkadzał. Problem polega na tym, że chwilowo części zamienne się skończyły i mam poczucie niespełnienia. Wcześniej co rano szedłem się wymęczyć, dopiero potem mogłem zacząć dzień. Teraz nie mogę i bardzo cierpię z tego powodu. Ada mówi jednak, że dostrzega na tym polu element postępujących we mnie zmian. Twierdzi, że jeszcze kilka lat temu potwornie by mnie taka absencja od sportu irytowała i byłbym nie do zniesienia. Dzisiaj przyjmuję to ze spokojem – no trudno, jest jak jest. Nic z tym fantem nie zrobię. Choćbym zjadł wykładzinę i tak nie mogę iść pobiegać. Mam o wiele więcej cierpliwości do wszystkiego. Również do dzieci, bo kiedyś szybko się irytowałem o najprostsze możliwe rzeczy.

Dałeś kiedyś taką poradę wszystkim młodym, którzy chcieliby zostać dziennikarzami: przede wszystkim dużo czytać. Beletrystyki, nie książek branżowych, bo beletrystyka wyrabia język. Jakie książki były dla ciebie formatywne?

Pamiętam byliśmy z rodzicami na wakacjach na Lazurowym Wybrzeżu. Spaliśmy w kamperach, jakiejś obskórnej przyczepie, na zerogwiazdkowym polu kempingowym. Pogoda fatalna, lało cały czas. Przeczytałem wtedy całą trylogię Sienkiewicza i byłem porażony. Druga taka książka to Hobbit, którego przeczytałem ze dwadzieścia razy. Kiedy trochę dorosłem, zmieniłem trochę zainteresowanie. Dzisiaj bardziej pociągają mnie reportaże. Chciałbym być pożeraczem książek jak dawniej, ale dzisiaj jestem bardziej kupowaczem. Uwielbiam kupować książki. Boję się zachodzić do księgarni, bo wiem, że z czymś wyjdę.  Sam proces przeglądania, kupowania, jest czasem ważniejszy niż samo czytanie.  Pokazałbym ci zdjęcie mojej biblioteki. Niektóre książki czekają już sześć, siedem lat i dalej ich nie ruszyłem. Co nie zmienia faktu, że biblioteka permanentnie się powiększa.

To co masz aktualnie palącego do przeczytania?

O Jezu! Mam do przeczytania całego Flanagana i całą Ferrante. Kojarzysz? Jej książki są obrzydliwie wydane. Okładki wyglądają tylko trochę lepiej niż harlequiny. Natomiast pisze w sposób fascynujący. Powiedziałbyś: książki o niczym. Jak „Małe życie” Yanagihary, czyli historia losów czterech przyjaciół, prowadzona od maleńkości aż po starość. Gruba księga, gotowy scenariusz filmowy, choć jakbym miał ci streścić jej treść, dałbym radę w czterech zdaniach. Po prostu toczy się tam życie, ale te wszystkie lata są tak świetnie opisane…

Mojego ulubionego autora polecił mi kiedyś Tomek Lipiński. Nicolo Ammaniti, jego książki to ostatnie, przez które nie zasnąłem przez całą noc. Są porażające. Musisz czytać dalej. Trochę tak jak Inarritu kręci filmy, gdzie pojawia się kilka wątków, niby od siebie oddalonych, ale wiadomo, że w którymś momencie zaczną się ze sobą wiązać. Na tym też polegają książki Ammanitiego. To bardzo smutne opowieści. Zaczynają się źle, kończą jeszcze gorzej. Studium przypadków kręcące się gdzieś wokół chorych umysłów, dziwnych ludzi. Wszystko dzieje się na zapadłych dziurach włoskich, wsiach, gdzie po prostu, czasami, w sposób przypadkowy rozwija się zło. Zbrodnia rodzi się z jakiegoś absolutnego splotu przypadków, okoliczności, czasem z chorego umysłu, ale który nigdy nie doprowadziłby do zabójstwa, gdyby nie coś. Jest to myślę bardziej prawdziwe, niż historie z amerykańskich slasherów: pojawia się morderca i tyle.

Znajdujesz czas na książki?

Nie znajduję na książki branżowe, piłkarskie, na takie nie mam czasu. Beletrystyka, reportaże, biografie, ostatnio na przykład Ceausescu – znowu książka o chorym umyśle. Uwielbiam też zapach papieru, introligatorni, dobrą okładkę. Stałem się też użytkownikiem Kindle’a. Moja żona ma problemy z zaśnięciem kiedy czytam, a że czas na czytanie mam głównie wieczorami, przed snem, to gdy Ada każe gasić światło, czytam sobie na kundelku. Co nie zmienia faktu, że na Kindle’u mam siedemdziesiąt książek, z czego przeczytane pewnie trzy. Ale wierzę w książki i uważam, że jeśli ktoś taki jak ja nie będzie wspierał czytelnictwa i polskich wydawnictw, to one padną. Gdy kupuję książkę na przykład w wydawnictwie Czarne, to kupuję ją też dodatkowo elektronicznie. Czasami biorę też audiobooki, których słucham podczas biegania, ale tu już tylko szwedzkie kryminały. Lubię też komiksy, a raczej powieści graficzne.

Sandman?

Gaiman mi nie podszedł, będę się go pozbywał, oddam ci jeśli chcesz. Ostatnio porwały mnie „Kroniki dyplomatyczne”. Francuska rzecz o facecie, który pracuje w ministerstwie spraw zagranicznych. Jest człowiekiem od spisywania idei i tez ministra, pisze mu przemówienia. Trafia tam, a potem proces pisania… tekst wraca, musi poprawiać jeszcze raz, potem jeszcze raz, jeszcze raz… Ciężko to opisać, ale naprawdę fenomenalne. Poza tym jestem wyznawcą Thorgala, na nim się wychowałem. Na Kajko i Kokoszu też, tak samo z Tytusem. Z piłkarskich komiksów mam „Wembley: od Walii do Brazylii”. Rysował jeszcze Bogusław Pochl, ten od „Kapitanów Żbików”. Mam dwa egzemplarze, jeden kupiony na Allegro, a drugi znalazłem starusieńki w domu. Mam porozpoczynane ze cztery książki na raz. Do niektórych nie wróciłem od miesięcy. Leży w domu takie Shantaram, które w zasadzie powinienem zacząć czytać od początku, bo nic z niego nie pamiętam. Nie będę jednak narzekał na brak czasu, bo ludzie, którzy pracują w korpo, to są zarobieni ludzie. Jeśli jeszcze mają małe dzieci – o, oni mają mało czasu.

A ty jak zaczynasz swój typowy dzień?

Budzę się o siódmej. Wczoraj wróciłem z Ligi Mistrzów, jestem zmęczony i wolałbym się przespać, ale widać mam organizm starego dziada, że jak jest siódma rano to się budzę bez względu na wszystko. Jest jedna stała rzecz w moim życiu: napić się rano kawy. Muszę. Niestety mam zajoba na punkcie zdrowego trybu życia i współpracuję z dietetyczką, która wbiła mi do głowy, że kawa nie jest zbyt zdrowa. Ma wpływ na wagę, samopoczucie i tak dalej, ale po długich pertraktacjach wynegocjowałem pozwolenie na dwie kawy dziennie.

Negocjacje czy błagania?

Błagania. „Nie no, Jagoda! No weź no”.

Gdy dochodzi do „weź no” to wiadomo, że chodzi o największą stawkę i twarde argumenty.

Tak, to jest przedni argument. Jakbym rozmawiałem z dietetykiem, pewnie znalazłbym miejsce na słowo „kurwa” w tym „weź no”. Zgodziła się na te dwie kawy, ale nie więcej. Biorę to sobie do serca.

Dlatego nie chciałeś teraz się napić.

Niestety, mam już dwie za sobą. Tylko, że oczywiście oszukuję, Jagoda pozwoliła na dwie kawy, w związku z tym każda kawa ma wielkość mniej więcej wiadra. W każdym razie: zaczynam kawą, potem wjeżdżają gazety. Robię sobie prasówkę, zaczynam od L’Equipe, Przeglądu Sportowego, raz w tygodniu France Football. Wszystko elektronicznie, bo umówmy się – jest to wygodniejsze. Trzydzieści minut po północy mam świeżutkie L’Equipe. Do tego zestawu wjeżdżają dwie, trzy strony internetowe. Dzieciaki mam na tyle dorosłe – starszy syn ma szesnaście lat, młodszy czternaście – że nie trzeba przygotowywać im śniadania i odwozić ich do szkoły. Potem to… różnie. Mam w tym momencie kilka projektów pobocznych, z którymi chcę wystartować, a o których jeszcze nie mogę mówić, ale które bardzo mnie zajmują. Ja ogólnie jestem zadaniowcem, który potrzebuje bodźca. Szybko się zapalam, natomiast nie jestem osobą, która potrafi to potem systematycznie realizować. Takie mozolne wprowadzanie planu w życie szybko nuży.

Ta poranna prasówka – poczucie obowiązku, czy wciąż dający przyjemność rytuał?

Przesyt  przychodzi w grudniu. Jesteśmy od lipca do grudnia non stop w grze. Ponad pół roku na wysokim poziomie intensywności. Ale przychodzi moment, kiedy grają tylko Anglicy, możesz sobie robić podsumowania, plebiscyty, a że to nie dla mnie, to wtedy robię sobie detoks. Odpoczywam od sportu i jest mi z tym dobrze.

Pamiętasz szalone pomysły, które upadły przez brak zapału?

Chciałem na czterdziestolecie meczu na Wembley zrobić reportaż, w którym pokazałbym punkt widzenia Anglików. Tamten mecz został rozkminiony po tysiąckroć jeśli chodzi o nasz punkt widzenia. Lubański kontuzjowany, klaun Tomaszewski, Gadocha, Deyna, Domarski musi się przewinąć… Miałem ochotę dotrzeć do tych wszystkich Clarków i Balli. Dotrzeć do sędziego, dotrzeć do dziennikarzy. Dotrzeć do materiałów z angielskiej telewizji, która wtedy wyrażała się o Polakach z lekceważeniem i pogardą. To mi się wydawało ciekawe, już sobie wszystko rozpisałem, ale na planach zostało. Nigdy nie doszedłem do punktu realizacji. Później widziałem, że Przegląd Sportowy w jednym ze swoich dodatków, które powstawały i upadały, poszedł tym tropem. Kilku tych Anglików przy jakiejś okazji wytropili i trochę powspominali ten mecz. Choć to nie łatwe, bo dla nas to spotkanie jest o wiele istotniejsze. Nie za bardzo chcesz wspominać, że ci nie wyszło. Pamięć o takich etapach się zaciera. Oni mieli wtedy taki okres, że raz za razem dostawali w skórę. Na mundial w 1978 też nie pojechali. Największą traumą był chyba cwierćfinał z 1970, gdzie grali jako obrońcy tytułu i mieli już mecz z RFN praktycznie wygrany.

Martwisz się czasem o przyszłość sportu w Canal+? Wyobrażasz sobie, że stracicie prawa do np. Ekstraklasy lub ligi angielskiej?

Nie martwię się rzeczami, na które nie mam wpływu. Mogę się martwić tym jak wychowane są moje dzieci lub czy mamy co do garnka włożyć. Wykonuję swoją robotę najlepiej jak umiem, ale nie będę się zamartwiał czymś, co nie jest zależne ode mnie.

Najlepsza rada jaką w życiu dostałeś?

Dał mi ją kilka lat temu Andrzej z rodziny Twarowskich. „Doceniaj to co masz i do czego sam doszedłeś”. Czasem mi było ciężko o prawidłową optykę i właściwą perspektywę. Rada niby prosta, ale musiał powiedzieć ktoś z boku, żebym uwierzył.

Leszek Milewski

Napisz autorowi, że nie zna się na piłce

Najnowsze

Ekstraklasa

Kibice Radomiaka przywitali piłkarzy po przegranych derbach. „Mamy dość”

Szymon Janczyk
10
Kibice Radomiaka przywitali piłkarzy po przegranych derbach. „Mamy dość”
1 liga

Comeback Wisły Kraków! Z 0:2 na 3:2 ze Zniczem Pruszków

Bartosz Lodko
6
Comeback Wisły Kraków! Z 0:2 na 3:2 ze Zniczem Pruszków
Anglia

Kluby z niższych lig sprzeciwiają się zmianom w FA Cup

Bartosz Lodko
5
Kluby z niższych lig sprzeciwiają się zmianom w FA Cup

Weszło

Polecane

Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Jakub Radomski
4
Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]
Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
10
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”
Anglia

Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Michał Kołkowski
2
Schorowany trener i asystent-skandalista. Pierwsza złota era Manchesteru City

Komentarze

52 komentarzy

Loading...