Reklama

Dekielki od garnków na trybunach, ludzie wiszący na przęsłach – te czasy już nie wrócą

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

19 kwietnia 2017, 10:23 • 13 min czytania 5 komentarzy

Mostostal miał pierwszego laptopa w lidze! Śmialiśmy się i zastanawialiśmy, co można na nim robić. Bo to były inne czasy, ludzie wszystko robili „z kartki”, wszystko było jasne, proste i czytelne, bez żadnych grafik komputerowych. No ale taki sprzęt to było naprawdę spore osiągnięcie technologiczne. Patrzyliśmy z podziwem, jak to wszystko fajnie śmiga, jakie to małe, poręczne i zgrabne – opowiada w rozmowie z Weszło Marcin Prus, jeden z najlepszych polskich siatkarzy przełomu wieków, którego ze względu na kolorową czuprynę nazwano kiedyś nawet Denisem Rodmanem siatkówki. Przy okazji startujących dziś finałów PlusLigi pomiędzy PGE Skrą Bełchatów i ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle namówiliśmy go na wspomnienia, jak wyglądała nasza liga dwadzieścia lat temu, zanim jeszcze zaczęły się tłuste lata polskiej siatkówki. Jeżeli więc chcecie dowiedzieć się, jaka była historia jego kolorowych włosów, czym rzucali w niego z trybun kibice rywali i za co omal nie dostał kiedyś w nos w szatni, zapraszamy do lektury. 

Dekielki od garnków na trybunach, ludzie wiszący na przęsłach – te czasy już nie wrócą

Marcin Prus jest 97-krotnym reprezentantem Polski, mistrzem świata juniorów z Bahrajnu z 1997 r. oraz 4-krotny mistrzem kraju z Mostostalem Azoty Kędzierzyn-Koźle, w latach 1998, 2000, 2001 i 2002.

***   

Skra czy ZAKSA?

Naprawdę trudne pytanie, typowanie faworyta w tym meczu przypomina bardziej wróżenie z fusów niż obiektywną ocenę. Sam jestem związany z Kędzierzynem od dobrych 19 lat i dlatego – co zrozumiałe – sercem będę za chłopakami. Pewne jest natomiast to, że w finale wystąpią rzeczywiście dwie najlepsze obecnie polskie drużyny. Dobra, co jeszcze chce pan wiedzieć?

Reklama

Jak wyglądała liga na przełomie wieków, kiedy jeszcze nie była tak dobrze opakowanym produktem jak dziś i w ogóle znacznie mniej obchodziła przeciętnego kibica?

To ja już taki stary jestem? (śmiech) Kiedy pomyślę, że od mojego pierwszego mistrzostwa Polski w 1998 r. minęło już tyle lat, to aż serce się kraje. Patrząc w lustro widzę siwe włosy na głowie i aż zadaję sobie pytanie: „Kiedy to wszystko minęło?”. Jeśli chodzi o samą siatkówkę, to był naprawdę kawał porządnego grania. Wtedy na pewno grało się bardziej kombinacyjnie, zawodnicy byli bardziej wszechstronni. Teraz wszystko zgeneralizowało się do szybkiego prawego i lewego, krótkiej i od czasu do czasu błyskawicznej drugiej linii ze środka. Ot, i cała gra kombinacyjna. Na pewno w dzisiejszej grze jest więcej siły i szybkości, z drugiej jednak strony zawodnicy są bardziej zadaniowi. U nas było więcej swobody i możliwości zaprezentowania samego siebie. Jestem przekonany, że dlatego właśnie rozwinął się chociażby talent Pawła Zagumnego. Pozwolono mu na wirtuozerię, na to, co chciał robić przy siatce. Ale faktem jest jednak, że on, jak również inni zawodnicy, musieli obudować to wszystko ciężkim treningiem. Różnic było jednak jeszcze więcej. Przykład: kiedyś wielu zawodników miało zagrywkę stacjonarną, co dziś wygląda niemalże jak archaizm. Albo tzw. blok z przekazaniem lub z obejściem. Podejrzewam, że 99 proc. młodych chłopaków, którzy dziś wchodzą do siatkówki, kompletnie nie ma pojęcia o czym teraz mówię. Natomiast z tego, co pamiętam, wciąż gra się na trzy, a po bloku na cztery. Siatkówka pod tym względem się nie zmieniła, chociaż rożne modyfikacje były już zapowiadane. Pamiętam, że ktoś rzucił kiedyś nawet propozycję, żeby może grać na… czas? Dajmy spokój, to zabiłoby ten sport.   

A sama organizacja i otoczka ligi?

Na pewno bardzo dużą popularnością cieszyły się play-offy, które dziś zostały mocno okrojone. Można to zrozumieć, bo teraz tego grania jest naprawdę sporo, terminy gonią, wiadomo też, że chłopaki mają ograniczoną ilość zdrowia. Nie można czerpać z nich jak ze studni, bo w końcu zostanie tam już tylko piach i kamienie. Poza tym liga bardzo mocno się poszerzyła, co kiedyś było wręcz niewyobrażalne. Jeśli chodzi o otoczkę, to wiadomo – przede wszystkim pojawiła się telewizja, która za moich czasów odwiedzała nas tylko przy okazji najważniejszych wydarzeń. Pamiętam momenty, kiedy „telewizory” nie przychodziły w ogóle na nasze mecze. Sporadycznie ktoś zawitał, nagrał newsa czy „setkę”. I to było tyle. Dziś, gdy chcesz śledzić sezon uważnie, wystarczy usiąść przed telewizorem i będziesz wiedział wszystko. A wtedy? To były czasy, kiedy sportowy internet dopiero raczkował. Pierwszym portalem siatkarskim była pamiętna Hoga. To było pierwsze miejsce w sieci, w którym można było sprawdzać na bieżąco wiadomości związane z polską siatkówką. I co ciekawe, już wtedy pojawiły się tam pierwsze hejty. To był zalążek możliwości komentowania, który dostali ludzie. Nas to strasznie irytowało, bo wtedy to było nieznane. Człowiek zdawał sobie sprawę, że jeśli siedzi w knajpie, to ktoś może pochwali go albo opieprzyć za grę, ale to w zasadzie tylko tyle. Dlatego pierwsze opinie o nas zamieszczane w necie wydawały się bardzo dziwne.

Co o was pisali?

Wtedy przede wszystkim były wylewane pomyje kędzierzyńsko-częstochowskie. Ludzie bronili swoich racji. W zasadzie nie zmieniło się do dzisiaj, tylko portali i klubów kibica jest znacznie więcej. Gdyby człowiek chciał dziś wszystko śledzić co o nim piszą, to nic innego by chyba nie robił, tylko latał po stronach odpowiadając na mniej lub bardziej kretyńskie komentarze. Chociaż oczywiście tych pozytywnych też nie brakowało. Wtedy ciągle to sprawdzaliśmy, każdy z nas chciał wiedzieć, co o nas wypisują. Po pewnym czasie zaczęliśmy to olewać. Dziś to już normalne, że ludzie mają prawo do komentowania. Niektórzy ewidentnie poczuli się bogami do tego stopnia, że mogą wszystko. Ale to nie bogowie, tylko w dużej mierze frustraci plujący jadem na ogół, a gdy przyjdzie chętka, to i na każdego z osobna.

Reklama

Co jeszcze utkwiło panu w pamięci z rzeczy, które dziś mogą wydawać się dziwne, może śmieszne?

Mostostal miał pierwszego laptopa w lidze! Śmialiśmy się i zastanawialiśmy, co można na nim robić. Profesjonalne oprogramowanie się tworzyło lub go wcale nie było, za to można było układać pasjansa. Bo to były inne czasy, ludzie wszystko robili „z kartki”, wszystko było jasne, proste i czytelne, bez żadnych rozrysowań i grafik komputerowych. No ale taki sprzęt to było jednak naprawdę spore osiągnięcie technologiczne. Pamiętam, że przychodziliśmy popatrzeć, jak ten komputer pracuje. Patrzyliśmy z podziwem, jak to wszystko sobie fajnie śmiga, jakie to małe, poręczne i zgrabne. Na taki sprzęt trzeba było wyłożyć wtedy dobre kilkanaście tysięcy złotych, a sama matryca kosztowała z „piątkę” czy „szóstkę”. Chwilę potem okazało się, że laptopy są kilkadziesiąt razy mocniejsze, pięć razy chudsze i dużo tańsze. Tylko, że ta chwila trwa już dwadzieścia lat. Obecna siatkówka mocno się zelektronizowała. I nie mówię tutaj nawet o wideoweryfikacji. Kto dwie dekady temu pomyślałby chociażby, żeby zamontować do siatki światła LED-owe i na tej siatce wyświetlać później reklamy? To już w ogóle byłby jakiś abstrakcyjny temat. No i piłki! Pamiętam, jak wchodziły pierwsze kolorowe. I zamiast starych Gal, które funkcjonowały przez lata, weszły Mikasy, a potem Molteny. Byłem zafascynowany tym, że piłka halowa przypomina plażową. Wtedy to było nie do pomyślenia.

Kiedy ogląda się archiwalne nagrania, widać też, że niektóre hale bardziej przypominały kurniki niż porządne hale.

Duże hale tworzą wielkie widowiska, ale tamte obiekty miały swój urok. Kiedy Kędzierzyn grał jeszcze w starej hali na Jana Pawła, to pamiętam, że w pierwszych rzędach siadały kobitki z… dekielkami od garnków. To było ich narzędzie do kibicowania. Ależ było głośno, akustyka robiła wrażenie. Każdy, kto grał w takich halach przy pełnych trybunach, przy ludziach niemalże wiszących na głowie, to wie, że takie klimaty już nigdy nie wrócą. To były takie czasy, że ludzie dosłownie wisieli na przęsłach podtrzymujących dach. Miejsc już w hali nie było, więc ludzie kombinowali jak tylko mogli, żeby zobaczyć historyczne mistrzostwo Polski.

Halę o podobnej specyfice miała Nysa. Tam to już w ogóle trzeba było być wirtuozem siatkówki, żeby można było się odnaleźć. Tym bardziej, że kibice mieli siatkarzy na wyciągnięcie ręki, co nie zawsze było fajne. Różne rzeczy się działy.      

Bywało ostro?

Jasne. Nie będę owijał w bawełnę, wtedy na mecze nie chodzili tylko i wyłącznie kulturalni, elokwentni i dobrze wysławiający się ludzie. Nie będę zdradzał, o które hale dokładnie chodzi, ale zdarzało się, że latały w naszym kierunku nawet rolki z kas fiskalnych. Niby takie serpentyny, tylko że był jeden problem – one były zaklejone, co było oczywiście robione z premedytacją. Bywało też, że po hali latały monety. I człowiek tylko się zastanawiał, którą w końcu oberwie. Oczywiście nie każdy miał ochotę rzucać w nas pięciozłotówką, bo to jednak nie tak mało, ale złotówki już fruwały. To była skrajna głupota i chamstwo. Była też historia z rzutkami od darta, chociaż tam akurat żadnej premedytacji nie było. Ale afera już tak.

Co to za historia?

Już mówię: do hali w Kędzierzynie przed jednym z meczów przyszła grupka ludzi, którzy szlifowali swoje umiejętności gry w „lotki”. Dziś nie każdy to pamięta – choć widać to na starych zdjęciach hali – ale nad miejscami do zagrywki były balkony. To na nich stali ci ludzie. W trakcie spotkania i ostrego dopingu któremuś z nich wypadła lotka z kieszeni i afera była już gotowa. Od razu poszła informacja, że ktoś chciał zranić siatkarza, żeby ten nie mógł grać. Oczywiście totalna bujda na resorach, bo to był czysty przypadek, niekorzystny zbieg okoliczności. Sprawę szybko udało się jednak wyprostować, wzięliśmy ciężar tej informacji na siebie, bo znaliśmy tych ludzi. Wiedzieliśmy, że nikt z nich nie jest aż tak głupi, żeby ostrymi przedmiotami celować w sportowców. Takie sytuacje jak te powyższe zdarzały się, ale też nigdy nie były normą.

Dziś wejście młodego gracza do drużyny jest chyba łatwiejsze niż kiedyś. Pamięta pan ten moment, kiedy w 1997 r. pierwszy raz wchodził do szatni Mostostalu?

Mieliśmy klasyczną sportową falę. Była ona bardzo prosta: był stary i młody. Młody musiał robić to, co nakazuje mu stary. Zakres obowiązków był szeroki, od przygotowania boisk przed treningiem po sprzątanie całej hali po treningu. Człowiek od razu czuł, że hierarchia w zespole jest, że szacunek względem zawodnika grającego wiele lat w lidze musi być. Wydaje mi się jednak, że z biegiem lat gdzieś się to zatraciło, młodzież nie czuje już oporów przed tym, żeby wyjść na boisko i takiemu staremu spojrzeć głęboko w oczy, postawić się czy sprowokować. Sam jako młodzian miałem taką przygodę podczas meczu w Gorzowie Wielkopolskim, kiedy spojrzałem krzywo na Karola Hachułę. To był wielgachny facet, który grał w lidze przez wiele sezonów. A ja? Myślałem, że pana Boga za nogi złapałem. Było tak do momentu, kiedy Karol już szedł w moim kierunku do szatni wymierzyć mi sprawiedliwość. Na szczęście obyło się bez rękoczynów, ale trzeba było grzecznie przeprosić pana Karola i obiecać, że więcej się już tego nie zrobi. Czy dziś coś takiego wchodziłoby w grę? Nie mam bladego pojęcia.

18052596_1376389852407178_125531421_n

Do historii przeszły pana kolorowe włosy. To też pewnie nie podobało się ligowej starszyźnie. 

Niektórzy traktowali to jako element nonszalancji, ale z mojego punktu widzenia tak nie było. Nie sądzę, żeby wtedy w Kędzierzynie odbiła mi palma. Jeśli miałaby mi ona odbić, stałoby się tak pewnie już po zdobyciu mistrzostwa świata juniorów w Bahrajnie i wybraniu mnie na MVP całego turnieju. A tak się nie stało.

Ponoć nawet Hubert Wagner – który wtedy ponownie objął reprezentację – nie mógł na pana patrzeć przez te włosy.

Sto procent prawdy. Jednak ten facet głównie oceniał grę. Trener miał dość prostolinijne podejście do pewnych rzeczy i kiedy coś mu się nie podobało, to mówił to mocno i wyraźnie. Natomiast dla mnie najważniejsze było to, że to on jako pierwszy powołał mnie do seniorskiej reprezentacji. Nawet jeśli moje włosy mu się nie podobały.

Jaka była w ogóle historia kolorowego Marcina Prusa?

Wszystko zaczęło się jeszcze w czasach Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Rzeszowie, gdzie razem z „Benkiem” Szczerbaniukiem (Robertem – red.) poszliśmy do fryzjera. A że męski był akurat zajęty, to poszliśmy do damskiego i wróciliśmy z białymi piórami. Oczywiście nie wszystkim się to podobało w szkole. Byliśmy początkowo nawet trochę przez to szykanowani, bo i wtedy takie zachowania nie były normą. Robert później przestał się „kolorować”, a mi to zostało. W pewnym momencie ludzie dorobili do tego całą ideologię, że różne kolory na różne mecze, że jak reprezentacja to kolory flagi, itd. W późniejszym okresie może i tak, ale to nigdy nie miało jakiegoś wyższego celu, po prostu zwykłe farbowanie włosów na niecodzienne barwy. W farbowaniu pomagały czasami koleżanki, innym razem koledzy, a czasami robiło się to samemu. Problem był taki, że jak farbowało się na wieczór, to człowiek zamiast położyć się spać, musiał odczekać godzinę, żeby to wszystko przyjęło się na głowie. Przypomniała mi się zabawna akcja. Niekiedy farbowało się włosy sprayem, po czym narzucało się na to dość dużą warstwę lakieru, żeby dobrze się trzymało. Tylko że ten spray nie do końca był wodoodporny… Któregoś razu wyszedłem z czerwonymi włosami na mecz w Kędzierzynie i zaczęło się robić gorąco. Momentalnie wszystko zaczęło po mnie ściekać. Farba leciała mi dosłownie po całej twarzy, nie wyglądało to przyjemnie, strasznie drażniło też w oczy. Wyglądałem jakbym schodził z ringu bokserskiego – cały czerwony. Podczas trzyminutowej przerwy między setami od razu pobiegłem do toalety, szybko opłukałem czachę i wróciłem z białymi. Ludzie kompletnie zdębieli. Zawsze lubiłem się jednak wyróżniać. Kiedy w 2002 r. podczas Final Four Ligi Mistrzów w opolskim „Okrąglaku” cała nasza drużyna pofarbowała się na biało, ja musiałem być inny – czyli czerwony.

Na przełomie wieków finały mistrzostw Polski stały pod znakiem świętej wojny pomiędzy Kędzierzynem i Częstochową. 

Tamte finały bardzo dużo ważyły, chociaż świętą wojnę bardziej wywołały chyba media. To były po prostu dwie drużyny, które wyrastały ponad ligę. My jako zawodnicy – chociaż pod siatką wiele razy iskrzyło – lubiliśmy się. Chociaż nie oszukujmy się, kibice już za sobą nie przepadali i często były spięcia. Częstochowa wówczas miała fajną paczkę: Arek Gołaś, Krzysiek Ignaczak, Dawid Murek, Łukasz Żygadło, mieli też zagranicznych graczy. Pamiętam, że zawsze strasznie szykowaliśmy się na „Gołego”, bo w większości przypadków chłop był poza zasięgiem bloku. Ze mnie robił wiatrak, ale już „Benek” Szczerbaniuk miał na niego receptę. Ciśnienie na wygraną z nimi zawsze było duże. Podczas drugiego sezonu trenera Jana Sucha w Mostostalu miałem zapalenie zęba. Byłem tak opuchnięty, że praktycznie w ogóle nie widziałem na jedno oko. Głową zbytnio nie mogłem ruszyć, nie mówiąc już o skakaniu i w miarę logicznym myśleniu. Mimo to zostałem posądzony o to, że jestem mięczakiem i brak we mnie woli walki. To były fajne, aczkolwiek dziwne czasy. To utkwiło mi w pamięci, bo ostatecznie skończyliśmy w wicemistrzostwem, co potraktowaliśmy jako wielką porażkę.

A jak było wtedy z kasą? Dziś najlepsi w lidze zarabiają naprawdę duże pieniądze.

Za zdobycie Pucharu Polski były to pieniądze rzędu do 10 tys. zł na zespół. Pierwsze kontrakty juniorskie na jeden sezon wynosiły w granicy 25-30 tys. zł za rok grania. I to już były duże pieniądze jak na juniora. Pamiętam też, że „na głowę” dostawało się ok. 600 zł za wygrany mecz, jeżeli oczywiście było się w pierwszej szóstce. Nie były to może ogromne pieniądze, ale pozwalały cieszyć się życiem. A że tych meczów wygrywaliśmy dość sporo, to można było sobie pozwolić na różne rzeczy. Ja skończyłem grać dość wcześnie – miałem 23 lata – ale wielu innych chłopaków miało później okazję czerpać z tego źródełka znacznie więcej.

Czego więc dorobił się pan na siatkówce, oprócz problemów zdrowotnych?

Chociażby tego, że młode pokolenie – takie jak pan – chce jeszcze umawiać się na wywiad z takim starym koniem jak ja. Z materialnego punktu widzenia jest mieszkanie, samochód. Przede wszystkim jednak dzięki temu, kim byłem, zostałem teraz ambasadorem Siatkarskich Ośrodków Szkolnych, których mamy ponad 140 na terenie całego kraju. Mam możliwość jeżdżenia po szkołach, aby wspólnie ze związkiem realizować projekty dla dzieci. Ludzie mnie szanują. Napisałem dwie książki. Zostałem też mówcą motywacyjnym i trenerem mentalnym. Nie mam prawa narzekać.

A jak zdrowie?

Chociaż tych operacji było sporo, to mam dwie rączki, dwie nóżki, sprawną głowę, przemieszczam się na stojąco, więc z tego wynika, że jest całkiem dobrze.

ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Od Pucharu Syrenki do… Złotej Piłki? Jak rozwijał się Jude Bellingham

Patryk Fabisiak
0
Od Pucharu Syrenki do… Złotej Piłki? Jak rozwijał się Jude Bellingham

Inne sporty

Polecane

Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Jakub Radomski
4
Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Komentarze

5 komentarzy

Loading...