Reklama

Piekło Atletico na przełomie tysiącleci

redakcja

Autor:redakcja

08 kwietnia 2017, 12:49 • 18 min czytania 3 komentarze

Można się zastanawiać, kiedy Atlético zostało bardziej doświadczone przez los. W powtórzonym meczu o Puchar Europy w Brukseli w 1974 roku czy w finałach Ligi Mistrzów? Lizbona czy Mediolan? Pod uwagę można wziąć jeszcze jedno wydarzenie. Nie było ono transmitowane na całym świecie, a mimo to uchodzi za jedną z najbardziej spektakularnych porażek w historii Los Colchoneros. Ta, prawdopodobnie największa klubowa katastrofa, była efektem nawarstwiających się problemów. Ich kulminacją były wydarzenia na kameralnym stadionie Carlosa Tartiere w Oviedo.

Piekło Atletico na przełomie tysiącleci

Wzloty i rychłe upadki Los Colchoneros wdrapujących się na piłkarski szczyt, są jak żywcem wyjęte z klubowego herbu. Są jak ten madrycki niedźwiedź, który ilekroć wspina się na konar drzewa, nie może sięgnąć upragnionych owoców – zawsze jest o włos od zerwania ich z gałęzi. Oczywiście czerwono-biali mają na swoim koncie wiele trofeów, są przecież trzecim najbardziej utytułowanym klubem w Hiszpanii, ale mimo to, są wręcz naznaczeni brakiem długotrwałej stabilności. Za każdym wielkim sukcesem Atlético kryła się późniejsza klęska. Im wyżej się wspinali, z tym głośniejszym hukiem spadali na dół. Może dlatego, co poniektórzy eksperci od marketingu do dziś spoglądają na markę Atleti z tak dużą ostrożnością.

* * *

„Real Oviedo dos, Atlético de Madrid, dos” – rzekł reporter telewizyjny z poziomu murawy. „Atlético spada do Segunda División!” – poinformował, jakby telewidzom umknęły podczas dziewięćdziesięciominutowej transmisji kilkunastokrotne wzmianki o takiej możliwości. Spadek do drugiej ligi stał się faktem, a przecież jeszcze niedawno, bo cztery lata wcześniej, Rojiblancos grali w ćwierćfinale Ligi Mistrzów jako zdobywcy krajowego dubletu i jeden z pretendentów do tytułu.

Pamiętacie kelnera, który zadał George’owi Bestowi słynne pytanie: „kiedy to wszystko się spierdoliło”? Tutaj wydaje się równie zasadne. Zacznijmy jednak po kolei…

Reklama

* * *

Sezon na przełomie tysiącleci miał być powrotem na szczyt. Odkąd trzy lata wcześniej Atlético wspięło się na swój Everest, zaliczało stopniowy regres. 5 miejsce w sezonie 96/97 traktowano jeszcze jako wypadek przy pracy, ale później było coraz gorzej: 7 i 13 pozycje w kolejnych edycjach ligowych rozgrywek nie napawały optymizmem. Huczna feta z 1996 roku zdawała się jeszcze dudnić w Madrycie. W porę jednak ktoś się spostrzegł, że ekipa, z którą Radomir Antić zawędrował do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, zaczęła się rozmywać. By zapobiec całkowitej utracie ducha zwycięzców, Atlético dokonało wielkich transferów, by naoliwić coraz bardziej zardzewiałą maszynę.

Za rekordowe kwoty sprowadzono m.in. króla strzelców ligi angielskiej, Jimmy’ego Floyda Hasselbainka z Leeds. Atlético wydało wówczas – w przeliczeniu na dzisiejsze – 16,7 mln €. To były pieniądze z osobistych funduszów prezydenta Jesúsa Gila. „Najlepszy transfer w historii klubu” – przyzna kilka miesięcy później. Suma odstępnego robiła wrażenie. Wszak najwięcej na świecie wydawały wtedy kluby z Serie A. W samej Hiszpanii głośniejszym echem odbiło się tylko kupno Nicolása Anelki przez Real Madryt. Hasselbaink został wtedy dziesiątym najdroższym piłkarzem na świecie. Rozmachu nie można było zatem odmówić Los Colchoneros. Poza tym podpisano umowy z Juninho Paulistą, Joanem Capdevilą czy Hugo Lealem, a w składzie byli już Valerón, Solari, Paunović, Baraja czy Kiko.

Mocarstwowe plany spajała postać młodego zdolnego trenera – Claudio Ranierego, który na hiszpański rynek wszedł z wielkim impetem. „Przekształcił nas w zwycięzców. Dużo czasu poświęcał pracy nad aspektem psychologicznym” – chwalił Włocha jego ówczesny podopieczny z Valencii, Miroslav Djukić. Przełożyło się to na wyniki Los Ches. Z dziewiątego miejsca w pierwszym sezonie pracy Ranierego, w kolejnym „Nietoperze” wskoczyły na 4, a rewelacyjny rok zwieńczyli zwycięstwem w Pucharze Króla.

240 dni Ranierego

Ranieri parafował umowę z Atlético w czerwcu 1999 roku. Upłynęło zatem tylko kilka dni, odkąd zdeklasował swojego nowego pracodawcę w finale Copa del Rey. Valencia pokonała wtedy Atleti 3:0, a Jesús Gil został zmuszony do rewizji swoich planów. Przed spotkaniem zapowiadał, że jeśli jego drużyna zdobędzie puchar, on sam wyrwie trójząb z pomnika Neptuna, przy którym Rojiblancos świętują sukcesy. Tak się jednak nie stało, dlatego zmuszony do interwencji Gil, ogłosił nazwisko nowego trenera. Został nim Claudio Ranieri.

Reklama

24RPz9y

Kibiców sama zmiana na stanowisku trenera nie dziwiła. Ranieri był 23. trenerem w ciągu 12-letniej prezydentury zmagającego się z nadwagą Hiszpana. Od pamiętnego dubletu, każdy sezon był krokiem w tył. Co rok pompowano balonik, który z wielkim hukiem pękał. „Na to nie ma wytłumaczenia. Każdego roku jest wielka wiara w ważny projekt, prezydent wydaje krocie, a w ostateczności nie widać rezultatów. Liczymy na to, że to się zmieni” – powiedział Jose Mari przed rozpoczęciem – jak się później okazało – historycznego sezonu 99/00. Dzięki Ranieremu miało się to zmienić. Włoch już na dzień dobry przyznał, że celem jego drużyny powinien być awans do Ligi Mistrzów.

Ranieri doświadczył jednak bolesnego zderzenia z rzeczywistością. Jego Atlético grało okropny dla oka futbol. Nie broniły go też wyniki. Dość powiedzieć, że swoje pierwsze ligowe zwycięstwo odniósł dopiero w piątej kolejce. Przełomowy mógł się okazać październik, kiedy Atlético zanotowało najlepszą serię w całym sezonie – cztery kolejne zwycięstwa z rzędu. Co ciekawe na liście pokonanych widniała… Amica Wronki, z którą Colchoneros mierzyli się w drugiej rundzie Pucharu UEFA. W tym czasie Atlético wygrało również derby Madrytu – jak się okazało, ostatni raz, poprzedzając 14-letnią serią bez sukcesu w starciach z Realem.

Ranieri już w listopadzie przyznał, że jego zespół zapadł na „jimmydependencię”. Zależność od gry holenderskiego napastnika była faktem, jednak otwarte dyskusje trenera na ten temat na konferencjach prasowych nie spodobały się pozostałym piłkarzy. Jednym z nich był José Molina, bramkarz czerwono-białych. „A co to niby ma znaczyć? Że Hasselbaink strzela gole? Przecież ja ich nie będę zdobywał. Każdy wykonuje swoją pracę. On jest środkowym napastnikiem i strzela, ponieważ ktoś inny podał mu piłkę” – odpowiedział oburzony.

GdjSXFI

W rzeczywistości, nazwisko Hasselbainka było pierwszym i być może nawet jedynym pozytywem, związanym z ówczesnym Atlético. Jimmy Floyd nie wpasował się w ten teatr marazmu, w którym swoje role od początku sezonu odgrywali wszyscy członkowie pogrążonej w głębokim kryzysie drużyny. Dla Atleti był to tak istotny piłkarz, że Jesús Gil, stroniący od zażyłych kontaktów z zatrudnionymi przez siebie zawodnikami, kazał nazywać go w klubie per „Jimmy”, ponieważ sam nie potrafił poprawnie wymówić jego nazwiska.

Z czasem Ranieri zaczął sobie zdawał sprawę, w jak wielkie gówno wdepnął. Już na początku nie zjednał sobie szatni. Piłkarze nie przekonali się do metod pracy Włocha. Nie bez wpływu pozostawała ingerencja Jesúsa Gila w decyzje personalne trenera. Odsunięcie od drużyny Lardína i Roberto, nakaz wystawiania w pierwszym składzie José Moliny. Nic dziwnego, że odbiór Ranierego był coraz gorszy – zarówno wśród kibiców, jak i samych piłkarzy. Jedni i drudzy tracili do niego zaufanie z każdą kolejną porażką. Wymykająca się spod kontroli sytuacja doprowadziła Ranierego do rezygnacji. „To pierwszy krok do spadku” – mówił o odejściu Ranierego Jesús Gil.

„Straciłem motywację do dalszej pracy. Wolę przekazać zespół nowemu trenerowi, który będzie miał więcej siły. Sam jestem osobą wierzącą w ideały, dlatego też nie odszedłem w grudniu. Chciałem pomóc drużynie w trudnej sytuacji” – powiedział na odchodne Ranieri.

„Caso Atlético”

Odejście Ranieriego było ściśle związane z tym, co działo się w klubie. 22 grudnia 1999 roku sędzia Manuel García Castellón na wniosek prokuratora Carlosa Castresany, nakazał zwolnienie całego zarządu klubu. Jednocześnie powołano nadzorcę sądowego, Luísa Manuela Rubíego Blanco. W działaniach władz klubu dopatrzono się licznych nadużyć i nieścisłości. Chodziło m.in. o niejasne pochodzenie 94,5 procenta kapitału zakładowego klubu wycenianego na ponad miliard peset, zaległości finansowe wobec pracowników (m.in. piłkarzy) i fiskusa oraz liczne nadużycia przy przekształceniu klubu w spółkę akcyjną (w roku 1992).

„Może się tak stać, że zostaniemy odsunięci od Atlético Madryt” – powiedział 9 grudnia 2002 roku, Jesús Gil, po ogłoszeniu wyroku sądu.

W lipcu 2000 roku rozpoczął się tzw. „caso de las camisetas”, czyli w wolnym tłumaczeniu proces „koszulkowy”, który zakończył się 3,5-letnią karą więzienia dla prezydenta Jesúsa Gila za fałszowanie dokumentów publicznych (m.in. kontrakty kilku afrykańskich piłkarzy, którzy nigdy Madrytu nawet nie zobaczyli na własne oczy), krętactwo i sprzeniewierzenie funduszy publicznych. Gilowi postawiono również zarzut „prania” prywatnych pieniędzy z działalności gospodarczej w kurorcie Marbella, który notabene reklamował się na pasiastych koszulkach Los Rojiblancos w czasach świetności.

„Klub był tylko wierzchołkiem góry lodowej interesów Gila (dowody w procesie miały mieć 50 tysięcy stron), ale znajdywano tam tak niesamowite wydatki Colchoneros, jak choćby opiewający na osiemset tysięcy dolarów klubowy rachunek za damską bieliznę” – pisał w swoim tekście o Jesúsie Gilu Leszek Milewski. Owa bielizna miała być nawet prezentami dla działaczy! „Klub piłkarski musi przygotowywać prezenty na każdą niedzielę, na każdy dzień” – tłumaczył to, w jaki sposób funkcjonował i wydawał pieniądze zarządzany przez niego klub.

73pB7lH

Od struktur Atlético Madryt odsunięto na jakiś czas także Enrique Cerezo i Miguela Ángela Gila Marina. Ten pierwszy pełni dziś funkcję prezesa klubu, z kolei syn Jesúsa jest dyrektorem generalnym klubu. Oprócz nich, pod wątpliwość poddano działalność dziesięciu pozostałych akcjonariuszy klubu. 30 funkcjonariuszy hiszpańskiej Policia Judical przeczesywało madryckie biura w poszukiwaniu dowodów zarzucanych przestępstw działaczom klubu. Uzbierało się ich ponoć na wypełnienie 50 tysięcy stron w trwającym kilka lat procesie. Jak możecie się więc przekonać, cała sprawa była grubymi nićmi szyta.

Po pięciu dniach od ogłoszenia wyroku przez sędziego, sąd zablokował sześć rachunków bankowych należących do klubu. Wyznaczono kaucję w wysokości 125 milionów peset za zwolnienie z aresztu Jesúsa Gila. 14 marca 2000 roku, Rubí zaproponował Urzędowi Skarbowemu ustanowienie hipoteki na tereny przy Vicente Calderón, by uregulować zobowiązania podatkowe.

Nie będzie więc zaskoczeniem, że ciągnący się już od grudnia proces i co rusz wychodzące na światło dzienne nowe fakty, nie wpływały dobrze na i tak wystarczająco gęstą atmosferę w Madrycie. Podzielili się także kibice. Część z nich doszukiwała się spisku w działaniach agencji rządowej i sądu przeciwko Colchoneros, inni zaś całą winą obarczali prezydenta klubu. Podziały pogłębiły się tym bardziej, gdy pojawiła się nowa platforma zrzeszająca socios klubu, na czele której stanął Alfonso Camba, wyrażający chęć przejęcia klubu. Wieloletni członek Atlético złożył Gilowi ofertę w wysokości 16,8 miliona € za odsprzedanie większościowego pakietu akcji. Nikogo jednak pewnie nie zaskoczy fakt, że Gil na taką propozycję nie raczył nawet odpowiedzieć.

„Popełniłem wszystkie błędy świata” – Jesús Gil

Kryzys instytucjonalny odbijał się również na drużynie. Nerwy sięgały zenitu, a wciąż dopytywani o sprawy organizacyjne piłkarze, z czasem nie potrafili zachować spokoju. „Rubi, jeśli naprawdę masz jaja, to przyjdź tutaj, do szatni i z nami porozmawiaj. To wszystko, co mam do powiedzenia” – mówił wzburzony Molina. „Ten niepokój oddziałuje na wszystkich, na nas, na kibiców… My musimy się skupić na grze, zostało sporo meczów, ale potrzebujemy dwóch zwycięstw z rzędu, by przestać myśleć o tym, na co nie mamy wpływu” – to z kolei cytat Kiko.


111111111111111
(fot. Luís Manuel Rubí – były nadzorca sądowy Atlético)

W kwietniu Rubí wycofał się z klubu, umożliwiając jednocześnie powrót Jesúsowi Gilowi. Proces sądowy trwał przez kolejne dwa lata, zanim poznano ostateczne decyzje sądu. W tym czasie Hiszpan pełnił więc funkcję prezesa Atlético. Atlético, które było pogrążone w kryzysie – tak sportowym, jak i instytucjonalnym. Jeszcze przed ustąpieniem ze stanowiska, Rubí zatrudnił Radomira Anticia, licząc, że ze szkoleniowcem, z którym Atleti sięgnęło po dublet, drużyna odbije się od dna. Ale jego również przerosła ta sytuacja. Serb wygrał tylko jeden mecz – w dodatku w Copa del Rey z Barceloną. W lidze uzbierał natomiast cztery punkty. Było więc pewne, że za chwilę Atleti zacznie walkę o ligowy byt.

7. maja 2000 roku. Estadio Carlos Tartiere, Oviedo

Tylko zwycięstwo w tym meczu dawało Atlético dalszą nadzieję na pozostanie w Primera División. Sytuacja typu „ganar o ganar” (wygrać albo… wygrać), jak zwykł mawiać Luís Aragonés, legenda Atlético. Znamienne jest zresztą, że ekipie z Madrytu przyszło grać o życie właśnie przeciwko drużynie prowadzonej przez Mędrca z Hortalezy. Real Oviedo też musiał wtedy liczyć punkty. Był wprawdzie w bardziej komfortowej sytuacji od Rojiblancos, ale również balansował na krawędzi. Remis nie zmieniał ich położenia, wciąż pozostawaliby w grze. Dla Atlético natomiast podział punktów oznaczał ostateczne pożegnanie z LaLiga.

„Atlético po bohaterskiej remontadzie, z 0:2 zdołało doprowadzić do remisu 2:2. Wtedy rzut karny nie tylko na wagę zwycięstwa, ale na wagę utrzymania klubu w LaLiga zmarnował Jimmy Floyd Hasselbaink” – powiedział dziennikarz „TeleMadrid” w krótkim podsumowaniu. „Jeszcze tylko parę ujęć z boiska, może jakiś krótki wywiad z kimś z atléticos i kończymy transmisję”. Jednak nie poszło tak łatwo. Zatrzymywani przez nachalnych kamerzystów i reporterów zawodnicy z opuszczonymi głowami pomaszerowali do tunelu prowadzącego do szatni. Nie chcieli publicznego linczu. Pragnęli przejść niezauważeni. Jedyne, na co czekali, to moment, w którym ten koszmar się skończy. Przystawianie mikrofonów pod usta nic nie dało, podobnie jak wypychanie piłkarzy do wywiadów siłą, żeby ktoś chociaż jednym słowem na gorąco skomentował największą porażkę w karierze każdego z nich. Nie było jednak nic do powiedzenia. Atlético straciło matematyczne szanse na utrzymanie. Obrazek meczu? Aragonés schodzący do szatni z opuszczoną głową. Tego dnia powinien się cieszyć, bo jego drużyna zdobyła cenny punkt, być może na wagę utrzymania. On jednak wyglądał na zmartwionego. Najbardziej zasłużona postać w historii Rojiblancos dołożyła swoją cegiełkę do upadku ukochanego Atlético.

Temu wszystkiemu z wysokości trybuny honorowej przygląda się główny akcjonariusz klubu, Jesús Gil. Krępy 67-latek biorąc głęboki wdech, poluzował szeroki, lecz przykrótki krawat. Brakowało mu powietrza. Nerwowym ruchem dłonią, dygoczącymi palcami przetarł błyszczące czoło, po którym spływały krople potu. Z niedowierzaniem wciąż kiwał przecząco głową, jakby odrzucał od siebie tę myśl. Myśl, że Atlético po 67 latach pożegna się z LaLigą. Notabene, ostatni raz Los Rojiblancos grali w Segunda, gdy Gil przychodził na świat.

Prezydent Atleti otępiałym wzrokiem wciąż spoglądał na murawę, na przebiegającą równo w połowie boiska linię środkową, na którą jeszcze dwie godziny temu patrzył z wielką nadzieją. „Hijos de putas. Ellos son sin cojones!” – mówił do samego siebie. „Akurat dzisiaj musiał spudłować… Zawsze trafia! Zawsze! A dziś strzelił prosto w bramkarza, do kurwy nędzy!” – powtarzał Jesus Gil, jakby w napadzie histerii. W jego ochrypłym głosie słychać było złość, choć to, co mówił nie do końca jest prawdą. Hasselbaink strzelał sześć karnych. Pomylił się raz, z Málagą. Tamten mecz również zakończył się remisem 2:2.

„Atlético Madryt? To najtrudniejsze zadanie w hiszpańskiej piłce. Nie sądzę, że był ktoś, kto mógłby podźwignąć ten zespół przed spadkiem” – Ranieri po zakończeniu sezonu 1999/2000.

Gil kątem oka widział kibiców, którzy w licznej grupie przyjechali do Oviedo, by wesprzeć swoich idoli w walce o życie. Teraz skrywali w szalikach swoje zrozpaczone twarze. Dokładnie w ten sam sposób, dwadzieścia lat później w Mediolanie. Dla tamtego pokolenia fanatyków, nie było jednak bardziej przygnębiającej chwili w kibicowskim życiu. Część z nich pokochała Atleti w cudownych dla klubu latach siedemdziesiątych, inni, zarażeni miłością przez swoich ojców i dziadków, którzy opowiadali o grających z wielką gracją, a jednocześnie i z zadziornością Luisie Aragonesie, Adelardo i Garate. Kibicami się jednak Gil za bardzo nie przejmował. Większość z nich go nienawidziła. Uważali, że przez niego klub popada w ruinę. Dla lubiącego zadzierać nosa prezesa kończył się beznadziejny sezon. Sezon, z którego kibice zapamiętają wiele kompromitacji, i nie mam tu tylko na myśli degradacji do drugiej ligi, ale też pierwszy w Hiszpanii przypadek interwencji sądowej w klubie piłkarskim i liczne nieścisłości, w tym przestępstwa przywłaszczenia i fałszerstwa, których dopatrzył się sąd.

Powoli zaczęło się ściemniać. W podobnym tempie pustoszało Estadio Carlos Tartiere. Opuszczający stadion tłum odsłonił naturalne niebiesko-białe kolory krzesełek na trybunach obiektu w Oviedo. Piłkarze obydwóch zespołów już dawno zeszli do szatni. Prezydent Atlético również uznał, że czas się zbierać. Głośno wciągnął powietrze nosem, położył dłonie na kolanach i wypuszczając powietrze przeklął pod nosem. „Hijos de putas” – powiedział raz jeszcze, tym razem myśląc m.in. o bramkarzu rywali, po czym podniósł się ze swojego miejsca w loży honorowej.
Trzeba było wracać do stolicy.

Przewrót majowy

Po powrocie z Oviedo, Gil spotkał się z pracownikami klubu, by przedstawić swój autorytarny plan odbudowy i zadeklarować – kto zostanie, a kto odejdzie. Zanosiło się na rewolucję. „Zmienię wszystko oprócz naszych barw” – zapowiadał w prasie. Wielkie metamorfozy były zresztą domeną prezydenta Atlético. Niejednokrotnie wywracał wszystko do góry nogami, żeby tylko postawić na swoim. „Enesimo proyecto” (hiszp. enty projekt), takimi słowami dziennik Mundo Deportivo zatytułował tekst poświęcony kolejnym zmianom na Vicente Calderón, które miały wejść w życie w maju 2000 roku. Teraz pojawił się jeden rzeczywiście uzasadniony powód – absolutna klęska na polu sportowym.

Pierwszą z decyzji było zwolnienie Radomira Anticia. Jugosłowianin, z którym Atleti święciło kilka lat wcześniej sukcesy, nie podołał wyzwaniu podźwignięcia drużyny pogrążonej w kryzysie. Skalę problemu najlepiej zobrazują liczby: z 30 punktów możliwych do zdobycia, Atlético za dwumiesięcznej kadencji Anticia zdobyło zaledwie 4, po czterech remisach w 10 meczach. Nic więc dziwnego, że Jesús Gil – dosłownie – odprawił go z kwitkiem, bez wypłacenia rekompensaty za zerwanie kontraktu. Gil argumentował to faktem, że kontrakt z Anticiem podpisał Rubí, z kolei on sam, na żadnych warunków z Serbem nie uzgadniał.

Nowym-tymczasowym trenerem został Fernando Zambrano, który prowadził wcześniej zespół rezerw. Przypomnijmy, że moment na zmianę trenera Gil wybrał sobie absurdalny – zostało dziesięć dni do finału Pucharu Króla. To były jedyne rozgrywki, które po fatalnym sezonie mogły przynieść minimum radości kibicom. Gil zamierzał jednak działać w trybie natychmiastowym. Trener Zambrano zdążył zadebiutować jeszcze przed finałem Copa del Rey w meczu ostatniej kolejki sezonu z Majorką. Spotkanie zakończyło się zwycięstwem 2:1, co przekonało Gila do jego nieomylności i dawało nadzieję na zwycięstwo w Copie.

27. maja 2000 roku, Estadio Mestalla, Walencja. Finał Pucharu Króla Wstydu

Sezon, w którym absurd gonił absurd, wielkimi krokami zmierzał ku końcowi. Na otarcie łez pozostała tylko walka o Puchar Króla. „Trzeba godnie skończyć sezon i – jeśli to będzie możliwe – wygrać Puchar, żeby dać trochę radości naszym kibicom” – mówił Jesús Gil.

W samym tylko finale, Atlético znalazło się też nie bez przebojów. Nie ma tu sensu przedstawiać całej drabinki Rojiblancos na drodze do finału, jednak warto zatrzymać się przy półfinałowym dwumeczu z Barceloną. Atlético wygrało pierwszy mecz na Calderón 3:0, po świetnym spotkaniu, ale do niecodziennej sytuacji doszło przed rewanżem na Camp Nou, który Barcelona… zbojkotowała oddając mecz walkowerem.

Piłkarze Blaugrany na to spotkanie nawet nie wyszli. Termin rewanżowego meczu pokrywał się z oficjalnym terminem FIFA, co oznaczało pewne ubytki w kadrach zespołów z uwagi na zgrupowania reprezentacji narodowych. Ponadto, kilku zawodników było wykluczonych z gry z powodu kontuzji. Jakby tego było mało, obowiązywał wówczas przepis, zgodnie z którym, na mecze Pucharu Króla można było zabrać maksymalnie trzech zawodników z drużyn młodzieżowych. Louis Van Gaal miał zatem do dyspozycji tylko dziesięciu zawodników z pola i jednego rezerwowego. Pep Guardiola, jako kapitan ówczesnej Barcy, poinformował więc sędziego przed rozpoczęciem meczu, że jego drużyna nie wyjdzie na boisko. W efekcie Atlético awansowało do finału, bez potrzeby rozgrywania meczu rewanżowego. Na horyzoncie pojawiła się szansa na otarcie łez po zmierzającym do katastrofy sezonie.

Drugim finalistą był Espanyol, świętujący setną rocznicę założenia klubu. W jego składzie tacy piłkarze jak Pochettino, Galca czy Raúl Tamudo. Jak się okazało, ostatnia szansa w roku na wyjście z twarzą, skończyła się wielkim upokorzeniem. Zresztą, co Wam będę pisał, wystarczy spojrzeć, w jak frajerski sposób Atlético straciło bramkę na 1:0.

Ironią losu jest fakt, że Toni był jedynym zawodnik, który mógł być pewny miejsca w składzie na ten mecz. I Ranieri, i Antić i Zambrano trzymali się rotacji w bramce w rozgrywkach pucharowych.

Wielka radość zwycięzców kontrastowała ze łzami załamanego Toniego, który podobnie jak Jimmy Floyd Hasselbaink nie mógł pogodzić się z porażką. Obaj rozpłakali się na murawie Estadio Mestalla po zakończonym meczu. Nikt i nic nie potrafiło ich rozweselić. Toni po ceremonii wręczenia medali udał się pod trybunę kibiców Atlético, gdzie ze łzami w oczach, był w stanie wydobyć z siebie cierpiętnicze „lo siento”. Jimenez zadeklarował, że chce zostać z Atlético w Segunda División, by odpokutować błąd z finału. Inaczej wyglądała przyszłość Hasselbaink i Solariego, którzy już byli gotowi do przeprowadzki.

Wymowną okładkę dzień po meczu wydała Marca: „Espanyol: oni przejdą do historii, ale jeszcze lepiej zostanie zapamiętany ten gol…”.

oZx24B5

Walka o to trofeum musiała skończyć się klęską. Zatrudnienie nowego trenera na 10 dni przed meczem, grobowa atmosfera w klubie i piłkarze, z których większość zaprzątała sobie głowy pakowaniem walizek przed transferami gdzieś dalej.

„Całe to gówno, ten spadek do Segundy… Zwycięstwo w Copie dałoby kibicom ze dwa dni radości, ale później i tak wróciłaby szara rzeczywistość” – Kiko Narváez

* * *

„Atleti, Atleti – rozbrzmiewały słowa hymnu, śpiewane przez blisko 20 tysięcy gardeł. Wzruszający sposób na zakończenie sezonu. Sezonu – ni mniej, ni więcej – najgorszego w historii klubu. (…) Tylko jedna drużyna jest zdolna do walki o tytuł w obliczu spadku do drugiej ligi. Tylko jeden zespół może dojść do siebie i czuć moralny obowiązek do wygrania Pucharu w takim momencie. Wreszcie, tylko Atlético może taką szansę zaprzepaścić w najgłupszy możliwy sposób, tracąc bramkę, która przejdzie do historii, jako jedna z największych oznak głupoty w futbolu. Tylko Atlético mogło to zrobić” – napisał po meczu w Walencji José Miguelez, korespondent El País.

* * *

Sezon się skończył. Nigdy przywara Atleti, „los pupas” (hiszp. frajerzy, nieudacznicy) nie była tak adekwatna, jak późną wiosną 2000 roku. Jak przegrać w najgłupszy możliwy sposób – to esencja całej ułomności, którą scharakteryzował drużynę czerwono-białych w latach siedemdziesiątych legendarny prezydent Atlético, Vicente Calderón. „Zawsze, gdy jesteśmy blisko osiągnięcia czegoś wielkiego, okazujemy się frajerami*” – powiedziałby pewnie ponownie, gdyby był świadkiem wydarzeń z sezonu 1999/2000.

Kiedyś panowało w Hiszpanii przekonanie, że trudniej się utrzymać w Primera División niż ją wygrać. Może być w tym trochę prawdy, jeśli spojrzymy na to, jak w ciągu kilku lat potoczyły się losy Atlético, a później również Deportivo. Atlético jednak – jak pisał wówczas El País – padło ofiarą nieczystej gry Gila, konfliktów wewnątrz klubu i osobistych urazów. Konsekwencją procesu sądowego i przejęcia klubu przez komornika było zachwianie relacji na linii kierownictwo klubu-drużyna. Chociaż wcześniejszy model, przed interwencją sędziego Garcíi Castellóna przecież też nie funkcjonował. Odpowiedzialność za tę klęskę powinna więc spaść na wszystkich równomiernie – począwszy od osób, które kierowały klubem, przez trenerów, aż po szukających tu i ówdzie wymówek piłkarzy. Cztery lata po wygraniu krajowej ligi i pucharu, Atlético spadło do drugiej ligi. I to z tym samym trenerem na pokładzie – Radomirem Anticiem.

Gdyby Alex Ferguson urodził się w Hiszpanii, powiedziałby: ¡Fútbol, maldito infierno!

MACIEJ KOCH

Najnowsze

Hiszpania

Komentarze

3 komentarze

Loading...