Reklama

Chciałem żyć jak George Best

redakcja

Autor:redakcja

17 marca 2017, 08:00 • 19 min czytania 6 komentarzy

Całe życie tęsknił za tym, by żyć jak George Best. Uwielbiał kobiety i miał ich na pęczki. Uwielbiał szybkie samochody i miał ich całą paletę, na czele z czerwonym Fordem Mustangiem, który robił furorę na śląskich ulicach. Ubierał się jak Best, nosił fryzurę jak Best, był prawoskrzydłowym – zupełnie jak Best. Różniły go tylko dwie rzeczy – nieco gorzej grał w piłkę i nie przepadał za alkoholem. Jan Banaś na piłce nożnej zarabiał niewiele, ale podczas zagranicznych wyjazdów szmuglował wszystko, co się dało. W ten sposób zarabiał pieniądze, które pozwalały mu żyć jak król. Dziś prowadzi zupełnie normalne, przeciętne życie. Czy gdyby żył rozsądniej, żyłoby mu się dziś łatwiej? Pewnie tak. Ale o rozsądnych ludziach nie kręcą filmów. Wraz z końcem kwietnia do kin wchodzi film Jana Kidawy-Błońskiego „Gwiazdy”. Film, który opowiada o losach legendy Górnika Zabrze, Jana Banasia. A oto jego historia.

Chciałem żyć jak George Best

Korci, żeby obejrzeć film jak najszybciej czy odkłada pan tę przyjemność aż do premiery?

Nie korci, bo przed premierą nie wolno. Tajemnica. Boją się, żeby dyskietki nie poodbijać dla piratów i nie pozwalają nikomu obejrzeć. Takie ścisłe wymogi. Wszystko mi jedno, kiedy obejrzę, i tak nie jestem nic w stanie zmienić. Dobrze, że już to kończą. Sześć lat już trwa produkcja. To jednak spore przedsięwzięcie, spore pieniążki. Widziałem tylko niektóre sceny i tyle co podpatrzyłem na planie. Podobno wyszedł z tego dobry film.

Od razu się pan zgodził na taką produkcję? Odżywają wspomnienia, człowiek czuje namiastkę dawnej sławy, podejrzewam, że to dość przyjemna sprawa.

Tak. Wszystko przeżywałem jeszcze raz. Odbyliśmy z reżyserem i producentem jakieś dwadzieścia spotkań. Ja im opowiadałem, oni notowali. Przeczytałem scenariusz, zaakceptowałem, nie miałem żadnych uwag. Nie można wtrącać się reżyserowi do roboty. Mam zaufanie, bo Kidawa-Błoński to jednak nie byle kto, to postać. Na plan zaglądałem dosyć często, bo wiele było kręcone w Zabrzu. Jeździliśmy tylko do Świętochłowic na stadion. Człowiek patrzył na tych Gorgoni czy Deynów i widział starych kumpli. Stali na tym planie i byli podlewani prysznicami, a w kamerze widać, że deszcz. Cały stadion zrobiono komputerowo. W Świętochłowicach był tylko sektor kibiców stylizowany na tamtą epokę, wstawili nawet duży portret Stalina. Jak ktoś popatrzy to pomyśli sobie „o, stary obiekt Górnika”. Z hali sportowej zrobili z kolei lotnisko. Ekipa musiała sobie radzić, nie będzie przecież jeździć po całym świecie.

Reklama

Jakie to uczucie oglądać głównego aktora filmu o sobie? Trochę jakby widziało się siebie sprzed lat.

Mateusz Kościukiewicz to superchłopak. Trochę podobny do mnie z racji włosów, kazali mu zapuścić takie długie jak ja miałem. Widać, że coś tam umie pograć w piłkę. Nie stał sztywno, gdy mu kazali coś zrobić. Matkę gra Magdalena Cielecka, ojciec to Paweł Deląg. No i był słynny czerwony Mustang…

Udało się przejechać nim na planie?

Dosyć się już nim w życiu najeździłem (śmiech).

Miał pan jednego z pięciu Mustangów w Polsce w tamtych czasach.

Wszyscy mieli Wartburgi, Syrenki, a ja zbierałem, zbierałem i po paru latach nazbierałem. Amerykański samochód w Polsce to było coś. Nie było ich za dużo. Chciałem być jak Goerge Best, stylizowałem się na niego. Długie włosy, epoka Beatlesów. Dobry piłkarz – to przede wszystkim, ale fascynował mnie też poza nim. Nie było możliwości obserwowania go na bieżąco – nie było takiej telewizji jak dziś – a szkoda. Podpatrywałbym go i powtarzał to, co robił. Patrzę niekiedy na te dzisiejsze zwody i się zastanawiam: skąd ja wiedziałem jak to robić? Wszystko to, co oni teraz wydziwiają z piłką, człowiek miał przećwiczone.

Reklama

Fascynacja Bestem przyszła po zmierzeniu się z nim w meczu czy wcześniej?

Wcześniej, wcześniej. Dużo wcześniej. To był mój idol tu, w Europie, a ze świata fascynowałem się Garrinchą. Też prawoskrzydłowy, bo ja wybierałem idoli pod swoją pozycję. Fenomenalny piłkarz. Lepszy od Pele. Z nim też przyszło mi się mierzyć na Maracanie. 170 tysięcy widzów – tak na oko, bo tego się nie policzy – było ogromnym przeżyciem dla młodego chłopaka. Atmosfera niesamowita. Wynik też nie był taki zły, przegraliśmy tylko 1:2. Trudno żeby z taką Brazylią wygrać. Trzy razy w tamtych latach zdobywali mistrzostwo świata. Po meczu wymieniliśmy się z Garrinchą koszulkami. Ja zaproponowałem, trudno by on za mną ganiał. Rodzinka mi gdzieś ją rozszarpała, oddałem chyba któremuś z braci i nie wiem gdzie ona teraz jest.

Jak wyglądało spotkanie oko w oko z Bestem?

Stał tak blisko mnie… Cieszyłem się. Co tam mogliśmy po angielsku pogadać – jak się czujesz i cześć. Trudno żeby się wysilać na jakieś konwersacje. Szkoda, że ta choroba tak go wyniszczyła. Obserwowałem to w telewizji. Z takiego fajnego chłopaka… Wątroba. Aż nie dowierzałem jak choroba może zmienić człowieka. Taki chudziutki był. Ja też w sumie nigdy gruby nie byłem, a teraz grubas, nie można się ruszać.

Niech pan nie przesadza.

bestZamów biografię George’a Besta w Sklepie Weszło (KLIK)

Nie mogę biegać przez te cholerne trzy operacje i endoprotezy. A żeby zbić wagę, trzeba się ruszać. Podłoża, granie w zimę – wszystko wychodzi na starość. Trenerzy mieli inne metody. To nie była ta siłownia co teraz. Przyjdą sobie na luzie, dwa-trzy ćwiczenia zrobią i odpoczywają… Ciągle szukają tej świeżości. Nam dawali w kość. U Brzeżańczyka w reprezentacji mieliśmy trzy treningi dziennie. I co z tego jak nic nie dawało? Niekiedy nawet dołowało. Nam nie trzeba było dużo, tylko siłę zrobić. Zawodu uczyliśmy się na podwórku. Tylko co to z nas za zawodowcy byli, skoro dostawaliśmy grosze?

Grosze nie grosze – Mustanga jednak udało się zdobyć.

Ale nie z piłki, co pan (śmiech). Kosztował więcej niż moja dwuletnia pensja. Kombinowałem. Miałem swoje interesy – śmieszne, bo śmieszne – ale pieniążki dawały. Jeżdżąc na mecze za granicę brało się pełną torbę produktów na sprzedaż. Do Polski przywoziło się inne kupione za to, co udało się zarobić. To była ciągła walka z celnikami. Brało się dziesięć butelek wódki w jedną torbę, dziesięć w drugą i człowiek musiał grać aktora, że idzie ze sprzętem i to takie niby leciutkie. A ja ledwo z tym szedłem! Niekiedy się udawało, a niekiedy były kłopoty.

Został pan kiedyś złapany przez celników?

Oczywiście. Sprawę mi założyli na Okęciu! Miałem przy sobie trzydzieści tysiączłotówek. Mówię: wezmę, to się z kimś wymienię, będę miał za to 2,5 dolara.

– Po co panu tyle tego?

– Jak to po co? Wymienię się z kimś.

– A to numizmatyczne jakieś?

Patrzę na nich i nie wiem co powiedzieć.

– Normalne banknoty z Kopernikiem. To, co w obiegu.

Zabrali mi wszystko. Później to umorzyli, bo co to za przewinienie. Jakby to były dolary chociaż… A to normalne pieniądze z obiegu. Aż wstyd. Ale tacy byli służbiści.

Gdy przychodziło do wyjazdu za granicę, miał pan nagle dookoła samych przyjaciół?

Wykorzystywali mnie. Ludzie nie mieli paszportów, to nie co to teraz. Siedzisz i jedziesz. „A przywieź mi to, przywieź mi tamto…”. Człowiek jechał z całą listą. Wszystkim nie szło zrobić przysługi, bo trzeba było kupić też dla siebie. Jak mówiłem, podpatrywałem Besta i starałem się naśladować choćby jego styl ubierania. Gdy byliśmy w Anglii, kupowałem jakiś garnitur, kurtki czy inne ciuchy. Jadąc gdzieś wszystko mieliśmy już w głowie. Wiedzieliśmy, co można sprzedać w Niemczech, a co można gdzie indziej. Biorąc ze sobą ciuchy człowiek nie zastanawiał się, czy to sprzeda, czy rozmiary będą dobre. Wszystko pasowało! Dzisiaj chodzę trzy razy po sklepach i jeszcze dwa razy wymienię. A tam? Człowiek przyjechał na godzinkę i nikt nie wybrzydzał.

Co najdziwniejszego pan wyszmuglował?

W Rosji człowiek mógł sprzedać wszystko. Buty, ciuchy – wszystko. Mieliśmy w torbach brudne skarpetki z treningu. Rusek zaczął nam je wyrywać:

– Dawaj, dawaj! Haraszo! Ja sobie wypiorę i będzie dobrze!

W Moskwie na przystanku w drodze na mecz sprzedaliśmy wszystko, co się dało. Pamiętam, że kupiliśmy za to medaliki. Za pierwszą premię kupiłem w Rumunii kilo pieprzu. Nawet nie wiem skąd wiedziałem, że w Polsce idzie pieprz, ale tam był on bardzo tani. Mama w domu cieszyła się, bo miała zapas na cały rok. Coś niesamowitego, jak musieliśmy kombinować. Ustrój nas do tego zmuszał. Człowiek w ogóle nie myślał o piłce. Przypominał sobie o meczu dopiero godzinę czy dwie przed, gdy już wszystko załatwił. Tak było chociażby na finale Pucharu Zdobywców Pucharu w Wiedniu. Rano od dziewiątej mieliśmy czas na zakupy. Jak wpadliśmy do sklepu to braliśmy wszystko w biegu. Nikt nie myślał wtedy o finale. To aż przykre to jest, ale byliśmy do tego zmuszeni.

Był w reprezentacji ktoś, kto nie handlował?

Nie. Wszyscy handlowali. Zresztą nie tylko piłkarze – redaktorzy, nie redaktorzy także. Aż wstyd powiedzieć, ale spali z nami za darmo w hotelach, bo w ten sposób oszczędzali.

– Posuń się no z tego łóżka – mówi redaktor do piłkarza.

No i ten posunął się, aż w końcu ten redaktor go później w nocy z tego łóżka zrzucił (śmiech). Wielcy redaktorzy z telewizji, nazwiska, a każdy kombinował. Nie ma co się dziwić.

Jak reagowali na to trenerzy?

A oni nie handlowali?

Niby wiadomo było, że każdy szmugluje, ale jednak pewnie woleli mieć piłkarzy skoncentrowanych tylko na piłce.

Mogli zakazywać, a i tak mieliśmy swoje obejścia. Pamiętam jak w Danii na Pucharze Rappana (później znany jako Puchar Intertoto – red.) dostałem jako kontuzjowany piłkarz misję do wykonania. Miałem rozejrzeć się na mieście, gdzie można sprzedać wódkę. Przyjechaliśmy wieczorem, rozpakowaliśmy się, trenerem Górnika był Jan Kowalski. Wszyscy położyli się o dziewiątej. To był taki niziutki pawilon, więc Kowalski wyszedł na zewnątrz na spacer i przy okazji patrzył po oknach, czy wszyscy śpią. Aha, wszyscy śpią. Mnie też tam widział w łóżku, bo tylko czekałem na moment aż zniknie. Spaliśmy w pięknym hotelu i pomyślałem sobie, że tu na pewno sprzedam. Na ósmym piętrze był lokal, więc wziąłem dwie butelki na pokaz i chciałem dogadać się z barmanem. Było sześć wind. Wszystkie wolne, nacisnąłem na pierwszą lepszą. Otwierają się drzwi, a tam lekarz, kierownik, prezes, drugi trener…

– Co ty tu robisz?!

Złapali mnie. Prezes Wyra pyta na drugi dzień Kowalskiego.

– Wszyscy byli w pokojach?

– No wszyscy.

– Taaak?

– Jedną głowę mam? Jedną. To daję za to głowę.

– To dzisiaj chodzisz bez niej.

Taki pech, że akurat sie na nich naciąłem. Dobrze, że byłem kontuzjowany, rozeszło się raczej po kościach. A czasy były takie, że kontuzja nie kontuzja – trzeba było sprzedać.

Udał się wtedy biznes?

Oczywiście. Każdy potem zaiwaniał ze sprzętem na górę i sprzedawał. Zawodowcy niby, reprezentacja… Handlowało się już od juniora.

Młodzi chłopcy mieli motywację do grania w piłkę, bo to była szansa by się dorobić na handlu?

Szybko się rozchodziło, co się dzieje i oni też o tym wiedzieli. Handlował każdy, nie tylko piłkarze czy sportowcy. Mógłbym opowiedzieć o premiach jakie mieliśmy, ale są chyba zbyt śmieszne by o nich mówić. Za mecz z Brazylią obiecali nam 15 dolarów. Z Argentyną za remis wyrwaliśmy po 7,5 dolara na głowę. W Brazylii dostawaliśmy też 1,5 dolara dziennie diety. Wystarczyło na dwie kawy i pocztówkę. Mieliśmy siedzieć na tarasie i się na siebie patrzeć? Kombinowaliśmy. Na bankiecie Włosi zapytali nas, ile mamy premii, to im narysowałem „20”. Złapali się za głowę:

– Uuuuaaa. To wy to macie dobre warunki. Dwadzieścia tysięcy?!

– Dwadzieścia, ale dolarów.

Nie mogli uwierzyć. Musiałem im wyrysować jeszcze raz. Dla nich było to nie do wiary, że można za takie grosze grać. Nie ma co nawet do tego wracać pamięcią. Zwłaszcza gdy się widzi, ile zarabiają teraz. A wysiłek ten sam!

Człowiek aż żałuje pewnie, że się nie urodził te kilkadziesiąt lat później.

Żałuje. Teraz nawet mają łatwiej. Blisko mieszkam i widzę jak oni trenują. Niekiedy nie mogę na to patrzeć. I marudzą cały czas, że taki ciężki trening! Jakbyście dostali nasz trening, to by się, cholera, połowę tej drużyny posypało. Prowadziłem się jak zawodowiec, zarabiałem jak amator.

Jak w tamtych czasach odnajdywał się abstynent?

Do 35. roku życia w ogóle nie piłem. Jak funkcjonowałem? Rozwoziłem towarzystwo. Górski miał trzech trenerów. Skoro nigdy nie piłem to wiedział, że zawsze może do mnie uderzyć, bym go zawiózł na bankiet. Mieli swojego sponsora – nazywali go Gumka, bo zawsze miał tyle pieniędzy na gumce w kieszeni – który im stawiał wszystko. Dla mnie soczek, dla nich ciężkie trunki. Kazio Górski to był fajny facet. Wśród piłkarzy całą drużynę przepiłby natomiast Ernest Pohl. A grał fantastycznie!  Już go z nami nie ma – to się tak mówi, ale zdrowia się nie oszuka. Wyjątkowy człowiek. Debiutowałem, gdy on był w reprezentacji kapitanem. Jechaliśmy w pociągu i jako chrzest do reprezentacji kazali mi kupić osiem flaszek wódki, żeby się wkupić. A ja jako chrzczony musiałem siedzieć o soczku. Jak oni pili to aż się mnie w głowie kręciło! Pamiętam jak Pohl po meczu zamówił sobie piwo i prawie się pobił z trenerem Koncewiczem.

– Jest po meczu, moje pieniądze, mogę! – wykrzykiwał.

– Nie możesz.

Trener miał rację, ale Pohl za piwo by sobie dał głowę odciąć.

Który mecz zapadł panu w pamięci najbardziej?

Chyba z tą Anglią na Stadionie Śląskim. Pierwsze zwycięstwo z Anglikami w historii, a mnie się jeszcze udało strzelić wtedy bramkę-niewidkę. Wszyscy zastanawiają się, czy to ja, czy nie ja. No ja. Głupia moja skromność, że po meczu mówiłem, że może ktoś piłkę jeszcze po mnie dotknął. Piłka poszła po ziemi i po moim strzale od razu pod poprzeczkę. Anglicy to byli zawodowcy. My byliśmy piętnaście-dwadzieścia lat do tyłu jeśli chodzi o poziom i przygotowanie.

Jak pan wspomina Anglików z boiska?

Brutale. Jak wychodziliśmy na mecz, stosowali wszelkie możliwe metody. Graliśmy z Manchesterem City – u nas wygraliśmy 2:0, więc oni musieli wygrać trzema bramkami. W sobotę wieczorem zaliczyliśmy ostatni trening i – jak to zwykle w Anglii – była lekka mżawka. Przychodzimy na mecz a tu dziesięć centymetrów wody. Straż nad ranem trzy godziny polewała boisko, bo oni tylko górne piłki i głowa. W tunelu przed meczem nas straszyli. Podchodzili i krzyczeli:

–  Yeah!!! Come on!!!

Myślę sobie: wariaci jacyś! Piana im z ust leciała. Wtedy jeszcze nie było dopingu, ale oni na pewno już coś stosowali. Trudno, żeby normalny zawodnik wychodził na boisko z białą pianą i bił przeciwników. Jak staliśmy w murze to każdego skopali. No wariaci! Na boisku pierwszy kontakt z piłką, wycofujemy do stopera – Anglik leci jak wariat. Potem do bramkarza – on dalej leci. Wpakował się w naszego bramkarza, żeby pokazać, co nas czeka. Człowiek od razu sobie pomyślał: ja pierdziele, gdzie my przyjechaliśmy… Teraz wszyscy walą łokciami na około i to normalne. Za naszych czasów tego nie było. Teraz bym chyba nie przeżył przy tych olbrzymach (śmiech). Strach był też przed meczem z Włochami. Teraz mają wszystko nagrane na wideo, a ja przed meczem dostałem zdjęcie obrońcy. Facchetti, prawie dwa metry wzrostu. Spałem z tym zdjęciem. Siedziałem wieczorami i tylko czytałem, ile ma wzrostu i że potrafi biegać od pola karnego do pola karnego. Tak wyglądało przygotowanie do meczu. Parę siatek mu jednak założyłem.

Ze strony Włochów także musiały zdarzyć się jakieś cwaniackie zagrywki.

Włosi to co chwilę nakładka, nie nakładka i nie było widać, że to ordynarnie. To, co zrobił Materazzi z Zidanem, to typowo włoska robota. Nie dziwię się, że Zidanowi nerwy puściły, gdy słyszał o swojej matce czy siostrze. Dobrą sytuację mieliśmy też w Strasburgu przed meczem-dogrywką w Pucharze Zdobywców Pucharów z AS Romą. Organizator miał zapewnić zespołom autobus – najpierw pojechał po Romę, potem miał jechać po nas. Trener Romy był takim cwaniakiem, że zatrzymał autokar i nie pozwolił mu jechać dalej. Czekamy, czekamy, autobus nie podjeżdża. Co robić? Dojechaliśmy na stadion taksówkami, niektórych podwiozła polonia. Ledwo zdążyliśmy na mecz!

A propos – mówimy o szczególnym meczu, bo o wygranej w nim zadecydował rzut monetą. Była przez to mniejsza radość czy okoliczności nie miały znaczenia?

Ta sama radość. Włosi mogli wziąć inny kolor i się cieszyć. Wszyscy byli razem, kółko, stałem koło Herrery i nie zapomnę jak tylko krzyknął „mamma mia!” i rzucił płaszczem w błoto. Taka drużyna, taki trener, takie pieniądze… A moneta chciała nas.

Pana historia pokazuje, jak kolosalny wpływ na sport miała polityka. Uciekł pan do RFN z zamiarem grania w piłkę, co spowodowało zawieszenie od FIFA i zakaz wjazdu do zachodnich Niemiec, przez co ominęła pana olimpiada i mistrzostwa świata. Jadąc do Göteborga wiedział pan już, że ucieknie? Wszystko miał pan zaplanowane?

Nie, niczego nie planowałem. Jechałem jak na każdy normalny mecz. W ogóle nie wiedziałem, że mój ojciec może się tam zjawić. Wszystko potoczyło się bardzo szybko – zanim się zorientowałem, byłem już w jego samochodzie, później pojechaliśmy na prom i prosto do Niemiec. On miał to zaplanowane wszystko tak, by jak najszybciej mnie do siebie sprowadzić.

Przez 23 lata życia nie miał pan z nim żadnego kontaktu. Tkwił pan w przekonaniu, że ojciec nie żyje.

Zobaczył mnie w telewizji, gdy grałem w reprezentacji i wyczuł pieniążki, więc postanowił mnie odnaleźć. Nie istniał dla mnie 23 lata. Modliłem się za niego, matka mówiła, że na pewno zginął gdzieś na froncie… Nagle okazało się, że zmartwychwstał żeby mnie skasować. Dał mi do podpisania dokument, w którym życzył sobie dziesięć procent od każdej zmiany klubu za moje wychowanie. Oszust. Jak go nazwać? Myślałem, że komu jak komu, ale ojcu mogę zaufać. Zostałem w RFN, oczywiście, nie byłem dzieckiem, mogłem jechać z powrotem. Zaczął jednak obiecywać cuda, zakręcił mi w głowie. Myślałem, że wszystko się ułoży, ale nic się nie układało. Początkowo trenowałem w drugoligowym Hof, w którym ojciec był księgowym. Szef, u którego pracowałem, zaproponował mi, że załatwi mi lepszy klub. Pojechałem do Koeln, przeszedłem testy. W meczu pierwszą na drugą drużynę strzeliłem dwie bramki i od tego momentu zostałem tam na dłużej. Co z tego – ja tylko trening, trening, trening, a reszta w weekendy grała mecze. Brakowało mi tego. FIFA zawiesiła mnie na dwa lata i nie było możliwości by to obejść. Miałem w tamtym czasie propozycję gry na zachodzie. W zasadzie odsyłałem do Olimpique Marsylia telegram z odpowiedzią, czy przyjeżdżam, czy nie. Napisałem, że nie. Nikt nie potrafił przeskoczyć zakazu. Po pół roku już wiedziałem, że wracam. Nie miałem tam czego szukać.

Powrót też musiał być jakimś aktem odwagi. Jakkolwiek spojrzeć – nie miał pan pojęcia, jaka kara czeka na pana w Polsce.

Pisałem listy do prezesa Polonii Bytom i powiedział mi, że nic mi się nie stanie i mam wracać. Gdybym nie potrafił tak grać jak grałem – przyjechałem z Niemiec w niesamowitej formie – przepadłbym całkiem. Opinia publiczna się za mną wstawiała. Pisali, pisali, w końcu po pięciu-sześciu miesiącach przywrócili mnie do reprezentacji. A miałem dwa lata nie grać. Nie mogłem jednak jeździć do RFN-u, to było najgorsze. Olimpiada była w RFN, mundial był w RFN… Marzenia przepadły.

Gdy tylko nadarzyła się okazja na kolejny wyjazd, do USA, wyjechał pan od razu. Nawet do ligi polonijnej, co nie było ani sportowym, ani finansowym awansem.

Nie miało to nic wspólnego z prawdziwą piłką. Poziom jak w naszej trzeciej lidze. W ogóle nie traktowałem tego poważnie. Chciałem się tylko wyrwać i próbować się gdzieś załapać. W Meksyku grał wówczas Jan Gomola i po koleżeńsku przyjechałem do niego i załapałem się do drużyny. Espanyol, pierwszoligowy zespół, byliśmy na trzecim miejscu w lidze. Musiałem wykupić swoją kartę z Chicago, by tam trafić. Znowu nie miałem szczęścia – w Meksyku trafiłem na dewaluację pieniądza. Inflacja była na poziomie 300-600 procent czy nawet więcej. Niby był to mój pierwszy w pełni zawodowy klub, a nie zarobiłem praktycznie nic.

Jak wyglądał Meksyk w tamtych latach? Bieda, gangi, tequila – takie są pierwsze skojarzenia.

Kraj skrajności. Dzieci siedzące w kartonach obok piłkarzy zarabiających bardzo duże pieniądze. Jedynie słońce było dla wszystkich jednakowe. Piękny kraj. Na mecze przychodziło po 60-70 tysięcy ludzi. Pięć razy dziennie miałem myty samochód, dziesięć razy dziennie młodzi chłopcy czyścili mi buty. Człowiek widział tego szkraba, który skrobał mu koło nóg i zawsze coś mu się dało. Na każdym kroku – jak to w Meksyku – musiałem płacić łapówkę. Pesos trzeba było dawać za to, że zatrzymuje policjant, nawet jeśli nie zrobiło się nic złego. Amerykę zwiedziłem też na obozach przygotowawczych, rokrocznie byliśmy tam z Górnikiem co najmniej 1,5 miesiąca. Pamiętam jak – to było akurat na wyjeździe z reprezentacją Polski – o piątej nad ranem wracaliśmy z dyskoteki Copacabaną. Przez kilka kilometrów boisko na boisku. Jedna bramka była dla dwóch boisk – bramkarze stali do siebie tyłem. O piątej rano ci wariaci już grali.

– Chcecie zagrać czterech na czterech?

– Przyjdziemy po południu.

I faktycznie – czekali na nas. Nie dało się z nimi wygrać!

Czwórka reprezentantów Polski nie mogła wygrać z plażowiczami z Copacabany?

A skąd. Taki tam był poziom. Plaża, na bosaka, nie szło kopnąć tej piłki. A oni robili cuda.

Jeszcze a propos wyjazdów zagranicznych – to była jedyna opcja, by ściągać części do pana sportowych samochodów.

Z Mustangiem były same kłopoty, części w Polsce nie dało się dostać. Kupiłem kiedyś w Nowym Yorku połowę samochodu. W moim wysiadł silnik. Znajomy ze Stanów mówił, żebym się nie martwił, bo pojedziemy na szrot i na pewno coś znajdziemy. Zajechaliśmy i akurat był tam Mustang stuknięty z tyłu, a z przodu jak ta lala. Stał człowiek z maszyną do przecinania i pytał, w którym miejscu mi pasuje. Chciał mi dać wszystko z deską rozdzielczą, ale wziąłem w końcu sam silnik. Zapakowali do skrzyni na statek i czekałem aż dopłynie do Szczecina. Na zgrupowaniach można było wyjść na zakupy, na spacer. No to ja spacerowałem sobie po szrotach (śmiech). Tego Mustanga ukradli mi kiedyś spod domu. Stało się to rano, a po treningu poszedłem na komisariat i powiedzieli mi, że już go znaleźli. Ktoś ukradł żeby się przejechać. Jechali na autostradzie do momentu aż zabrakło im benzyny. Porzucili samochód i uciekli, później ich złapali. Powiedzieli, że gdyby wiedzieli, że to moje auto, to by nie kradli. Nie miałem szczęścia do samochodów. Z Niemiec przywiozłem sobie wcześniej Forda Taurusa. Jechałem nim i… na moście doszło do samozapłonu. A pal się, cholero ty. Nie wiedziałem, co robić. Podniosłem maskę i jak to buchnęło to koniec. Stanął w końcu facet autobusem, wyleciał z gaśnicą i krzyczy:

– Gasimy to!

Ja siedziałem zrezygnowany i spisałem już samochód na straty. Przypomniałem sobie jednak po chwili, że nie miałem wykupionego autocasco. To mnie zmobilizowało.

– Ratować, ratować!!! – krzyczałem.

Latałem jak głupi po tym moście. Ale udało się go w końcu uratować. Wyremontowałem i jeździłem nim dalej. We Francji też ukradli mi samochód. Nie odzyskałem go, ale przynajmniej tam już miałem autocasco, więc odzyskałem pieniądze.

Dziewczyny leciały na samochody?

Same wchodziły do samochodu. Wystarczyło przejechać Mustangiem dwa razy z Katowic do Zabrza. Imponowało im to, że interesuje się nimi facet ze sportowym autem, który w dodatku gra w dobrym klubie. Nigdy nie piłem, ale miałem słabość tylko do samochodów i kobiet. Jak George Best. Brałem z niego przykład, trochę dziewczynek przeleciał.

„Wydałem dużo pieniędzy na wódkę, kobiety i szybkie samochody, resztę po prostu roztrwoniłem” – to słynny cytat z Besta. Gdyby wykreślić wódkę, trochę do pana pasuje.

Ja nie trwoniłem reszty pieniędzy, bo co ja tam mogłem zaoszczędzić (śmiech). Gdybym mógł ponaprawiać wszystkie sprawy, to życie wyglądałoby dzisiaj całkiem inaczej. Przebierałem w dziewczynach, przebierałem, aż w końcu zostałem sam. Może tak miało być? Mam swoją rentę, mam pawilon, który dzierżawię, żyję sobie z tego spokojnie. Spokojnie… Jakieś pieniążki wpadają, ale nie jest to taka emerytura, jaką dostałbym za olimpiadę. Jakoś sobie tam radzę. Kulawy los napisał mi taki scenariusz i teraz możemy sobie tylko pogdybać. C’est la vie.

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK

Najnowsze

Piłka nożna

Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Szymon Piórek
6
Boruc odpowiada TVP, ale nie wiemy co. „Kot bijący się echem w zupełnej dupie”

Cały na biało

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

6 komentarzy

Loading...